Komediant
ERWIN AXER WRACA DO UTZBACH, Bożena Winnicka, Przegląd Kulturalny nr 1-2, 23.30.12.1990

Utzbach jest małą, bardzo brzydką mieściną, gdzieś w Austrii. Ma dokładnie dwustu osiemdziesięciu mieszkańców, kościół, plebanię i gospodę, która nazywa się „Czarny Jeleń”. W gospodzie wychodek jest na dworze, goście tu nie zaglądają, więc gospodarz hoduje świnie. Zza okna bije smród i radosne pochrząkiwanie tuczonych wieprzy. Utzbach leży w Europie, choć doprawdy trudno w to uwierzyć.

Dziś w sali tanecznej „Czarnego Jelenia" ma się odbyć przed­stawienie teatralne w wykonaniu zespołu aktora Bruscona, od­bywającego wielkie tournée. Trupa składa się z rodziny Bruscona, a tournée jest uciążliwym i upokarzającym wędrowaniem po najbardziej zakazanych dziurach kraju. Bruscon grał niegdyś Fausta w Berlinie, Mefista w Hamburgu. Tak przynajmniej twierdzi. Mówi o sobie: „największy aktor świata". Teraz odbywa żałosny objazd z własną, przez siebie napisaną sztuką. Nosi ona tytuł: „Koło historii", a występują w niej Stalin i Goethe, Hitler i Einstein, Cezar i Churchill, Napoleon i Neron oraz wielu jeszcze mędrców i wo­dzów. Są też role kobiece, dla córki i żony: lady Churchill i Maria Curie. Ma to być przejmująca i uniwersalna komedia o tragedii ludzkości.

Bruscon to stary zrzęda i nieznośny weredyk. Znęca się nad rodziną, tyranizuje, wymyśla wszystkim, psioczy na wszystko, wy­daje się wprost pławić w odrazie do ludzi i świata. Ale jest aktorem. I to aktorem opętanym sztuką teatru. To jego obsesja. Nawet tu, w Utzbach, zagra „Koło historii” najlepiej jak potrafi. Pomimo, a raczej wbrew niewątpliwej tępocie widzów.

Kiedy wszystko jest już gotowe i przedstawienie ma się rozpocząć, nadciąga burza. Piorun uderza w plebanię, więc publiczność biegnie hurmem pooglądać sobie pożar. „Koło historii" ominie Utzbach.

Tak mniej więcej streścić można sztukę Thomasa Bernharda „Komediant". Bardzo powierzchownie, gdyż da się ona także opo­wiedzieć całkiem inaczej. Przez teatr, a przede wszystkim przez aktora. „Komediant" jest bowiem blisko trzygodzinnym, gigantycz­nych rozmiarów monologiem. Rozmówcy Bruscona przeważnie milczą, odzywają się rzadko, niechętnie i tylko przez niego nagabywani. A Bruscon mówi. Jego monolog pełen jest powtórzeń, na­wrotów kołującej myśli, tematycznych zawijasów, inwektyw i wspomnień, grubiańskich wymysłów i refleksji. Wszystko co mówi, jest pozornie jasne, nawet jednoznaczne, a przecież różne można z tego wysnuć sensy i znaczenia. Ponadto cały tekst sztuki napisany został w osobliwej formie jakby zrytmizowanej prozy, podzielonej na nieregularne wersy. Piekielnie to trudne dla teatru, aktora, no i publiczności także. Zwłaszcza teraz i dla nas. Gadać umiemy ponad miarę, za to słuchania oduczamy się skutecznie, z wielkim zaiste przyspieszeniem. A wysłuchanie innych, ze zrozumieniem i do końca, stało się już umiejętnością zgoła niespotykaną. Nie tylko w teatrze.

I taki właśnie teatr, teatr wartości słowa, no i myśli, zaproponował nam Erwin Axer po swojej długiej nieobecności na polskich scenach. Prawie dziesięć lat temu wyreżyserował ostatnie przed­stawienie w Teatrze Współczesnym, który założył, stworzył i prowa­dził przez czterdzieści lat. Najpierw w Łodzi,
pod nazwą Teatr Kameralny, następnie, w Warszawie przy ul. Mokotowskiej 13. Tym przedstawieniem był „Tryptyk” Maxa Frischa. Potem reżyserował Axer sporo, gdzieś w Europie. Nie u nas. Teraz powrócił do „swojego” teatru i to z Tadeuszem Łomnickim, „swoim” aktorem w roli aktora Bruscona. Miejmy nadzieję, że nie będzie to powrót na chwilę.

Premiera „Komedianta" odbyła się w czerwcu. Dawno. Czemu więc o tym piszę tak obszernie? Nie po to, aby powitać Axera i wykonać pod jego adresem parę rewerencji. Pochwał zebrał w życiu wiele. Także nie z powodu kolejnej, wielkiej roli Tadeusza Łomnickiego. Nawet nie dlatego, że recenzent też człowiek. Więk­szą satysfakcję sprawia mu pisanie o spektaklu doskonałym niż o kolejnym knocie. „Komediant” w Teatrze Współczesnym jest bez wątpienia wydarzeniem teatralnym wysokiej klasy. Europejskiej. Jest przedstawieniem mądrym, złośliwym i okrutnym. Przynajmniej tak sądzę.

Wybór „Komedianta” Bernharda wydaje się perfidny

Axer co prawda na ogół nie marnował czasu i wysiłku na robienie sztuk marnych. Z pewnością mógłby się podpisać pod takim oto zdaniem Bernharda: „Teatr nie jest instytucją powołaną do sprawia­nia przyjemności”. I rzeczywiście. „Komediant” nie jest sztuką przyjemną. Ale między przyjemnością, a szyderstwem pomieściłoby się sporo utworów i wielu pisarzy. A jednak Axer wybrał Thomasa Bernharda. Pisarza, zdawałoby się, tak odległego naszej wrażliwo­ści, który nie cieszył się uwielbieniem tłumów. Nic dziwnego. Z upodobaniem pokazywał ludzi odrażających, pokracznych, sta­rych, obarczonych poczuciem klęski i niespełnienia. Ludzi udręczo­nych i dręczących się wzajemnie. Umieszczał ich w świecie unurzanym w brudzie i cuchnących wyziewach. Obraz posępny, a równo­cześnie komiczny. Bernhard pisał bowiem komedie ponure, ale śmieszne. Co więcej — obrażał swoich rodaków okrutnie. Wymyślał im od tępaków, rzeźników i analfabetów. Austria to według niego kraj „zeszmacony, upośledzony, złajdaczony”, po prostu kloaka oraz „wrzód na ciele Europy”. Niezbyt przyjemny wizerunek ojczyzny. Jakże nam obcy, daleki od podniosłej frazeologii i błogiego hurrapatriotyzmu.

Co z „Komedianta" wyczytał Axer? Wszystko, jak mi się wydaje.
Z Wyjątkiem patologii i filozofii.

Sala taneczna gospody „Czarny Jeleń” w Utzbach. Szara, zapaprana, brudna. W głębi niewielka estrada. Niegdyś grywała na niej orkiestra. Teraz sterczą tu zwalone na kupę krzesła. Nad estradą pysznią się jeszcze jelenie rogi, zwisa jakaś szmata, pozostałość czarnej kurtyny. Pod ścianami sali spiętrzone stoły, też szare i odrapane. Tylko jeden pomalowano ohydną, jaskrawoczerwoną
olejną farbą. Na ścianie widoczki, poczerniałe i kiczowate. Wśród nich wizerunek Hitlera. Wisi tu od czasów wojny, dobrych kil­kadziesiąt lat. Niech sobie wisi, wszystko jedno. Żadnych szczegó­łów, przedmiotów, użytecznych lub ozdobnych drobiazgów. Wszys­tko tu jest zmurszałe, zatęchłe, wyprane doszczętnie z urody i bezużyteczne. W Utzbach już się nie tańczy. I to od dawna. Bruscon ma rację. W tej dziurze „już naprawdę nie ma nic oprócz tuczarni (i kościołów) i faszystów”. Nawet oka w rosole są prowincjonalne. Kiedy właściciel gospody otworzy okiennice, wtargnie tu wreszcie światło, jasne, ale też jakby przyszarzone. Za tymi oknami tuczy się wieprze.

Dekoracja Ewy Starowieyskiej pokazuje świat zredukowany, ale nie absurdalny,

po prostu doszczętnie splugawiony

Przez ludzi. Aktor w Utzbach naprawdę wydaje się dziwadłem, niczem żyrafa
w akwarium. Kim jest Bruscon? Jaki jest? Prowincjonalny szmirus, szwendający się po zapadłych dziurach, aby żyć? Kabotyn opętany manią wielkości, który tylko tu może się „zaznaczyć”. Aktor znakomity, tyle że mu się nie powiodło. Nieważne co można wyczytać z tekstu. Ważne jak i kogo gra Łomnicki.

Scena jest ciemna. Otwierają się boczne drzwi w głębi, pada przez nie światło. W tę smugę wchodzi Tadeusz Łomnicki. Właściwie nie wchodzi, ale wkracza. Każde miejsce to scena, wszędzie znajdzie się jakaś publiczność, którą trzeba zachwycić i pokonać. Może to być nawet właściciel gospody.
A więc trzeba demonstrować siebie, zacząć od ataku. Na brud, na Utzbach, na wszystko i wszystkich dookoła.

Łomnicki na początku atakuje. Po paru pierwszych kwestiach nie mamy wątpliwości: do Utzbach przyjechał aktor naprawdę wielki. To, co tu zastaje nie jest zaskoczeniem. Widywał podobne mieściny, grywał w równie obskurnych salach. Ma za sobą wszystko, co potrzeba, aby pokazać tu teatr. Wystarczy kurtyna, parawan, parę kostiumów. Teatr to nie wymyślne dekoracje, efekciki
i kolorki. Teatr tworzy aktor. Jeśli oczywiście potrafi. A Łomnicki umie doprawdy wszystko. Przedstawienie staje się zatem koncertowym popisem aktorstwa fascynującego, błyskotliwego, imponującego techniką, wrażliwością, inteligencją. Dotyka istoty, sedna i sensu teatru. Po obydwu stronach rampy.

Bruscon Łomnickiego ma społeczną kondycję i zwyczajny ludzki los. Na pewno grał Fausta w świetnym teatrze. Z powodzeniem, nawet z sukcesem. Ale świat poszedł naprzód, teatr też się zmienił. Może zmalał, skoro w tych państwowych, renomowanych teatrach nikt już nie umie choćby mówić poprawnie, nie mówiąc już o aktorstwie? A ludzie, usadowieni wygodnie w złoconych, mięk­kich lożach, syci, wieprzowiną napełnieni żądają czegoś, czego, Bruscon dać im nie potrafi. A nade wszystko nie chce. Bruscon Łomnickiego jest mizantropem, ale nie nihilistą. Wie wszystko o zawodzie, zna też przynajmniej część prawdy o sobie. Ma więc świadomość siebie i wiele autoironii. Dokładnie wie, co się przyda­rzyło. Oto świat został zniszczony przez proletariuszy, czyli dosadnie mówiąc — chamów. „To oni wykończyli Europę, ale — co najgorsze — zniszczyli również teatr". Wtargnęli na widownię, splugawili także scenę. Pęta się po niej teraz cała masa prymitywów. Po aktorze zawsze widać skąd pochodzi i kto był jego ojcem. To prawda.

Łomnicki ma wiele twarzy
Często je zmienia, ale wszystkie są jego własne, choć mogą wyda­wać się maskami. Oto aktor. Lub — jak kto woli — komediant. To określenie ma odcień zdecydowanie pogardliwy. Łomnicki bywa wyniosły i pokraczny, małostkowy i patetyczny, grubiański i ser­deczny. Jest klownem i artystą, pociesznym kabotynem i wielkim szamanem. Może się wydać brutalny, ale na pewno nie nikczemny.

Bruscon jest stary, ociężały, trochę niedołężny. Ale niebywale witalny i nieustannie agresywny. Życie przyniosło mu rozczarowa­nie, nie szczędziło upokorzeń. Łomnicki nosi tę świadomość, gorzką i dotkliwą. Ale ciągle się buntuje. Nie przeciwko biologii, procesom nieuchronnym jak starość czy niedołęstwo. Bruscon wie, że tworzyć cokolwiek można tylko wbrew innym, na przekór wszystkiemu. Tyranizuje otoczenie, jest okrutny, to fakt. Jednak jego gderanie ma sens, służy wywoływaniu w sobie napięcia, a w ludziach oporu, który trzeba przełamać. Można to nazwać szaleństwem, obsesją, fanatyzmem zawodu.

Bruscon byłby z pewnością odrażający, gdyby nie był tak in­teligentny. Łomnicki nie boi się śmieszności, kpiny z siebie. Wygry­wa każdy dowcip, ba, mało — wraz z Axerem wygrzebują z tekstu cały humor Bernharda. Ponury, drażniący, nieco makabryczny. Dzięki temu Bruscon Łomnickiego mieni się bogactwem kolorów, odcieni, emocji i nastrojów. „Święte potwory” — tak nazwał Jean Cocteau wielkich aktorów. Bardzo trafnie.

W przedstawieniu Axera wytropić można proces tworzenia teatru, zazwyczaj ukryty przed publicznością. Żmudne, uporczywe po­wtarzanie kwestii, fragmentów scen z córką, synem — czyli aktorami. Bruscon reżyseruje, a nieudolność partnerów doprowadza go do pasji. Opanowuje się jednak, prowokuje i czaruje na przemian, tłumaczy raz jeszcze, nieco bełkotliwie, ale cierpliwie. Teatr to władca bardzo wymagający, i Łomnicki o tym wie.

Z kim przyszło mu grać? Z żoną, „proletariuszką”, jak pogardliwie, o niej mówi. Podobno to gruźliczka, choć Zofia Saretok, pięknie opalona, na chorowitą nie wygląda. Może ucieka przed nim w hipochondrię? Syn Feruccio (Grzegorz Wons), przystojny osiłek, według ojca niezbyt rozgarnięty, ale ma poczucie humoru i raczej pogodny stosunek do świata, od którego zbyt wiele nie wymaga. Córka Sara (Małgorzata Rudzka), jakby nieobecna, niemal nieruchoma, a przecież słucha cały czas uważnie i w napięciu. Ona jedna może zdobyć się na odruch buntu, gest czułości, ponieważ wie o ojcu wszystko. Zna go i rozumie. Rodzinę wszystko dzieli, łączy ich tylko teatr. Znoszą tyranię ojca,
jak wytrzymuje się dominację i kaprysy wielkiego artysty. Bo Bruscon jest artystą, a oni zespołem, wyrob­nikami sceny. Te zależności i psychologiczne niuanse wyprowadza Axer z wielką precyzją.

Przedstawienie za chwilę się rozpocznie. Scena staje się estradą w Utzbach. Aksamitna kurtyna, opuszczona tuż za proscenium, oddziela ją od widowni, która teraz znajduje się w głębi. Za kurtyną niewidoczni dla nas widzowie. Aktorzy w kostiumach, z pobielony­mi twarzami, czekają na swoje wejście. Są nieruchomi jak marione­tki, ukryci pod makijażem jak za maską. Tylko Łomnicki w kos­tiumie Napoleona miota się po tej malutkiej scence. Ma potworną tremę. Nawet tu, w Utzbach, ma tremę. Wszystko mu przeszkadza, czepia się, awanturuje, ubliża aktorom, jakby chciał spotęgować w sobie i w nich tę wewnętrzną temperaturę, sprowokować powo­dzenie sztuki, przywołać aplauz, którego tak bardzo pragnie.

Dla kogo przyszło mu grać? Dla kilkudziesięciu mieszkańców w Utzbach. Kim oni są? Nie różnią się zapewne od właściciela gospody, i jego żony (Krzysztof Kowalewski i Maria Mamona). I właśnie dla takiej publiczności postanawia Bruscon zagrać cały tekst „Koła historii”. Bez żadnych skrótów. Wobec ludzi, dla których Goethe, Hegel, Szekspir nawet Hitler to puste dźwięki. Nic nie znaczą. Nie tylko dla mieszkańców Utzbach zresztą, dla dzieci Bruscona także. Dla wszystkich oprócz niego.

Aktor Bruscon grany, przez Łomnickiego jest

komediantem kresu epoki

Zarazem końca pewnej kultury, a także teatru. Komediantem niepotrzebnym i całkowicie osamotnionym. Świat wokół niego wydaje się nam znajomy, taki podobny do tego, który nas otacza. Ale to nie jest świat Bruscona, nie jego teatr, jego publiczność. Nawet on nie jest taki sam jak niegdyś. Czuje się wypalony, sam sobie wymyśla od dyletantów. A przecież trwa uparcie, zawieszony na wąskiej granicy, trzyma się ciągle dawnych wartości, już nie istniejących. Nadszedł bowiem czas, kiedy nawet głupiec może uchodzić za intelektualistę. Bruscon o tym wie, mimo to raz jeszcze zagra swoje „Koło historii”.

Godzi się tylko na jedno ustępstwo. W przerwach między aktami zamiast Mozarta puści się muzykę Verdiego. „Mozart w Utzbach to byłoby niesmaczne” — powiada. A więc Axer w przerwach, pozwala nam upajać się dźwiękami triumfalnego marsza z „Aidy”. Tego marsza rzępolą zazwyczaj cyrkowe orkiestry podczas parady słoni na arenie. Żart bardzo jadowity.

Przedstawienie „Komedianta" kończy Axer obrazem, którego nie ma w sztuce. U Bernharda jest tylko straszliwy, nieustający grzmot, a z góry na wszystkich pada deszcz. W spektaklu Axera kurtyna nagle opada, jakby rozdarta, odsłania scenę zasnutą dymem i pyłem, w głębi, w oknie migoczą płomienie pożaru. Pozostaje ruina, pusta i żałosna.

Myślę, że to zakończenie jest darem Erwina Axera dla nas. Takim samym, mniej więcej, jak Verdi dla Utzbach. Stanowi bowiem dopowiedzenie, dobitne i dosłowne wszystkiego, co Tadeusz Łom­nicki wraz z partnerami grają od początku. No cóż, proszę państwa, jesteśmy w Utzbach.

 

Deklaracja dostępności