Kolacja na cztery ręce
Światowiec i prowincjusz, Barbara Osterloff, Teatr nr 3, 1.08.1986
Sztukę Paula Barza, w rok po premierze w Deutsches Oper w Berlinie Zachodnim, wystawił warszawski Teatr Współczesny. Barz, autor książki o trzech wielkich muzykach niemieckich pt. Schütz — Bach — Haendel, zna świetnie swoich bohaterów, jednak traktuje ich w sposób niekonwencjonalny i daleki od nabożeństwa. Daje swobodną wariację na temat biografii Fryderyka Haendia i Jana Sebastiana Bacha, a żądnego prawdziwej wiedzy czytelnika zdaje się odsyłać do bogatej literatury, z dziełami Forkla, Rochlitza, Spitty i Schweitzera. Niektóre elementy biograficzne — to główny pomysł tej komedii — osadza w fikcyjnej rzeczywistości.
Haendel i Bach na wspólnej kolacji w pokoju Hotelu Turyńskiego w Lipsku 1747 roku. Takie spotkanie nigdy nie miało miejsca. Ustalono jednak, że Bach kilkakrotnie ubiegał się o rozmowę z Haendlem, którego cenił i chciał poznać, lecz za każdym razem nie sprzyjały mu okoliczności. Dlaczego więc Barz „poprawia” biografów i łamie prawdę historyczną, której wierny jest w szczegółach i kolorycie epoki? Na pewno zabieg ten zwolnił go z obowiązku rozważania istoty muzyki czy artyzmu obu rywali. A tym samym pozwolił na bawienie widza obiegowymi prawdami o kondycji artysty, o jego powinnościach wobec samego siebie, społeczeństwa i władzy. Nie są to prawdy ani głębokie, ani odkrywcze, lecz dostatecznie inteligentnie podane, by zyskały aplauz.
Do tego niezłe bon-moty, zabawne zderzenia sytuacyjne i charakterologiczne. Czy należy więcej oczekiwać od komedii, nawet z ambicjami? W firmie przy Mokotowskiej przygotowano ją starannie i bawi ona, choć im bliżej finału, rozciąga się ponad miarę, autor po prostu nudzi.
A mimo to warto przyjrzeć się aktorom trafnie obsadzonym i poprowadzonym przez Macieja Englerta. Jest ich trzech, tylko że „ten trzeci” już w tekście pozostaje w cieniu. Totumfacki Haendla, niejaki, Schmidt, ma niewiele do roboty — otwiera, zamyka, przynosi, podaje. Henryk Borowski jest nazbyt wytrawnym aktorem, by nie wykorzystał każdej szansy zaznaczenia stosunku postaci do chlebodawcy i jego gościa, jaką daje rola. Scena awantury o pasztet przypomina starą teatralną prawdę, iż nawet epizod może błyszczeć.
Ale wieczór należy do duetu rywali. Haendla gra Czesław Wołłejko. Jego bohater to obywatel świata, który wie, co to polor i elegancja, ceni też luksus. Bach w interpretacji Mariusza Dmochowskiego stanowi jego przeciwieństwo. Przenicowany surdut, w którym siada do uroczystej kolacji, urasta do rangi symbolu skromnego życia, jakie prowadzi. Ten kontrast pomiędzy zniewieściałym faworytem dworów a prowincjonalnym kantorem od św. Tomasza obaj aktorzy mocno podkreślają. Jednocześnie starają się pokazać to,
co zbliża wielkich przeciwników. Wprawdzie nie zawsze rozumieją oni siebie nawzajem, jednak skłonni są uznać w sobie artystów. Łączy ich muzyka — choć znów na zasadzie przeciwieństw. Odmiennie pojmują jej cel i funkcję. Sybaryta Haendel ceni doczesne gratyfikacje i zaszczyty, Bach z pokorą mówi o Bogu.
Dialog Wołłejki z Dmochowskim utrzymany jest w tonacji komediowej, lecz gra ambicji pomiędzy ich bohaterami jest wiarygodna. Spoza szermierki słownej i dowcipów wyłaniają się skrywane emocje i uczucia. Przy czym role odwracają się. Najpierw złośliwy, nawet małostkowy Haendel nie przepuszcza żadnej sposobności, by dokuczyć „panu Pachowi”, wręcz go upokorzyć. Ospały jakby, powolny w słowach i gestach, Bach przyjmuje to spokojnie, by wreszcie ruszyć do ataku i metodycznie, krok po kroku, zbijać z trapu swego rozmówcę.
„Haendel jest może wspanialszy — Bach prawdziwszy. Bach jest Dürerem, tamten — Rubensem” — napisał o wielkich rywalach pierwszy estetyk muzyki Bacha. Nie posądzam realizatorów przedstawienia o to, że wzięli sobie do serca akurat te słowa, a jednak Bach góruje tu nad Haendlem. I trudno nawet powiedzieć, czy decyduje o tym aktorstwo Mariusza Dmochowskiego, czy siła i wielkość mitu lipskiego kantora, mitu, spod którego
i autorowi sztuki trudno było się wyzwolić (choć starał się sprawiedliwie obdzielić przymiotami i racjami obu protagonistów). Koniec końców, to nie zarzut i Kolację można polecić każdemu, kto lubi rzemiosło teatralne na dobrym poziomie. Zresztą, i bez rekomendacji we Współczesnym będzie zapewne pełna widownia.