Kolacja na cztery ręce
BACH I HAENDEL w jednym stali domu, Jan Lotus, Ruch muzyczny nr 17, 17.080.1986

Tak, to mogła być szansa dla zło­śliwych muzykologów: warszaw­ski Teatr Współczesny wystawił sztukę o Bachu i Haendlu. Powo­dem do ataku mogłyby być oczy­wiście nieścisłości merytoryczne popełnione przez debiutującego jako dramaturg i w ogóle w Pol­sce nie znanego Paula Barza. Ale lektura programu kazała podejść doń z respektem — okazuje się, że jest on muzykologiem i autorem m.in. pracy SchützBach—Haendel. Drei Komponisten und ihre Zeit. Można więc sądzić, że poznał temat dogłębnie, a zwa­żywszy na dostęp do praktycznie wszystkich źródeł — pewnie nie gorzej od naszych specjalistów.

Skoro nie da się udowodnić ignorancji, można by stwierdzić, że jako dramaturg spisuje się gorzej niż jako muzykolog. I to okaże się nieprawdą: Kolacja na cztery ręce wyróżnia się dosko­nałą konstrukcją, aczkolwiek opartą na znanym schemacie do­minacji jednej postaci nad dru­gą i stopniowego tej relacji odwracania.

Będąc sztuką o życiu wybitnych kompozytorów, Kolacja na cztery ręce nasuwa skojarzenia z roz­plenionymi ostatnio utworami o tej tematyce, zwłaszcza z cieszą­cym się rozgłosem i uznaniem Amadeuszem Petera Shaffera, który zajmuje się jednak losem i życiem geniusza — na przy­kładzie Mozarta, zaś Barz stara się zrozumieć Bacha i Handla, którzy byli geniuszami. Shaffera interesują sprawy ogólniejsze — pozycja sztuki i twórcy w mate­rialnym świecie, ludzka zawiść i małość, Barza ciekawią Bach i Handel jako twórcy i, przede wszystkim, jako ludzie. Punktem wyjścia jest dlań konkret — znane fakty z życia oraz ich muzy­ka. Przykładem zastosowania tej metody były już dekoracje (autorstwa Elżbiety Pawłowskiej) wiernie imitujące sprzęty z Mu­zeum Bacha w Lipsku — włącz­nie z misternie malowanym kla­wesynem. Handel rzuca pod stół prawdziwe kości po zjedzonym przed chwilą kurczaku, Bach je prawdziwą zupę (gotowaną po­noć przez pracownika teatru), nawet strzela szampan (tym ra­zem nieprawdziwy). Oczywiście, nie jest to nawiązanie do idei, powiedzmy, teatru Meiningen — tam chodziło o wierność całko­witą, o iluzję idealną; dzisiejszy widz wie od początku do końca, że jest w teatrze, a dosłowność tego, co widzi na scenie, odbiera ze zmysłowym zadowoleniem, niemal równym temu, jakie z pewnością odczuwał autor studiując, a potem opisując tak so­bie bliską epoką baroku.

Na tak dobrze przygotowaną sce­ną wchodzi Haendel ,,jak żywy’’ (Czesław Wołłejko) w efektow­nym, nie zdradzającym swoją jakością wykorzystania zastępczych materiałów, stroju. Jest rok 1747, pokój w Hotelu Turyńskirn w Lipsku. Za chwilę po­dejmie obiadem Jana Sebastiana Bacha, którego sława nie wyszła poza najbliższą okolicę; Haendel jest znany w świecie, a wysokie apanaże trwoni na wystawne ży­cie. Wreszcie, po starannych przygotowaniach totumfackiego Haendla, Jana Krzysztofa Schmid­ta (Henryk Borowski) wchodzi Bach (Mariusz Dmochowski) — ciężki, zwalisty, toporny, też w peruce, lecz stroju skromniej­szym niż Haendel. Pomiędzy tymi postaciami tworzy się napięcie stanowiące główny wątek sztuki. Pierwej jednak widz zauważy konflikt innego rodzaju — mię­dzy własnym wyobrażeniem tych kompozytorów, a ich wizerunkiem zaproponowanym przez Paula Barza.

Metoda przyjęta przez autora jest prosta: zbiera wszystkie dane, fakty z życia, okruchy opisów charakterów Bacha i Haendla oraz wykorzystuje informacje

pośrednie — ich muzykę pozwa­lającą, być może, odgadnąć, jacy też byli naprawdę jej twórcy. Jakby podany przez komputer rezultat budzi zdziwienie niejed­nego widza, skłonnego cechy twórczości przenosić w całości na charakter autora. Wedle po­tocznych wyobrażeń Bach winien być przecież poważny i skupiony, niewrażliwy na blichtr świa­ta, za to uduchowiony i metafi­zyczny — tak jak jego muzyka. W przypadku Haendla ta dycho­tomia nie jest równie wyraźna, gdyż konwencjonalny często zewnętrzny charakter jego mu­zyki nie pozwala dokładnie okre­ślić, jaki był jej autor — poza wnioskiem, że był pewnie wra­żliwy na sławę i uznanie oraz że lubił życie.

Widza zdziwiła przede wszyst­kim trywialność Bacha: według dzisiejszych kryteriów zachowu­je się jak prostak— nie potra­fi znaleźć się wobec światowe­go Haendla, nie tylko nigdy nie był we Włoszech i Anglii, ale nie zna również ościennych miast niemieckich, je niezdarnie i w ogóle wykazuje tępotę. Haendel zaś, pański w obejściu i pewny siebie, wypluwa resztki i opróż­nia „z szyjki” kolejne butelki (Bach zresztą też). Słowem, obaj zachowują się nie jak genialni artyści, lecz jak ludzie z krwi i kości, w dodatku mający maniery bynajmniej nie zawsze uży­wających widelca mieszkańców XVIII-wiecznej Europy.

Konflikt między Haendlem a Ba­chem przebiega, jak powiedziano, według dobrze sprawdzonego schematu dramaturgicznego: pewny siebie Haendel dominuję nad prostaczkiem Bachem, ośmie­sza go, okazuje swoją wyższość. Ten zaś, jakby nie słysząc obelg, deklaruje bezustannie swoje upodobanie do życia spokojnego, pracowitego i anonimowego. Konflikt tych dwóch ludzi ma jednak przecież podłoże w różni­cach dzielących ich muzykę, wy­nikających z kolei także z odmiennego traktowania zawodu kompozytora. Haendel tworzy dla zewnętrznego uznania i poklas­ku, chce być sławny i ceniony (przede wszystkim przez... Bacha, którego, jak się potem okazuje, zawsze wielbił), lecz także ko­rzystać z życia. Mniej zmysłowy Bach, zamknięty w małym poko­ju, tworzy dzieła niejednokrot­nie przerastające wartością to, co tworzył Haendel, a w skrytości ducha łaknie takiego powodze­nia u publiczności, jakie było udziałem Haendla. Paradoksalnie, to Haendel traktuje swoją twór­czość jako posłannictwo. Bach — jak rzemiosło, a w dodatku mó­wi całkiem szczerze, że zawsze chciał zostać prawnikiem...

Chociaż Bach dominuje pod ko­niec sztuki nad Haendlem, a jego racje w zasadzie przekonują pu­bliczność, reżyser Maciej Englert stawia obu w zakończeniu spektaklu przed rampą, chcąc powie­dzieć, że są sobie równi. Zamyka to zgrabnie konstrukcję spektaklu, w którym wiele zdań zapamięta­nych i odbijanych rykoszetem przez partnera (np. po godzinie) świadczyło, że przypadkowość jest obca temu dramaturgowi z RFN. Nie w tym jednak główny walor spektaklu.

Kolacja na cztery ręce w Teatrze Współczesnym w Warszawie jest popisem gry aktorskiej Czesława Wołłejki i Mariusza Dmochow­skiego, a także przebywającego krócej na scenie Henryka Borowskiego. Dwaj pierwsi nie schodzą ze sceny ani na moment, wykazując niebywałą zdolność utrzymywania napięcia i kondy­cję fizyczną (sprawdzaną jeszcze dodatkowo „dzięki” ciężkim i ciepłym perukom i kostiumom). Ten pojedynek dwóch wybitnych osobowości utrzymuje w napięciu widzów tylko dlatego, że takimiż osobowościami obdarzeni są odtwórcy. Obdarzeni także vis comica, co w wypadku Mariusza Dmochowskiego wzbudzi­ło również żal, iż nie dostrzegano dotąd jego predyspozycji w tym kierunku.

Trzej ogromnie utalentowani i mający za sobą kilkadziesiąt lat przyjaźni z polską widownią ak­torzy w wyniku wielu żmudnych prób przedstawili spektakl na poziomie spotykanym przed, powiedzmy, dwudziestu laty, a dziś zauważanym tylko w powtarza­nych spektaklach teatru telewi­zji. Udowodnili takim, co jeszcze w to wątpią, że oparty na wy­bitnym aktorstwie teatr zawsze przyciągnie widzów, choćby nie wiadomo jak głęboki był ogólny kryzys kultury. Niestety, wska­zali drogę niedostępną dla więk­szości teatrów — po prostu wy­bitnych aktorów nigdy nie będzie zbyt wielu.

Deklaracja dostępności