Awantura w Chioggi - pokaz online
Goldoni we Współczesnym. Koronkowa robota, Wanda Zwinogrodzka, Gazeta Wyborcza 143, 22.06.1993
Jest nareszcie! Przedstawienie, na jakie miłośnicy teatru czekają latami,
by potem latami je wspominać. Spektakl misterny i delikatny niczym weneckie koronki, splatane rękami jego bohaterek. A równocześnie tak tętniący życiem, roziskrzony humorem, tak pełny temperamentu jak karnawał w Wenecji,
w czasach gdy Goldoni po raz pierwszy uświetnił go tą pyszną komedią - „Awanturą w Chioggi”.
Już pierwsze obrazy sceniczne zniewalają urodą. Przywodzą na myśl dzieła osiemnastowiecznych włoskich malarzy - Canaletta, Guardiego. Oto uliczka
w małym, portowym miasteczku budzi się ze snu. Widać domy o białoperłowych fasadach, na horyzoncie majaczą żagle. Kontury są miękkie, jakby rozmyte
w świetlistej mgle, bo scenę przesłania kurtynka z błękitnej gazy. Po chwili jednak zasłona unosi się w górę i sentymentalna aura znika bez śladu - na ulicy rozsiadają się koronczarki i od tej pory scenę ogarnia nieokiełznany żywioł komedii, który panuje tu niepodzielnie, aż do końca spektaklu.
Dowcipy mnożą się niczym króliki w kapeluszu iluzjonisty, reżyser wydaje się wprost niewyczerpany w pomysłach mających rozśmieszyć widownię. Wszystkie sytuacje cyzelowane są w najdrobniejszych szczegółach, każda, choćby całkiem potoczna, uruchamia łańcuch scenicznych żartów - ot, rybacy na łodzi po prostu zwijają żagle, a publiczność pokłada się ze śmiechu. Dlaczego? tego opowiedzieć się nie da, to trzeba zobaczyć!
Wydaje się, że nawet martwe elementy wystroju sceny żyją i bawią widownię - okiennice domów ciekawie rozchylają się, gdy na chioggiańskiej uliczce wybucha spór, zamykają z trzaskiem, gdy nadciąga niebezpieczeństwo. Klocki w dłoniach koronczarek stukocą gniewnie bądź milkną, gdy właścicielka próbuje podsłuchać rozmowę w sąsiedztwie.
Wyśmienitym humorem mieni się każdy gest, każda aktorska kwestia. Przez scenę przewija się prawdziwy tłum pociesznych figur - głupkowaty Fortunato (Krzysztof Kowalewski) komicznie bełkoce pod nosem, prostoduszny Vicenzo (Bronisław Pawlik) wciąż na nowo popisuje się niezdarnością, a Padron Toni (Adam Ferency) - tępotą.
Wiernie sekundują im żony i szwagierki, wśród nich wzgardliwa i wiecznie nadąsaną Lucietta (Ewa Gawryluk) oraz sprytna, obrotna, żywa jak iskra Checca (Agnieszka Suchora). Całe to rozkrzyczane towarzystwo milknie i drży, gdy na scenę wkracza Woźny Sądowy. Tę karykaturalną sylwetkę gra Marcin Troński, którego jednakowoż nie sposób rozpoznać pod staranną charakteryzacją - przygięty wpół, w ciemnym kostiumie, ze strzechą siwych włosów i ogromnym nosem przeciąga przez scenę jak wielkie czarne ptaszysko. Wyglądem przywodzi na myśl postać rodem z commedii dell’arte, a więc z tej tradycji, która inspirowała Goldoniego, o czym dyskretnie przypomina jeszcze inny szczegół spektaklu - kostium Arlekina rozwieszony na proscenium wśród sprzętów wyobrażających gabinet Koadiutora (Henryk Bista).
Bo to małe arcydziełko, jakim jest przedstawienie Englerta, właśnie z tradycji czerpie swoje soki żywotne. Z tradycji w jej najlepszym wydaniu - traktowanej tyleż pieczołowicie, co i twórczo. Jakby na dowód absurdalności sporów między zwolennikami akademickiego i współczesnego rozumienia klasyki Englert stworzył spektakl, który nie jest ani akademicki, ani sztucznie uwspółcześniony.
Jest po prostu - znakomity.