Taniec albatrosa.
Ryk wyliniałego albatrosa., Tomasz Mościcki, www.teatralny.pl, 24.11.2014
"Łysy ten lew i bezzębny – ale przecież ryczy” – mówi się czasem z przekąsem o ludziach w tzw. pewnym wieku, za to wciąż w pretensjach. „Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle maj” śpiewali dziesiątki lat temu Starsi Panowie. Jeśli jednak pomyśli się już zupełnie serio, to najnowsze przedstawienie Teatru Współczesnego przywodzi na pamięć inny cytat, z półki literackich arcydzieł. A brzmi on okrutniej: „wiek męski, wiek klęski”.
To już druga w ciągu ostatniej dekady sztuka Géralda Sibleyrasa na scenie warszawskiego Teatru Współczesnego. We wrześniu odbyły się ostatnie spektakle Napisu, granego z niesłabnącym powodzeniem od końca 2005 roku. Zbyt wcześnie to przedstawienie zeszło czy raczej siłą sprowadzone zostało z afisza. Wraz z Tańcem albatrosa tworzyłoby niezły dyptyk, który można by opatrzyć wspólnym tytułem Proszę państwa, koniec złudzeń.
O ile Napis, diagnoza jednej z chorób naszych czasów, a więc kultu „postępu”, „nowoczesności”, „tolerancji”, „nowej duchowości”, bez powodzenia skrywających bezmyślność, kołtuństwo i duchową pustkę, jest tekstem wyjątkowo i brutalnie zjadliwym, co podkreśliła jeszcze reżyseria Macieja Englerta i bezbłędnie poprowadzony sceniczny dialog jego aktorów, to Taniec albatrosa we Współczesnym – mimo że i tekst zabawny, i przedstawienie „gadane” na scenie z równą maestrią – jest wieczorem przeraźliwie smutnym. Trójka ludzi w „pewnym wieku”, będącym preludium starości. „Pewien wiek”… Jeszcze się czyta groszowe poradniki Zdrowie dla wszystkich i macha ciężarkami w przekonaniu, że oto nagle wróci sylwetka młodzieńca. Jeszcze się łudzi, że rozwód to początek nowego, szczęśliwszego życia. Jeszcze podbudowuje się ego młodszą o 30 lat przyjaciółką, z którą w gruncie rzeczy nie ma się już o czym rozmawiać. Sibleyras wraca do motywów znanych z Napisu – brak własnych poglądów na świat, na to, jak w nim żyć, mają zastąpić złote myśli z kolorowych pisemek. Natrętnie powraca refleksja o kilku neuronach, które traci się po upływie każdych dziesięciu minut życia. Tę dziurę w mózgu ma zaklajstrować pustosłowie o „potrzebie rozmowy” albo „tygodniach milczenia”, marsze w obronie pokoju, marsze młodzieży. To w Tańcu albatrosa. W Napisie duchowość miał zastąpić „Dzień chleba”. Nic tu nie jest na poważnie, choć na powagę się sili. Starzy bredzą jak egzaltowani nastolatkowie, zaś młode pokolenie gaworzy jak niemowlęta. Literatura stworzona przez najmłodszą postać sztuki, dwudziestoparoletnią Judytę, sprowadza się do kilku zdań z bogatą w znaczenia frazą „chlupu chlup”. Świat zmienił się w jakiś upiorny kojec z dziećmi, co zapomniały dorosnąć. Nie ma francuski autor litości dla naszej kultury. Hipoteza to ryzykowna, ale przypuszczam, że gdyby Neil Postman, autor książki Zabawić się na śmierć, zamiast analizować współczesną kulturę zajmował się pisaniem komedii – byłby groźnym konkurentem Sibleyrasa.
Nie ma w tym przedstawieniu sztuczek, pozornie efektownych chwytów czy tzw. „fajerwerków inwencji”, co rozbłyskują, by za chwilę zapaść w niepamięć. Jest – jak zwykle na Mokotowskiej – muzyczna niemal precyzja dialogu i bezlitosna dyscyplina aktorska.
Na scenie Teatru Współczesnego – niemal cały czas ta sama dekoracja. Po lewej stronie staromodna kanapa. Dwa krzesła, bujany fotel. Po prawej – solidne drzewko. Nad tym wszystkim Marcin Stajewski umieścił drewniane, podzielone na kwadratowe sekcje panele, tworzące coś na kształt prosceniowej ramy. Podobne drewniane panele tworzą umowny kształt wiejskiego domu, zaledwieJest – jak zwykle na Mokotowskiej – muzyczna niemal precyzja dialogu i bezlitosna dyscyplina aktorska.zasugerowany, „zamarkowany”. Znika ta dekoracja w drugiej części przedstawienia; wyspa rozerotyzowanych mew, na którą uciekają (od życia!) bohaterowie sztuki, to dwie drewniane figurki ptaków, podczepione do niezamaskowanych niczym linek. Mewy są „jak żywe”, machają nawet drewnianymi skrzydłami. Horyzont zamyka biała płachta, nieco się marszczy, wygląda na lekko pogniecioną. Ta ostentacyjność czy może raczej czysta teatralność bawi widzów. Konwencja jest w końcu ustalona. Scenograf z szacunkiem usunął się na drugi, przecież widoczny plan. Najważniejszy jest tekst i czwórka podających go aktorów.
„Firma” (to dla młodszych internautów-teatromanów – tak w teatralnym żargonie nazywany jest Teatr Współczesny) jest jednym niewielu już teatrów, w których dba się o ginącą sztukę scenicznego dialogu, wzajemnego zesłuchania i wynikających z niego reakcji na sceniczne działanie partnera. W Tańcu albatrosa czwórka aktorów, bez scenograficznych czy kostiumowych podpórek może charakteryzować granych przez siebie ludzi wyłącznie tym, jak ze sobą rozmawiają. Agnieszka Pilaszewska (Françoise), „kobieta czasem buntownicza”, mówi z niesłychaną pewnością siebie, niemal każde zdanie ma sprawiać wrażenie, że ta Françoise nie ma żadnych wątpliwości, że idzie przez życie bezproblemowo, uzbrojona w „poglądy”, „nowoczesność” i zaradność. I tylko raz, w chwili, gdy uświadamia sobie uczuciowe bankructwo, nadchodzącą samotność – na chwilę się rozkleja. Kilka łkań, rozczulenie nad sobą samą i Françoise Agnieszki Pilaszewskiej wraca do narzuconej sobie formy. Kwiecista sukienka, kasztanowa fryzura w starannie ułożone kędziory (peruka?…) – karykatura buntowniczki na miarę drobnomieszczańskiego apartamentu.
Leon Charewicz kompromituje swojego Gillesa każdym odezwaniem. Jego postać to specjalista od „prawd objawionych” o potrzebie rozmowy, potrzebie jedzenia owoców – obie potrzeby w jego świecie ważności pozostają najwyraźniej na tym samym poziomie. I jeszcze ten kaznodziejski ton, który ma żyrować najgorsze wypowiadane nim głupstwa. Każdą złotą myśl puentuje kiwaniem głową, przytakiwaniem samemu sobie. Mistrz samooszukiwania. Deklaracje o czysto platonicznym uczuciu do cycatej panienki z biura wygłasza z taką płomienną wiarą, jakby to był ognisty, zmysłowy romans, a nie tragikomiczne wynurzenia faceta z deficytem erotycznego życia. Zabawny i żałosny ten Gilles. Karykatura jednego z zabobonów naszych czasów zwanego „myśleniem pozytywnym”.
I przeciwieństwo Gillesa – Thierry. On „myśli negatywnie”. Na twarzy Andrzeja Zielińskiego niemal przyklejona maska wyższości, repliki na mądrości siostry i Gillesa przycina zwykle krótko, z tym samym zastygłym na twarzy grymasem „bycia ponad to”. Cyniczny, ale tym szczególnym cynizmem będącym bronią ludzi, Smutne to przedstawienie, choć jest przecież wybornie zagraną komedią.którzy pozbyli się złudzeń. Ożywia się w rozmowach z młodziutką Judytą, próbując udowodnić, że facet z niego na schwał, że przecież w robocie hantelki (choć wszystko od nich boli) , że wciąż młody, a ten stan przedzawałowy, który mu wypominają, to była przecież tylko lekka niedyspozycja. Thierry Zielińskiego zaprzecza z lekka tylko maskowaną histerią, jakby uprzedzał kolejne ciosy (boć w końcu traktuje to jako wypominanie czy raczej przypomnienie, że młodość minęła). Groteskowy ten tytułowy taniec albatrosa w jego wykonaniu, kolanka przy sobie, pantomimiczne ruchy głową, które Thierry’ego kosztują najwyraźniej ból, bo właśnie coś strzyknęło w karku. No cóż, „szron na głowie, nie to zdrowie”. Znakomita rola jednego z najinteligentniejszych aktorów grających na stołecznych scenach.
W premierowym spektaklu rolę Judyty grała Sylwia Boroń. Jest to dobra szkoła dla młodej aktorki, bo kontrast z doświadczeniem i warsztatowymi umiejętnościami jej kolegów powinien zachęcić do pracy nad wyrazistością – także na poziomie czysto dykcyjnym.
Smutne to przedstawienie, choć jest przecież wybornie zagraną komedią. Jednym z celniejszych i boleśniejszych spostrzeżeń Rochefoucaulda jest to: nasza nędza nie w tym, że się starzejemy. Ona polega na tym, że wciąż pozostajemy młodzi. I jeszcze jedno, pozostające z poprzednim w niepokojącym związku: jesteśmy tak przyzwyczajeni grać komedię wobec drugich, iż w końcu gramy komedię wobec samych siebie.
No, ale każdy tańczy swój taniec albatrosa.
Mimo że w pewnej chwili życia pióra wypadają.
http://teatralny.pl/