Mistrz i Małgorzata
Woland i inni, Jacek Sieradzki, Polityka, 18.04.1987

WARSZAWA CZEKAŁA PARĘ SEZONÓW NA WYDARZENIE ARTYSTYCZNE TEJ RANGI

 „ - Dwanaście tysięcy księżyców za jedną księżycową noc sprzed lat, czy to aby nie za dużo? – zapytała Małgorzata

 - Powtarza się historia z Friedą? – zapytał Woland. Ale o to , Małgorzato, nie musisz się martwić.
WSZYSTKO BĘDZIE, JAK BYĆ POWINNO. TAK JUŻ JEST URZĄDZONY ŚWIAT.”

Wybijane tu wersalikami, spokojne, wyzbyte emfazy stwierdzenie Wolanda z przedostatniego rozdziału, jest jedną z najmniej oczekiwanych point tej szalonej powieści; przecież jednak pointą oczywistą. Paradoksalnie oczywistą skoro tak fascynujące są tam tajemnice, wątki splatają się i rozwiązują niejednoznacznie, przyszłość szyfrowana jest w niejasnych symbolach. A jednak wszelkie zagadki „Mistrza i Małgorzaty”, szaleństwa diabelskich lotów, ogrom człowieczych cierpień, cała feeria tej książki i cały jej tragizm, nie mogą przysłonić wpisanego w nią, istniejącego ponad całym przedstawionym światem bezwzględnego, kosmicznego ładu. I gdybym miał jednym zdaniem powiedzieć, co sprawia, że szóste stutysięczne (a trzecie nie okrojone) wydanie powieści przemknęło właśnie przez księgarnie, że nie kupi się jej w antykwariacie, a bilety na przedstawienie we „Współczesnym” zamówiono już podobno do końca sezonu – to pomijając sensację, snobizmy, najgłębszą przyczynę uwielbienia dla „Mistrza i Małgorzaty” widziałbym chyba właśnie w tęsknocie do książek, do spektakli, z których wynika – ale bez łgarstw i taniego pocieszania – że „wszystko będzie, jak być powinno, tak już jest urządzony świat.” Nawet, jeśli słowa te wypowiada Szatan w sytuacji, delikatnie mówiąc, pozaziemskiej.

 Arcydzieło Michaiła Bułhakowa wypełnia jedno z najszczytniejszych zadań stawianych od wieków sztuce: próbuje uporządkować świat, nadając mu sens. Kosmologia ta nie jest oczywiście wszechogarniająca: na podstawowe problemy bytu odpowiada się tu zagadkami, natomiast ścisłemu systematyzowaniu podlega sfera aksjologii i etyki. Swój ostry i precyzyjny system wartości pisarz wbudowuje w samą konstrukcję powieści mistrzowsko zachowując, by tak rzec,  proporcjonalność sytuacji i zdarzeń. Akcja może przerzucać się z bufetu teatrzyków Varietes, gdzie dają „jesiotra drugiej świeżości”, do pałacu procuratora Judei i z kliniki prof. Strawińskiego na bal i szatana: chaosu nie będzie, albowiem każde z opisywanych zdarzeń ma w świecie powieści ściśle przypisaną wartość, dokładnie wyznaczone miejsce i pozostaje w precyzyjnie wyliczonej proporcji do wszystkich pozostałych. Owa proporcjonalność – funkcja  ściśle obowiązującej hierarchii wartości – jest bodaj najistotniejszym wyróżnikiem „Mistrza i Małgorzaty”; nadaje powieści spójność, narzuca podstawowe interpretacje.

Jak ją przenieść na scenę? Na jesieni, podczas Międzynarodowych Spotkań Teatralnych, widzieliśmy pełną klęskę ciekawego skądinąd teatru z Kapsovàru; Węgrzy całkowicie spłaszczyli – obok innych błędów – proporcjonalną  wieloplanowość powieści. Polskie teatry nieczęsto mierzyły się z „Mistrzem i Małgorzatą”, wykrawano pojedyncze tematy (spektakle Piotra Paradowskiego), pisano na motywach Bułhakowa nowy scenariusz („Pacjenci” Krystyny Gonet i Krzysztofa Jasińskiego w STU). Na całość porywał się dwukrotnie – w Wałbrzychu i Płocku – Andrzej Maria Marczewski. Z sukcesem tworzył wtedy swoje najlepsze spektakle, uzyskując wieloplanowość przede wszystkim przez inscenizacyjny rozmach. Może tylko brakowało tam owej powieściowej spójności, jednorodności przedstawionego świata.

Maciejowi Englertowi na jakikolwiek rozmach inscenizacyjny nie pozwoliła ciasnota własnej  sceny. I tak za pomocą systemu kurtynek, światła, tudzież iluzjonistycznych sztuczek zmieścił na niej krocie rozmaitych miejsc akcji. To jednak mało: reżyser potrzebował czegoś – czy kogoś – kto by mu spajał przedstawienie, nie pozwolił rozpaść się widowisku na poszczególne plany. I te rolę otrzymał Książę Ciemności.

Zadziwiające: we wszystkich inscenizacjach „Mistrza i Małgorzaty”, jakie widziałem, Woland nigdy nie należał do głównych postaci dramatu, zawsze był tylko dystyngowanym hersztem wesołej diabelskiej hałastry szalejącej po Moskwie i spektakularnie naprawiającej (na chwilę) groteskowe uciążliwości codziennego życia. Englert mocno przykrócił ten wątek, rezygnując choćby z widowiskowego popisu w Varietes, gdzie Woland miałby grać  rolę mistrza czarnej magii. Diabelska świta (Wiesław Michnikowski, Adam Ferency, Grzegorz Wons, Katarzyna Figura) powróciła do swych ról usługowych zaś Krzysztof Wakuliński z cienką laseczką w dłoni i włosami związanymi w pruski warkoczyk, zachował swój ciepły, nieco melancholijny, łagodny uśmiech. Stał się Szatanem – obserwatorem świata, bezbłędnie szacującym wartość człowieka, Szatanem – przyjacielem ludzi z przyjemnością czyniącym drobne usługi osobom tego wartym. Szatanem – doświadczonym strażnikiem kosmicznego porządku, któremu także jest bezwzględnie podporządkowany. Szatanem, który na prośbę Chrystusa zabierze znękanego ziemskim piekłem pokutnika „do siebie”’, aby „ofiarować mu spokój”.

W osobliwym Bułhakowowskim systemie teologicznym wszechmoc Wolanda prędko okazuje się iluzoryczna. Dana mu jest tylko władza diabelskiego prestidigitatora: może wysłać człowieka powietrzem z Moskwy do Jałty, wywołać z zaświatów, przewidzieć jego przyszłość, nawet odesłać w nicość. Ale nie ma wpływu na ludzką wartość: nie ma jakiejkolwiek władzy zbawiania czy potępiania. Tą dysponuje tylko człowiek sam, człowiek wolny: przekazał mu ją powściągliwy lekarz i nauczyciel Jeszua Ha-Nocri, gdy odchodził na Golgotę w imię wierności sobie i pozostawiał, miast dziesięciu przykazań, jedno tylko rzucone podczas kaźni zdanie, że „ za jedną z najgorszych ułomności ludzkich uważa tchórzostwo”. Englert wszystkie te sceny, nazwijmy to apokryficzne, realizuje z maksymalną powściągliwością: słupem światła wycina ze sceny przestrzeń procuratorskich izb;  w drugim świetlnym promieniu bijącym zza małego zakratowanego okienka ukaże się przez chwilę cierpiącemu Piłatowi zmartwychwstały Jeszua (Wojciech Wysocki). Ale to już wszystko; w ascetycznej scenerii, skromnie: pauzami, zawieszeniami głosu, bolesnym namysłem rysowany jest dramat Piłata, który jednorazowego sprzeniewierzenia się sumieniu nie zdoła już naprawić przez owe bezsenne „dwanaście tysięcy księżyców”. Dojrzała, skupiona rola Mariusza Dmochowskiego i świetnie mu partnerujący w roli Afraniusza Janusz R. Nowicki.

A na innym piętrze tego rozległego uniwersum paralelny wobec cierpień procuratora Judei dramat Mistrza, znękanego pisarza palącego , w chwili rozpaczy najczarniejszej swój rękopis, przedstawiany jest w sposób, który znów domaga się użycia przymiotnika „powściągliwy”, szlachetnie powściągliwy. Englert ani myśli szokować widza ilustrowaniem gehenny Mistrza, cała jego droga krzyżowa zakończona w sto osiemnastej celi psychiatrycznej kliniki mieści się w przerażonych, niespokojnych oczach aktora kontrastujących krzycząco z bolesnym, smutnym uśmiechem rezygnacji. W sposobie ważenia słów, w łagodnym, spokorniałym głosie Marka Bargiełowskiego skoncentrowane zostało tyle bólu, że niczego więcej nie trzeba teatralnie dopowiadać; „nieźle go załatwili” – mówi miękko i poważnie Woland, a widownia, łapiąca zazwyczaj z zapałem wszelkie aluzje do „onych” tu milczy kamiennie.

Oto zbawienie na Bułhakowowską modłę. Piłat i Mistrz, którym za sprzeniewierzenie wartości bezwzględnej przyszło długo i boleśnie pokutować, są znów, w najprawdziwszym tego słowa sensie wolni. Na procuratora czeka Jeszua: Mistrz, który „ na światłość nie zasłużył” otrzyma spokój. Zamknął się jeden rachunek zaświatowych win elementarnych, których heroiczne odkupienie tak gwałtownie kontrastuje z działaniami powieściowych ludzików z dolnych szczebli hierarchii wartości. Mądry Szatan obserwator i komentator ludzkich wzlotów i upadków rozumie ten kontrast doskonale i Mateusz Lewita nie musi mu podpowiadać co ma zrobić z Mistrzem i Małgorzatą; Woland naprawdę wie, „ jak jest urządzony świat”. Swoją drogą nie jestem pewien czy te akurat słowa kilkakrotnie tu z powieści przytaczane, w ogóle w spektaklu padają. Ale to niekonieczne: Wakuliński nie musi wiary swego Wolanda w bezwzględny, kosmiczny ład deklarować: on z tej wiary buduje całą rolę, cienko, konsekwentnie. I ta właśnie rola, uważne, czasem zdumione, a czasem pogardliwe spojrzenie diabelskiego melancholika umożliwia reżyserowi-animatorowi całego tego uniwersum – sprowadzenie uprzykrzonych sylwetek administratorów, donosicieli, kombinatorów, szpicli majtanych na wszystkie strony przez rozfiglowane diabliki – do przynależnych im rozmiarów. Do takich proporcji, w jakich umieścił ich Bułhakow biorąc piórem mordercy odwet na prześladowcach swego czasu.

Proporcjonalność konstrukcyjną „Mistrza i Małgorzaty”, główny jako się rzekło, wyróżnik powieści, Maciej Englert odwzorował znakomicie; jego czterogodzinny gigant nie nuży ani prze chwilę, toczy się spójnie i wartko, zaś powściągliwość i szlachetną ascezę głównego dramatu rekompensują z powodzeniem widowiskowe sceny takie jak bal u szatana. Nie obeszło się bez cięć: wypada odnotować trud aktorski w rolach sprowadzonych przez adaptację do funkcji czysto pomocniczych: Jolanty Piętek (Małgorzata) czy Krzysztofa Stelmaszyka (Iwan Bezdomny). Można wytknąć trochę aktorskiego banału w satyrycznych portretach Moskwiczan, niemniej etiudki Krzysztofa Kowalewskiego, Marcina Trońskiego (ten wspaniały, błędny wzrok skacowanego!), Marty Lipińskiej są wysokiej próby. Ewie Starowieyskiej najcelniejszy hołd składa w powieści diabeł Korowiow:                           „Ci, którzy są otrzaskani z piątym wymiarem, bez trudu mogą powiększyć lokal do czort wie jakich rozmiarów.” Wszyscy współtwórcy spektaklu zasługiwaliby tu na wymienienie, bo ich sukces jest dalece niepowszedni. Nieźle już wyposzczona teatralnie Warszawa na wydarzenie artystyczne tej rangi czekała perę sezonów. I doprawdy zasłużyła na wizytę ekipy Wolanda.

 Jacek Sieradzki,
Polityka nr 16, 18 kwietnia 1987

Deklaracja dostępności