Saszka
Świat w głowie Saszki, Tomasz Mościcki, www.teatralny.pl, 14.02.2014

Kilka miesięcy temu wybrzydzałem na Posprzątane w warszawskim Teatrze Współczesnym, postulując wzięcie sobie do serca tytułu. Nie wierząc w moc sprawczą krytyki teatralnej, mogę jedynie z ulgą westchnąć: posprzątali. Odbyło się to rękami najmłodszego pokolenia. Młody reżyser Wojciech Urbański po mistrzowsku wyreżyserował Saszkę – sztukę jeszcze młodszego białoruskiego reżysera i dramatopisarza Dmitrija Bogosławskiego (rocznik 1985).

Autor opatrzył swoją sztukę podtytułem Sen w dwóch aktach. Można się zastanawiać nad logiką tego snu, o ile senne marzenie czy może raczej senny koszmar ma w ogóle taką logikę. Streścić to niby łatwo: prosty wiejski chłopak szybko traci oboje rodziców, po chałupę rękę wyciągają jego siostry, które nagle przypomniały sobie o zmarłych rodzicach i należnych im częściach spadku. Życie bohatera niepogodzonego ze stratą rodziców i domu, w którym mieszkał, zakończy się w studni, która obsesyjnie powraca w jego rozmowach ze zmarłym ojcem. Banalna i tragiczna historia załamania nerwowego i samobójstwa to być może temat na inną, obyczajową sztukę. Bogosławski idzie jednak innym tropem. Nie ma mowy o tradycyjnie pojmowanej linearnej narracji, w tej sztuce przypomina ona skakanie po ścieżkach kompaktowej płyty; nagła zmiana sprawia, że śledzimy inną część tej historii, w pewnym momencie ten skipping całkowicie zamazuje rzeczywistość, zacierając granice snu i realności. Saszka staje się swoim powiernikiem lekarzem Albertem, kontury tego świata rozmazują się coraz bardziej. Wypowiadane kwestie mogą należeć do różnych postaci, „mijający się” dialog o czyszczeniu studni i elementarne pytanie „Kochałeś mnie?” zadawane przez Saszkę, potem przez Ojca pokazuje jednak, że obaj potrzebowali miłości i przywiązania, którego nie umieli sobie okazać. I tylko jedno jest pewne – śmierć tytułowa w przydomowej studni, choć jedynie zasugerowana, niedopowiedziana. 

W tej kunsztownej, wielowarstwowej strukturze odnaleźć można także znajomo brzmiące echa, choćby motyw sprzedaży rodzinnej chudoby, znany przecież z innego dramatu, jednego z arcydzieł światowej literatury. Toż pobrzmiewają w tym echa Wujaszka Wani, tu jednak pasożyta Sieriebriakowa zastąpiły siostry Saszki, równie bezwzględne i samolubne. Saszka to także przecież zarządca rodzinnego majątku, latami pracujący na utrzymanie całej rodziny. Świat Czechowa w sztuce Bogosławskiego jakby zjechał kilka pięter w dół – z ziemiańskiego dworu do prostego gospodarskiego obejścia, w którym cudem postępu jest bieżąca woda. Dawno nie ma ziemian, wszystko obniżyło się w swojej klasie. 

Inny trop to baśnie, w których najmłodszy brat, niby najgłupszy, najmniej doceniany, jest w gruncie rzeczy najwartościowszy.  

Można też postać tytułowego Saszki umiejscowić w kontekście pojmowania „jurodiwego”. Saszka jest człowiekiem niezwykłym – ma dar obcowania z umarłymi rodzicami. Jest więc figurą niby szaleńca, ale przecież przez swoje szaleństwo mającego dostęp do tajemnic nieznanych „normalnemu” światu. 

Przedstawienie Wojciecha Urbańskiego przypadło na półmetek sezonu teatralnego w wielkim mieście, mającym ponad 30 różnych teatralnych przybytków. Jest artystycznym wydarzeniem.Przedstawienie w „firmie” (jak czasem nazywa się teatr przy Mokotowskiej) wymagałoby dla komplementów przepisania całego właściwie afisza. Bo i świetna, bardzo oszczędna rola Janusza Michałowskiego, zdyscyplinowany Sławomir Orzechowski jako Albert, kapitalne drugoplanowe role sióstr Saszki, ale wśród nich zachwyca w epizodzie Ziny, jednej z sióstr, Monika Pikuła. Rola z pozoru komiczna, labidząca dziewucha śpiewająca nad grobem rodziców, po kilku łykach alkoholu zmieniająca się w agresywną harpię. Znika groteskowy liryzm, który kazałby nawet tę Zinę polubić. Zina-pijaczka jest odpychająca, groźna. A jakim wzrokiem patrzy ta Zina na leżącą na stolę owiniętą gazetą paczkę banknotów. Jest w tym wzroku i chytrość i niemaskowane pożądanie. Gdyby tylko mogła – pewnie przywłaszczyłaby sobie wszystko. 

Świetna rola Damiana Damięckiego jako przygłuchego Jurasika, pokazująca, jak daleką drogę przebył ten aktor od czasu ról w Teatrze Polskim, jeszcze u Dejmka, z „teatralną” manierą, komizmem dla 16. rzędu, instrumentarium aktorskim zwanym „starą szkołą”. To już zupełnie inny aktor, niesłychanie oszczędny w geście, o naturalnej, zgoła „nieteatralnej” intonacji głosu, głuchotę Jurasika zaznaczający lekkim, niemal niedostrzegalnym przechyleniem głowy w stronę partnera. 

Znakomity Borys Szyc  – kto wie, czy to nie jego najlepsza rola od kilku sezonów, narysowana kilkoma celnymi kreskami. Prosty wiejski mężczyzna z kapitalnie podpatrzonym przez aktora choćby nieskomplikowanym podejściem do spraw higieny – poranna toaleta Saszki to opryskanie twarzy w miednicy, dwie garście wody pod pachami – i już po porannych ablucjach. Przy tym jednak rola trudna techniczne, wymagająca błyskawicznego przechodzenia przez kontrastujące stany emocjonalne w kolejnych scenach tego dziwnego snu dręczącego Saszkę. Bardzo oszczędny, wyciszony, ascetyczny niemal w scenach rozmów z ojcem, skrywający niechęć i agresję wobec sióstr, wybucha właściwie tylko raz – rozgrzebując gorączkowo i rosnącym przerażeniu kupę bezwartościowych papierów, które miały być banknotami zapakowanymi w płachtę gazety. 

Przedstawienie Wojciecha Urbańskiego ma aurę dręczącego snu, z którego nie sposób się wybudzić.Dziwna jest sceneria, w której rozgrywa się ta opowieść. Niby pokój, w którym się mieszka, ale zastanawiająco ubogo urządzony – jak na wnętrze, w którym żyły przynajmniej dwa pokolenia. Pokój nie „obrósł” w rzeczy. Szare, niczym nieozdobione ściany, umywalka, prosty stół, kredens, szafa, łóżko. Metalowa rama wygradza go od strony publiczności, staje się jakby tyle już razy opisywaną „czwartą ścianą” Wszystko szare, ściany ograniczające z tyłu tę przestrzeń półprzeźroczyste, proscenium obite szarymi, półmatowymi blachami. Zimne, białe reflektory, może trzy razy ustępujące miejsca strumieniowi ciepłego światła z „zoporowanego” punktowca, gdy pomiędzy ojcem i synem pojawia się wreszcie jakaś nuta ciepła i wzajemnej czułości. 

Marta Zając zbudowała więc na scenie Współczesnego przestrzeń odrealnioną, pokazującą, gdzie naprawdę rozgrywa się ta cała historia. Ta ascetyczna scenografia pokazuje po prostu, że wszystko to rozgrywa się prawdopodobnie poza realnością. Istnieje tylko w głowie bohatera. Być może jest rozpamiętywaniem, może właśnie sennym koszmarem. 

Przedstawienie Wojciecha Urbańskiego ma aurę dręczącego snu, z którego nie sposób się wybudzić. Ważne jest w nim nagłe przechodzenie akcji przedstawienia w inny punkt tej historii. Na scenie Współczesnego odbywa się to środkami pokazującymi, jak dalece teatr zasymilował środki wyrazowe innej sztuki. Te nagłe przejścia akcji, zaznaczone błyskawiczną zmianą świateł, ambientową muzyką Dominika Strycharskiego, narastającą w stromym forte, by zgasnąć w swojej kulminacji – to są środki, które teatr przejął z języka filmu – to po prostu „cięcia”. Jeśli przypomnieć sobie Niezidentyfikowane szczątki ludzkieJarzyny sprzed szesnastu już lat i ówczesną nieporadność w stosowaniu takiego typu scenicznej narracji – widać, że następne pokolenie reżyserów dobrze opanowało taki rodzaj montażu spektaklu. 

Saszka w reżyserii Urbańskiego pokazuje też inną przemianę środków teatralnych. Myślę o zmienionym brzmieniu mowy scenicznej, tak słyszalnym już w poprzednim przedstawieniu tego samego reżysera, czyli Zabójcy, sztuki wystawionej na Scenie w Baraku. Młodzi aktorzy mówili wówczas niesłychanie potocznie; skrótowość tego języka, niestaranność czy wręcz niechlujstwo wysławiania się scenicznych postaci podniesiono do rangi mowy scenicznej. To, co gdzie indziej razi amatorszczyzną – w ustach aktorów Współczesnego stało się równouprawnionym językiem scenicznym. Tego samego ducha wyczuwa się w Saszce – sposób wyrażania się bohaterów, czasem nieporadny, kulawy – odzwierciedla po prostu ich życiowy status. Bo ta potoczność, rzekome niechlujstwo jest starannie „zrobione”, scena podniosła je do waloru autentyku. Rzecz nienowa, wpisująca się w tradycję Teatru Współczesnego, w którym jako w jednym z pierwszych powojennych teatrów w scenicznym działaniu zrezygnowano z koturnu, pozornie zdzierając z niego „teatralność”.  

Przedstawienie Wojciecha Urbańskiego przypadło na półmetek sezonu teatralnego w wielkim mieście, mającym ponad 30 różnych teatralnych przybytków. Jest artystycznym wydarzeniem. Warto cieszyć się, że po pięciu miesiącach wreszcie takie mamy – pozostaje jednak pytanie – a co z resztą? Skandaliczny Lód w Teatrze Narodowym, Pchła Szachrajka, ratująca honor tej sceny, nijaki Bolesław Śmiały w Polskim, kuriozalny Wiśniowy sad w Teatrze Studio, teatrze, który wedle zapowiedzi nowej dyrekcji miał przyćmić resztę stołecznych scen, nijaki Dramatyczny, milczący TR Warszawa… Co się dzieje w mieście o takim teatralnym potencjale?... Ten znak zapytania ogromnieje do niepokojących rozmiarów.

Recenzja ukazała się na portalu www.teatralny.pl

Deklaracja dostępności