Napis
O karierach frazesów w Teatrze Współczesnym, Joanna Derkaczew, Gazeta wyborcza, 22.12.2005

Sztuka Sibleyrasa napisała się sama. A właściwie pisze się codziennie w tysiącach kolorowych pism, witryn internetowych, telewizyjnych debat. Francuski autor dramatów i słuchowisk radiowych (ur. 1961) zauważył, że pewne słowa robią karierę, opanowują media, przeprowadzają obyczajowe rewolucje. Nikt ich nie rozumie, ale każdy na wszelki wypadek powtarza. Pozwolił więc, by bezsensownie powielane frazesy skonfrontowały się niczym oskarżeni w klasycznym kryminale. Hasła, jakie zaprosił do udziału w swoim tekście, to największe gwiazdy ostatnich lat: tolerancja, multikulturalność, jawność, solidarność, społeczeństwo obywatelskie, nowa Europa. Dopiero z nich Sibleyras pozlepiał postaci - trzy pary małżeńskie, ludzi niepokojąco zwyczajnych, gazetowo nowoczesnych, sympatycznych jak gospodarze teleturniejów. Jako mieszkańcy jednej kamienicy wymieniają się książkami amerykańskich naukowców, roznoszą plotki, mobilizują się do obywatelskiej aktywności (np. jazdy na rolkach). W przedstawieniu Englerta otacza ich bezpieczny świat kanap, stołeczków i stoliczków jak z Ikei. Idylla rozsypuje się po przybyciu nowych lokatorów, Lebrunów. W tydzień od ich przeprowadzki w windzie pojawia się równanie: "Lebrun = ch ". Graffiti znane polskiej publiczności w wersji "Głupi kaowiec" powoduje nie mniejsze zamieszanie niż w filmie "Rejs". Obrażony bohater (Leon Charewicz) rozpoczyna śledztwo. Obchodząc mieszkania, budzi panikę i niepokój. Nie zgadza się z rzeczami powszechnie przyjętymi (czarni są ekstra, młodość to sprawa ducha, nie ciała), nie rozumie oczywistości (dziś nie ma już różnic między płciami), zadaje głupie pytania (dlaczego trzeba być nowoczesnym?). Charewicz w sztruksach i okularach przypomina profesorka, a nie śledczego. Skulony, cichy, odzywa się rzadko i nieśmiało, jakby rzeczywiście podziwiał kompetencje swoich rozmówców, wierzył, że otrzyma od nich jakieś sensowne wyjaśnienia. Ale przecież Sokrates, inkwizytorzy czy oficerowie bezpieki także zachowywali podczas przesłuchań pozory naiwności i kurtuazji. Jego obecność staje się więc w końcu nieznośna, a życzliwi sąsiedzi coraz mocniej wierzą, że napis w windzie mówi jednak prawdę. Pan Cholley (Krzysztof Kowalewski) początkowo wyrozumiały, na przyjęciu u Lebrunów jest gotów obrzucić upiornego milczka najgorszymi obelgami - od pesymisty po faszystę. Jednocześnie bryluje obyciem i erudycją. Aby zrozumieć, że jego gładkie formułki są w istocie bełkotem, trzeba patrzeć Kowalewskiemu na ręce. W plątaninie szerokich, poskręcanych w arabeski gestów nie widać kontekstu dla słów, lecz to, co między słowami: pychę, pozerstwo, manię nadekspresji. Nadekspresji charakterystycznej dla wszystkich starych mieszkańców kamienicy, których slogany; "precz z niesprawiedliwością", "śmierć faszystom" czy "internet jako ludyczna rewolucja bez precedensu", doprowadzają niemal do stanu ekstazy. Jedynie Lebrun próbuje dociec, czy za tym pseudointelektualnym terkotem coś się kryje. Jako niedopasowany przegrywa z prikazem wspólnego upajania się rzeczywistością bez różnic, bez barier i bez sensu. Produkcja zdań, powielanie zasłyszanych bredni, wydaje się po prostu nową funkcją fizjologiczną człowieka XXI wieku. Człowieka, który, mając nieograniczona możliwość porozumiewania się (internet), niczego naprawdę nie rozumie. Artyści Współczesnego zbyt często rozpuszczają tę gorzką prawdę w grze jak z komedii charakterów. Sibleyras zbudował swój tekst bardziej jak pisany przez gadu-gadu dialog filozoficzny niż paradę karykatur. Nie tylko pokazał mechanizmy odrywania się znaczeń od rzeczy, ale też sam z nich radośnie korzystał. Gdyby ten komiczny tekst podzielić na kawałki, wyszłoby z niego kilka porządnych artykułów popularnonaukowych i niezwykle poważnych sporów o jakość naszego języka publicznego.

Deklaracja dostępności