Moulin Noir. Antyrewia.
Spowiedź, Agnieszka Michalak, Dziennik - Kultura, 27.12.2008
Na początek dym i przeszywające go światło. W tle gęsty deszcz. Grzegorz Kwiecień zupełnie nieruchomo, jakby bez emocji (obnaża je tylko lekko drżący głos), śpiewa "Death Is Not the End" Boba Dylana, robi się jeszcze mroczniej. Jako wyzuty ze złudzeń taksówkarz zabierze piękną klientkę do piekła, w okolice brudnych, śmierdzących przedmieść, gdzie w zaplutych zaułkach czai się zbrodnia. Nie chcielibyście tu trafić. Właśnie tu jest Moulin Noir, czyli zadymiona ciemna spelunka. Pachnie tu rozpustą i krwią. Między stolikami czają się podejrzane typy. Zmęczone, obojętne głosy morderców, narkomanów, prostytutek spowiadają się przed szatanem i w "rozkoszach życia pławią się". Nie chcielibyście tu trafić. W Moulin Noir wybrzmią songi najbardziej ponurych współczesnych bardów, czyli Nicka Cave'a, Toma Waitsa i Martyna Jacques'a. Nie można wyobrazić sobie... Songi Nicka Cave'a, Toma Waitsa i Martyna Jacquesa wykonane przez studentów i absolwentów Akademii Teatralnej w Teatrze Współczesnym to duża porcja pięknej brutalnej poezji, dobrego aktorstwa i zła w najczystszej postaci lepszego miejsca na najszczersze spowiedzi tych, o których śpiewają - outsiderów, kalek, ludzi z rynsztoka. Na scenę (na scenie) wejdzie Morderca (doskonały Robert Kuraś w songu Martyna Jacques'a). Nikczemność pożera jego wnętrzności, dlatego ją wypluje. I wreszcie jego najśmielsze, najokrutniejsze marzenia znajdą upust. Ze wściekłych oczu popłynie mu krew. Podniecenie zostawi w powietrzu. Jego miejsce zajmie Piroman (Michał Podsiadło) w stroju klauna. Oczy mu płoną ogniem i zabawą. Jakby sam Jacques wszedł na scenę w cylinderku, z białą jak śnieg twarzą i zaśpiewał irytującym falsetem, że co złego, to właśnie on. Dziwki schowane w kątach piszczą, dziko krzyczą i zbyt głośno się śmieją. Dreszcz przechodzi po placach. W Moulin Noir robi się duszno i jeszcze bardziej dziko. Orkiestra - równie ważny uczestnik orgii - wybrzmiewa coraz ostrzej. Wykolejony świat wciąga w swoją otchłań, jak narkotyk zaczyna działać ze zdwojoną siłą. Coraz okrutniej bolą słowa, a jednak chce się słuchać więcej i więcej, i więcej... Obojętność i oszczędność w ruchach Kwietnia interpretującego "The Carny" sprawiają, że nad bagnem tego światka uniesie się duch Nicka Cave'a. Genialne. Kwiecień na naszych oczach całym sobą staje się teatrem. Podobnie jak Anna Czartoryska śpiewająca "Down, Down, Down" Toma Waitsa. Wreszcie Monika Węgiel pięknym mocnym głosem zanuciła jego "Part Sou Throw Away". Hipnotyzuje charyzmą z domieszką agresji i delikatnego szyderczego uśmiechu. Sprawia, że nagle wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Absolutnie skończona kreacja. I wreszcie ballada "Where the Wild Roses Grow" Cave'a i Kylie Minogue. Chce się wypić łyk wytrawnego czerwonego wina, zamknąć oczy i chłonąć każdą nutę zaśpiewaną przez Wiktorię Gorodeckają. Każdy song tego spektaklu to zupełnie inna historia. Przybylski umiejętnie stopniuje napięcie, dawkuje emocje. Strofami Nicka Cave'a i Martyna Jacquesa grzebie w ludzkich wnętrznościach. Dobiera się do najbardziej bolesnych wspomnień i najohydniejszych rojeń. Łagodzi melancholijnym i cynicznym Waitsem. Wszystkie elementy łączy goryczą. Udało się we Współczesnym stworzyć intymny klimat, smutny i do bólu prawdziwy obraz apokalipsy. Udało się "całe dobro świata schować pod spódnicę". A ja tego wieczoru odkryłam w sobie fascynację złem...