Całe dni na drzewach
GAŁĘZIE I LUDZIE, Wijciech Natanson, Teatr nr 7, 1.04.1968
Marguerite Duras należy do nielicznych pisarek francuskich, które nie kryją daty swych urodzin. Przyszła na świat w Indochinach, z początkiem pierwszej wojny światowej. Rodzice należeli do środowiska uniwersyteckiego, wiedli życie burzliwe. Mając lat 18 przeniosła się do Paryża. Studiowała matematykę, prawo i nauki polityczne. W 1943 ukazuje się pierwsza jej powieść.
Już to wszystko ją po trochu określa. Daje jej twórczości cechy niepokoju, egzotyzmu, nostalgii. Choć od młodości marzy o teatrze, a w filmie osiągnęła znaczne sukcesy, Duras wydaje się przede wszystkim powieściopisarką i nowelistką. Dzieciństwo i młodość, spędzone na Dalekim Wschodzie, wycisnęły piętno na jej wyobraźni. Pisarze, których wtedy czytała, Dorgeles, Benoit, Loti i Farrere zaszczepili w niej zamiłowanie do powieści pewnego typu. Jest to proza, która nie wyrzeka się narracji. Odróżnia to dzieła Duras od współczesnej, rezygnującej z tego środka, „antypowieści”.
Może się to wszystko okazać pożyteczne, przy rozpatrzeniu sztuki wystawionej przez warszawski Teatr Współczesny, w reżyserii Andrzeja Łapickiego. Już tytuł jest znamienny: Całe dni na drzewach. W tekście utworu, w przebiegu wydarzeń scenicznych tytuł nie znajduje uzasadnień. Trzeba sięgnąć wstecz, w prelegomena sztuki, by zrozumieć o co tu chodzi. 45-letni bohater jako dziecko nie chciał się uczyć, był niesforny, nieposłuszny i leniwy, uciekał na drzewa, gdzie spędzał całe dnie. Owo dzieciństwo odgrywa rolę w poetyce utworu; ciąży na akcji, rozgrywanej w dwóch wymiarach czasu: jeden upłynął przed podniesieniem kurtyny; drugi trwa, ale pozostaje w związku z tamtym, nie jest bez niego wytłumaczalny. Nie koniec na tym! Sprawa między Matką, główną bohaterką sztuki, a jej córką też się rozegrała w okresie, poprzedzającym rozpoczęcie utworu. O tym wszystkim wiemy z opowiadania. Sztuka Duras jest częściowo refleksem poprzednich wydarzeń a częściowo konfrontacją, próbą sprawdzenia czy rewizji.
Są jednak w tej sztuce problemy, które tłumaczą jej atrakcyjność dla ludzi teatru. W Paryżu, w 1965 roku Całe życie na drzewach zastało wystawione w teatrze wcale nie bulwarowym, u Jean Louis Barrault. Rolę Matki zagrała Madeleine Renaud, epizodyczną postać Marceliny powierzono Annie Doat, której gra w Zakładniku Behana, w roli dziewczyny irlandzkiej, pozostawiła wrażenie wstrząsające.
Sztuka aktorska szczególnie w naszej epoce, dąży do określania cech postaci. Pojawiają się przed nami ludzkie istoty; czym się odznaczają? Jakie są specyficzne ich właściwości? Jaka racja bytu? Przed rokiem pisałem o granej w Paryżu angielskiej sztuce Następnym razem to ci zaśpiewam. Głównym celem, jaki sobie postawił autor, była próba rozbicia zarówno postaci, jak ich wzajemnego stosunku. Cel utopijny i godzący w same podstawy teatralnego widowiska. Ciekawa rzecz — spektakl uratowany został dzięki niektórym aktorom. To oni, działając na przekór autorowi i sensowi utworu, nadali cechy swej osobowości granym przez siebie istotom. Byli kimś; w chaosie przez autora zamierzonym umieli zaprowadzić nieco ładu.
W sztuce Marguerite Duras dzieje się przeciwnie. Autorka każe swym postaciom walczyć o samookreślenie. W tej walce niektóre z nich ponoszą klęski, być może ostateczne. Jednak aktorzy mogą tu, a nawet muszą, działać nie przeciw intencjom swych postaci, ale w zgodzie z nimi. Obsesję „inkarnacji” uznają krytycy francuscy (np. Yves Berger) za najważniejszą sprawę w twórczości Marguerite Duras. Ludzie żyją nie dostrzegając swego celu i miejsca. W pewnej chwili próbują się jednak otrząsnąć z zagubienia, obojętności, senności. W swej młodzieńczej, bardzo charakterystycznej powieści pt. Spokojne życie (1944) Duras ukazuje młodą kobietę, która uświadamia sobie dzięki miłości do robotnika Tiene — że chce i pragnie stać się istotą ludzką. „Czasem myślę o Tiene. Gdy mężczyźni mijają mnie na plaży, na wpół nadzy, myślę o ciele Tiene’a. Wtedy rozumiem, że jestem kobietą. Że jestem istotą żywą — jako kobieta; nie w jakikolwiek inny sposób, ale właśnie po kobiecemu”.
Tytuł Całe dni na drzewach nabiera dIa nas w tym świetle nowego znaczenia. Dzieciństwo bohatera upłynęło w identyfikacji z przyrodą, próbie niewyróżniania się od niej. Jako dojrzały już człowiek znajduje nowy haszysz: grę w bakarata. Dla niego sala gry „jest zieloną łąką. ogrodem, jego własnym prawdziwym ogrodem. Staje się tam miły, młody, piękny” — mówi jego kochanka. Ale podniecenie karciane, chęć ryzyka i wygranej sprzecza się z dążeniem do indyferentyzmu, spokoju, nieróbstwa: „przeżyć każdy dzień tak jak poprzedni, spokojnie, cichutko. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jaką to czasami sprawia przyjemność... Wrażenie, że można... być jedynym, który nic nie robi wśród ogólnego podniecenia”. Za każdym razem syn próbuje się więc zdefiniować, określić — próby te się wzajemnie krzyżują, lecz nie niwelują.
Podobnie postępuje centralna postać utworu, Matka. Sprzeczności, w które wpada, wcale nie przekreślają marzenia o ratowaniu resztek osobowości. Miłość macierzyńska wydaje się celem zasadniczym; jeśli Matka dąży do skompromitowania syna wobec samej siebie, czyni to na przekór sobie z poczuciem zniszczenia ostatniego swego dobra. Żywotność niemal zwierzęca, łapczywość, łakomstwo — to próby ocalenia witalności. Autorytatywność i duma próbują się afirmować wbrew poczuciu własnej śmieszności. Pogarda dla pieniądza sąsiaduje z mieszczańskim, czy drobnomieszczańskim skąpstwem. Szorstkość i bezwzględność — z odruchami czułości. Z takich szczątków jakby porozrzucanej zabawki dziecięcej próbuje Matka — pod sam koniec życia — zbudować jakąś, choć trochę bardziej przejrzystą całość.
Barbara Ludwiżanka podjęła na naszej scenie ten trud podwójny: rozbicia i ponownego składania, dążenia do ładu i mimowolnego roztrącania. Nadała słowom, gestom i uśmiechom, pozornie nieistotnym, ważkość znamienną. Procesy budowania tej postaci wyglądały ciekawie: od pierwszych drwin z samej siebie do końcowego momentu, gdy Matka rozpaczliwie sobie jeszcze wmawia, że wierzy w wyjątkowość i niezwykłość syna, (nie wiadomo czy na użytek własny, czy swej rozmówczyni).
Andrzej Łapicki był może — tym razem — trochę za bardzo „zorganizowany” i sympatyczny. Wymowa sztuki stałaby się zapewne jeszcze jaśniejsza, gdyby Matka znalazła u Syna początki fizycznej ruiny. Łapicki wydał mi się w scenie dansingowej (gdzie urok Syna jest jego profesjonalnym narzędziem) taki sam, jak w momentach, gdy może się tej maski pozbyć, odłożyć ją. Odrobina dekadencji psychicznej (demonstrowanej na przykład w Śmierci iguany) byłaby tutaj użyteczna. Tym bardziej,
że Łapicki jako reżyser, szczególnie w odsłonie ostatniej, trochę zbrutalizował sytuacje. Dodał scenę fizycznego zbliżenia z Marceliną, a także uderzenia jej w twarz po odebraniu pieniędzy.
Na ogół reżyseria, a także i scenografia, miały tu za zadanie uwydatnienie problemów aktorskich, najistotniejszych w scenicznej interpretacji takiego utworu. Wzajemny stosunek postaci, kontakt czy niemożność nawiązania go, ma tutaj znaczenie. Scenograf, Wojciech Sieciński dał w odsłonie pierwszej i ostatniej umyślnie szare i charakterystycznie ubogie barwy. W odsłonie drugiej — wspólnego spaceru po ulicy — działano samą grą światła, skoncentrowaną i uproszczoną. Obraz na dansingu dawał upajający Matkę „szampański” nastrój taneczno-karciarskiej budy.
Uważam za sukces tego przedstawień, także i dwie role drobniejsze. Barbara Sołtysik z talentem ułożyła w całość niełatwe do uchwycenia cechy pechowej Marceliny: jej niepozbawioną wdzięku głupotę, lęk samotności, głód fizyczny i duchowy, na wpół podświadome obserwowanie dramatu rozgrywanego między Matką a Synem i końcowe przebudzenie przez rozczarowanie (które może będzie dla niej takim samym momentem samookreślenia, jak zakochanie dla bohaterki Spokojnego życia). Tadeusz Surowa jako barman zaimponował bardzo sprawnym ujęciem tej, pozornie nijakiej, roli.
Niepozbawione szczęśliwych rozwiązań, respektujące styl oryginału i potrzeby naszego widza, wydaje mi się tłumaczenie tej sztuki, dokonane przez Jolantę Sell. Jerzy Lisowski mówi w programie Teatru Współczesnego o pisarstwie Marguerite Duras jako próbie przełamania zdawkowości w stosunkach ludzkich. „Niektórych krytyków — dodaje —niecierpliwi histeryczna nuta tej twórczości, fakt, że autorka zdaje się gustować w anomalii, obłędzie i zbrodni. Istotnie, tak na ogół przebiegają owe stany kulminacyjne, wydobywające na chwilę jej bohaterów z anonimowej szarości tłumu. Gdyby jednak nie one, w ogóle byśmy ich nie dostrzegli. Lisowski doskonale zna twórczość Duras, jest współtłumaczem książki pt. O wpół do jedenastej wieczór, latem („Czytelnik” 1962).
Już pierwszy rozdział tej powieści dowodzi słuszności jego obserwacji. Ale może warto dodać, że walka o swobodny rozwój jednostki, o samookreślenie, jest widocznie bardzo aktualna w społeczeństwach o ustrojach wolnokonkurencyjnych. Może to w ogóle jedno z najbardziej trudnych i zawiłych zagadnień naszego czasu?