Jak się kochają...
Fajerwerki, Tomasz Raczek, Polityka nr 3, 21.01.1984

Bardzo już dawne nie czułem się w polskim teatrze zaskoczony. I oto na różnych scenach w Polsce zrealizowano to, co wydaje się nie­możliwe, czego nie umiemy, na co w gruncie rzeczy przestaliśmy liczyć. Czego nie umiemy? Ano wystawiać komedii bulwarowej, cieszyć się teatralnymi „wydarzeniami" i wymyślać ku temu okazji. Przestaliśmy już dawno wierzyć, że kiedyś na scenę operową wyjdzie aktorka, by za­śpiewać jak śpiewaczka, czy też  — śpiewaczka, by zagrać jak aktor­ka. Zamartwiamy się też, że najzdolniejsi młodzi artyści wyjechali, a u nas nie ma komu grać i śpiewać. Mam na to odpowiedź godną kar­nawału: nieprawda, wszystko to umiemy!

Najpierw otworzyłem ze zdumie­nia oczy w Teatrze Współczesnym w Warszawie, gdzie Maciej Englert wystawił polską prapremierę angielskiej komedii bulwarowej Ayckbourna pt. „Jak idę kochają”. Tej in­scenizacji nie powstydziłby się ani londyński West End, ani nowojorski Broadway. Zachowano bowiem naj­bardziej drogocenne cechy gatunku: absolutną perfekcję wykonania, lek­kość reżyserii, błyskotliwość i, nade wszystko, brak drugiego dna. Aż trudno uwierzyć, że w Polsce modna dziś zrobić coś, co by nie miało ukrytych znaczeń, czego nie dałoby się czytać od końca układając z chichotem jadowity kalambur albo re­bus symboli. A nie można! Trzeba tu i wolno tylko jedno — śmiać się. Ktoś zapyta, czy to jest właściwe za­danie teatru. Myślę, że to też. Bo potrzeba nam uśmiechu jak nigdy, a z własnej obserwacji wiem, że nic tak ludzi do siebie nie zbliża jak wspólny płacz lub śmiech, stany wbrew pozorom bardzo do siebie po­dobne. Więc nareszcie śmiech za­miast płaczu. Śmiech solidny, życz­liwy, pachnący najlepszymi przypra­wami. Śmiałem się więc z całą wi­downią serdecznie, tylko czasem mi­tygując siebie i sąsiadkę na wspomnienie czasów, gdy w pewnym kinie za uszkodzone podczas wybuchu śmiechu krzesło kazano mi słono zapłacić.

„Jak się kochają” to historyjka tak głupia, że aż się wstydzę o niej opowiadać. Oto trzy małżeńskie pary przeżywają perypetie posądzając się o zdradę. Najśmieszniejsze i najbardziej nieprawdopodobne jest w tym to, że tak naprawdę nikt nikogo tu nie zdradza, a wszystko jest grą kontekstów i nieporozumień. Ale nie treść jest tu istotna, lecz jej realizatorzy. Jako państwo Foster wystąpili prezentując wspaniała klasę Zofia Kucówna i Czesław Wołłejko jako państwo Philipe niezawodni Marta Lipińska i Krzysztof Kowalewski (taksówkarz, który zawoził mnie do teatru, aż wykrzyknął z zachwytu „to o pannie Elizie i panu Sułku”, zostawił taksówkę przed  teatrem i kupił sobie wejściówkę); zaś państwa Featherston odtwarzają Wiesław Michnikowski i błyskotliwie debiutująca Beata Poźniak.

Alan Ayckbourn jest typowym dramaturgiem użytkowym, dostarczającym dziesiątki scenariuszy dla komercyjnych teatrów rozrywkowych. Ponad trzydzieści fars i  komedii to dowód niezłe opanowanie rzemiosła. Ale nie tylko. W rodzinnej Anglii kilkakrotnie nagradzano go wyróżnieniami popularnej popołudniówki „Evning Standard” i szacownego miesięcznika „Plays and Players”, gdyż ceni się tam ten rodzaj teatru i umie go smakować. Tymczasem dyr. Englert, prezentując sztukę „Jak kochają” i zarazem inaugurując  na Mokotowskiej scenę lżejszego repertuaru 19.15" („poważne spektakle grane będą odtąd o 19.00, rozrywkowe — o 19,15, ale chodzi o tę samą salę), poczuł się w obowiązku wytłumaczyć przed publicznością, dlaczego wybrał sztukę o „mniejszym ciężarze gatunkowym". O zgrozo! Co to za kraj, gdzie trzeba się tłumaczyć z dobrej roboty, z radości, z sukcesu? Pytam, bo nie rozumiem. Pytam, bo nie umiem przepraszać za radość życia. […]

 

 

Deklaracja dostępności