Kolacja na cztery ręce
SMAKOSZE, Bogusław Borch-Wiśniewski, Stolica nr 24, 15.06.1986
Pomysł nienowy, zasadzający się na pytaniu: co by było, gdyby...? Na kanwie tego pytania powstały utwory wybitne i mierne, cała literatura science fiction wywodzi się z tego pomysłu. Zachodnioniemiecki pisarz Paul Barz zajął się „gdybaniem” historycznym, spróbował się zastanowić, jak wyglądałoby hipotetyczne spotkanie dwóch najwybitniejszych kompozytorów epoki baroku: Fryderyka Haendla i Jana Sebastiana Bacha. Teoretycznie do takiego spotkania mogło dojść, obaj twórcy urodzili się w tym samym roku 1685, ale różne koleje losów rzuciły Haendla w roku 1712 do Anglii, gdzie spędził większość życia. Bach z kolei tułał się po przeróżnych książęcych dworach w Niemczech i jakoś było tym ludziom nie po drodze. Ale po to jest wyobraźnia pisarzy, aby można było spotkanie Bacha z Haendlem zaaranżować. Paul Barz w swoim utworze „Kolacja na cztery ręce" doprowadza do tego, obaj nasi bohaterowie zasiadają naprzeciw siebie przy suto zastawionym stole.
Rozpoczyna się zabawny pojedynek na słowa, gesty i spojrzenia. Początkowo triumfuje arogancki Haendel, przygniata swego rywala potokiem chełpliwych słów, szokuje kabotyńskim zachowaniem, gburowatym traktowaniem gościa, upokarza opowieściami o swej sławie, genialności i sukcesach. A oprócz tego ma tyle wielkopańskiego szyku, strój paradny i drogocenny, pieniędzy bez liku...
Bach jest oszołomiony, zakłopotany, nieomal onieśmielony obecnością znakomitej persony, bąka ledwie kilka słów, skubnie kąsek lada jaki i wciąż patrzy, jakby chciał nasycić się widokiem człowieka siedzącego po drugiej stronie stołu, taki zaszczyt! Nie dodaje odwagi Janowi Sebastianowi nawet i to, że przed chwilą został przyjęty do Towarzystwa Nauk Muzycznych, bo cóż z tego, skoro pierwszym i jedynym honorowym członkiem tego prześwietnego gremium jest nie kto inny, tylko... Fryderyk Haendel.
Ale oto sytuacja z wolna poczyna się zmieniać. Bach, może dlatego, że wypił za dużo lub zjadł za mało, odzyskuje głos, więcej!, zaczyna kpić ze sławnego interlokutora. Haendel nie wierzy własnym oczom i uszom, jest kompletnie oszołomiony! Ten poczciwy i gapowaty jakiś tam Buch czy Bach przeradza się w szydercę, śmie twierdzić, że jest równie genialny, jak on, wielki Georg Fryderyk Haendel!
Jednak to nieoczekiwane przeistoczenie Bacha oczyszcza atmosferę spotkania, już do końca obaj wielcy rywale serdecznie gwarzą o dolach i niedolach życia artysty.
„Kolacja na cztery ręce” to aktorski popis odtwórców głównych ról: Czesława Wołłejki w roli Haendla i Mariusza Dmochowskiego grającego postać Bacha. Ten duet znakomicie dopełnia Henryk Borowski tworzący postać Jana Krzysztofa Schmidta, który był, jak to określa autor sztuki, totumfackim Haendla. Przy takiej obsadzie nie dziwią opinie zasłyszane po spektaklu, że ci trzej wybitni aktorzy naprawdę bardzo musieliby się starać, aby spektakl... wypadł źle albo nawet przeciętnie.
Każdy z aktorów nadaje indywidualne piętno kreowanym postaciom.
Czesław Wołłejko dokonuje wnikliwej psychologicznej wiwisekcji Fryderyka Haendla. Krok za krokiem odsłania ukryte pod maską arogancji kompleksy swego bohatera, wciąż niepewnego wartości stworzonych przez siebie kompozycji. Ileż to jego oper i oratoriów upadło z powodu intryg bądź kaprysów londyńskiej publiczności? Przecież całe jego życie to nieustanne zabiegi o powodzenie i chwilową sławę, nie dla własnej próżności i pychy otaczał się Haendel zbytkiem
i przepychem strojów, powozów, klejnotów, robił to dla ugruntowania własnej pozycji artystycznej, wystawne uczty miały mu zjednać publiczność, pozwolić wkraść się w łaski możnych tego świata. Wołłejko bardzo czytelnie ukazuje rozgoryczenie Haendla, targającą nim niepewność, lęk towarzyszący każdej chwili: podczas tworzenia kolejnych kompozycji i podczas krótkich momentów wytchnienia. Człowiek ten musi wciąż udawać takiego, jakim powinien być w oczach londyńskiej śmietanki towarzyskiej, która faktycznie narzuca mu swoje gusty i oczekiwania więc podczas kolacji z Bachem za jedyne i właściwe zachowanie uznaje Haendel pozowanie na zblazowanego geniusza. Jakże tragiczna to maska, groteskowa obrona przed rywalem, zakłamanie do reszty zagłuszyły w nim szczerość. I dopiero kpiarski i szyderczy ton Bacha zrywa z twarzy Haendla maskę kabotyna.
Mariusz Dmochowski początkowo gra postać Jana Sebastiana Bacha jakby wbrew sobie, przecież znamy tego aktora jako istny gejzer energii i temperamentu. A tymczasem w „Kolacji na cztery ręce” musi być cichy i pokorny. Jednak to onieśmielenie jest pozorne, Bach to wnikliwy obserwator i psycholog, który od pierwszego momentu przejrzał perfidną grę rywala, pozwala więc mu na odegranie swej wymyślnej komedii i w końcu sam przechodzi do ataku. Kpina i szyderstwo doprawione dużą dozą bezczelności działają na Haendla niczym sole trzeźwiące. Jednak Bach nie chce upokorzyć Haendla, pragnie tylko, aby jego współbiesiadnik zaczął być szczery i naturalny, bo dopiero wówczas ich spotkanie będzie miało sens, przyniesie obu twórcom satysfakcję. I osiąga to. Dmochowski w tym spektaklu prezentuje ogromny talent komediowy, krótkim spojrzeniem, delikatnym gestem doprowadza do zabawnych efektów w zachowaniu Bacha, naturalna jowialność aktora nadaje Bachowi dużo swoistego wdzięku, czyni go sympatycznym i ludzkim. Jednak prawdziwy popis, obrazujący sceniczny kunszt Dmochowskiego to krótkie sekwencje podczas spożywania ostryg i ślimaków. Aktor musi ukazać niezręczność Bacha w jedzeniu tych egzotycznych potraw, połyka je jednym haustem, w wyniku czego krztusi się, traci na chwilę oddech,
a wówczas oczy wychodzą mu z orbit, twarz tężeje, nabiega krwią i zdaje się, że za chwilę dojdzie do kompromitującej katastrofy, ale nie, powoli wraca oddech i niefortunny smakosz sięga po kolejną porcję. Popełniane wciąż faux pas i będące tego skutkiem gastryczne opresje wywołują u widzów salwy śmiechu, jakiego już bardzo dawno nie słyszałem w stołecznych teatrach. Jednak kwintesencją tych komicznych scenek w trakcie kolacji jest wypowiadane z ogromną szczerością zdanie Bacha, że wszystko ogromnie mu smakuje, choć wydaje się iż ślimaki na ten przykład je bez przekonania, a nawet z obrzydzeniem, jednak wciąż trzyma fason! Rola Jana Sebastiana Bacha to chyba największa komediowa kreacja Mariusza Dmochowskiego.
Raz po raz podczas trwania kolacji pojawia się poczciwy i dobroduszny stary Schmidt, który niby to donosi kolejne potrawy, ale swoimi celnymi uwagami demaskuje oszustwa Haendla, wyprowadza go z równowagi, niszczy misterny plan upokorzenia Bacha. Jak w większości swoich wielkich i epizodycznych ról, i postaci Schmidta nadaje Henryk Borowski dużo ciepła, swoim charakterystycznym, urywanym oddechem, postękiwaniem, sugestywnym spojrzeniem uczłowiecza swych bohaterów, czyni ich prawdziwymi, dostarcza niezapomnianych wzruszeń widzom. W tym spektaklu postać kreowana przez Borowskiego nadaje wiarygodności przedstawieniu, jest katalizatorem postaw dwóch wielkich antagonistów, utrzymuje równowagę między ich zachowaniem.
Dysponując tak wspaniałymi aktorami wydawać się mogło, że reżyser tego przedstawienia, Maciej Englert, nie miał prawie nic do roboty. Lecz zapewne dzięki kunsztowi Englerta udało się aktorom uniknąć kilku pułapek, jakie czyhają na nich w tym pozornie nieskomplikowanym utworze. Po pierwsze żadna z postaci nie została przejaskrawiona, a taka pokusa istnieje w kilku scenach spektaklu. Dla uzyskania psychologicznej głębi postaci i wywołania jednocześnie komediowego efektu pewnych zachowań potrzeba zaledwie delikatnych muśnięć, lekkiego podkreślenia gestu, spojrzenia, zmiany akcentacji poszczególnych słów czy zdań, zbyt mocne przerysowanie doprowadziłoby do trywializowania sensu utworu, a poszczególne postacie byłyby zapewne nie śmieszne, ale wręcz groteskowe. Reżyser nie epatuje widza wyszukanymi inscenizacyjnymi pomysłami, ale stawia na prostotę i komunikatywność odbioru. Dzięki kunsztowi twórców tego spektaklu, na scenie toczy się dialog, prawdziwa rozmowa bohaterów, a jakże często byliśmy dotąd świadkami wypowiadania tylko poszczególnych kwestii, które nijak nie mogły przeistoczyć się w wymianę zdań, dyskusję.
Zabawnym i intrygującym pomysłem reżysera są „realne rekwizyty kulinarne”, jakimi raczą się podczas kolacji bohaterowie spektaklu. I nie sposób dostrzec z widowni, czy faktycznie podano ślimaki i ostrygi oraz wykwintne trunki, czy też wszystkie te specjały, poza kilkoma powszechnie dostępnymi, to tylko sceniczne „atrapy”. Gdyby jednak Handel i Bach naprawdę jedli owe frutti di mare i popijali winem reńskim, to koszty spektaklu, zakładając, że grany będzie kilkanaście razy, wzrosną znacznie. Ale i ten fakt tworzy swoistą atmosferę podczas przedstawienia.
W Teatrze Współczesnym oglądać możemy zabawny utwór opowiadający o losie artystów, na kanwie fikcyjnego spotkania dwóch wielkich kompozytorów możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa wniknąć w psychikę postaci, których los nigdy ze sobą nie zetknął. Asysta przy wykwintnej kolacji wzbogaca nas o refleksje nad ludzką kondycją niezmienną od setek lat, odsłania skrywane zakamarki ludzkiej duszy pełnej sprzecznych uczuć, stanowiących pełnię człowieczeństwa