Dolce vita
Słodkie życie na śmietniku, Tomasz Mościcki, teatralny.pl, 21.06.2023
To bardzo zabawne przedstawienie. Niesłychanie trafna karykatura pokolenia, któremu się powiodło, żyje w materialnym komforcie, o jakim nie śniło się jego rodzicom. Jego nawyki, obyczajowość, krąg zainteresowań – to wszystko prowokuje do wybuchów śmiechu. Ale to tylko pozory, bo Dolce vita Julii Cholewińskiej i Kuby Kowalskiego w reżyserii Marcina Hycnara w Teatrze Współczesnym nawet jeśli zmusza do śmiechu, to jest to śmiech ze smutku i… zażenowania.
Oglądając historię rozmamłanego, niezdolnego do jakiegokolwiek sensownego działania bohatera tej sztuki, prawem dość odległych skojarzeń przypomniałem sobie pewną historię spisaną we wspomnieniach przez legendarną Mirę Zimińską. Ona to we wrześniu 1939 roku, opuszczając w pośpiechu bombardowaną Warszawę, uczyniła to – jako osoba bardzo dobrze sytuowana – w swym luksusowym samochodzie. Jechała, mijając zapewne tabuny uciekinierów pozbawionych środków lokomocji, a ponieważ rzewnie jej się nagle zrobiło – załkała. Po chwili jednak, nieco otrzeźwiawszy, miała rzec do samej siebie: „Mańka, jak ty luksusowo cierpisz”. Duchowe perypetie Marcella, czyli po naszemu Marcela, ze sztuki Cholewińskiej i Kowalskiego, leżącego na łóżku, dochodzącego do siebie po wesołej imprezie w jakimś modnym warszawskim lokalu, dziwnie jakoś przypominają owo „luksusowe cierpienie” Zimińskiej, jednakże bez jej zdrowej autoironii.
Autorzy inspirowali się Różewiczowską Kartoteką – w tekście sztuki pobrzmiewają echa tego arcydzieła powojennej polskiej dramaturgii, ale i wielkim filmem Felliniego z bohaterem o tym samym zresztą imieniu, dokonującym rozrachunku ze swoim z życiem. Przedstawienie Hycnara z warszawskiego Teatru Współczesnego każe jednak przywołać i inne wybitne dzieło: słynny film Godfreya Reggio, którego tytuł bodaj czy nie bardziej wiernie opisuje świat Marcella-Marcelka leżącego na łóżku na tle makiety położonego tuż obok teatru Placu Zbawiciela. Tytuł brzmi Koyaanisqatsii, co w języku Indian Hopi oznacza życie w bezładzie, w pośpiechu, życie szalone, zmierzające ku katastrofie, wymagające radykalnej zmiany.
Oto części składowe świata pokazanego przez spółkę Cholewińska-Kowalski. Można by je nazwać „składnikami podmienionymi”. Poznawanie świata zastąpił clubbing, kult imprez i „nowych miejsc”. Podróże, które kiedyś służyły nie tylko rozrywce, ale właśnie poszerzaniu swojej wiedzy o świecie – to teraz „Madera albo najwyżej Sopot”, a tam zapewne oczywiście znów: clubbing, kult imprez i nowych miejsc, a więc koło się zamyka. Rozwój umysłowy i doskonalenie siebie zastąpiła zgłupiała telewizja, w niej porady, jak żyć i jak akceptować siebie, co w zasadzie jest tylko utrwalaniem samozadowolenia i życia bez jakiegokolwiek celu. Autorytety (rodzice albo z tej funkcji abdykowali, albo ich z niej strącono, bo nie dorośli do tej roli – dwie kapitalne role Joanny Jeżewskiej i Leona Charewicza) podmieniono na rozszczebiotane telewizyjne „osobowości” płci obojga, niemające nic mądrego do powiedzenia, za to przepełnione samozadowoleniem wynikającym z kompletnej umysłowej pustki. Prawdziwych artystów podmieniły gwiazdeczki jednego sezonu, choćby ta „wokalystka” Sylwia Bąk, brawurowo zagrana przez Katarzynę Dąbrowską, czytelnie ucharakteryzowana na pewną starletkę reklamującą we wszystkich radiach i telewizjach, że „taniej masz”, duchowa siostra niezapomnianej Jolanci Kiepskiej ze znanego sitcomu, studium jakiejś monstrualnej głupoty i hucpy, przekonania o swojej wyjątkowości, kapitalnie zbite z całkowitą indolencją (jak ta „wokalystka” śpiewa, to my nie wiemy, za to budzące śmiech kaleczenie języka „reńkom, nogom” już daje pojęcie, z kim mamy do czynienia). A to wszystko można oglądać, popijając „wódkę, kawę, herbatę, sok z ananasa”, bo przecież trzeba zdrowo żyć. Ta telewizja wciąż do tego namawia. Uczuciowe związki bohatera to miotanie się pomiędzy trzema kobietami: imprezowiczką Leną (jakby klonem tej telewizyjnej gwiazdki), Dolores (także graną przez Katarzynę Dąbrowską, zupełnie inną, wyciszoną, bardzo stonowaną, pełną wewnętrznej gracji płynącej z gorzkiej życiowej mądrości) i Emmą (marzącą o macierzyństwie, stałym związku, co jej nie przeszkadza w zdradzaniu Marcella). Świat życia byle jak, nastawiony tylko na szybkie nic nie znaczące przyjemności – rzeczywistość jak opisana przez Neila Postmana, streszczona w krótkim tytule jego książki, owo „zabawić się na śmierć”. Opisując ten świat Marcella i jego otoczenia, można przytoczyć znów Różewicza, ale tym razem nie Kartotekę, ale słynny dwuwiersz: „To wszystko jest składanie / które się złożyć nie może”. I nie jest tak, że bohater sztuki Cholewińskiej i Kowalskiego nie próbuje tego świata składać. W końcu wciąż pisze książkę, dzieło swojego życia. Nie napisze. Nawet nie dlatego, że – jak tłumaczy mu jego mentorka – usiłuje pisać o sobie (czyli właściwie o nikim), ale dlatego, że usiłuje pisać w świecie i o świecie, który jest śmietnikiem. Trash in – trash out – mawiają informatycy: wrzucisz śmieci, wyciągniesz śmieci.
Kim jest ów Marcel, zwany przez przyjaciół Marcello? To podobnie jak tytuł sztuki nawiązanie do filmowego arcydzieła Felliniego, aczkolwiek bez wdzięku pierwowzoru, bo warszawskiemu Marcelkowi do wdzięku postaci stworzonej przez Mastroianniego raczej daleko. Dość typowa biografia nieudanego arywisty. Urodzony gdzieś na początku lat osiemdziesiątych pamięta jeszcze schyłek komuny (dziś jest już zatem po czterdziestce), „słoik” przybyły do Warszawy z małego miasteczka, zarzynający się kredytem na jakąś dziuplę na modnym Placu Zbawiciela, mateczniku warszawskiej hipsterki. Korpoludek zatrudniony w reklamowej agencji miał kiedyś zdolności, wrażliwość, które zaprzepaścił. Mieszka więc na tym Zbawiksie, ale sam hipsterem raczej nie jest. Filip Kowalczyk stworzył postać neurotyka kompletnie pogubionego w swoim życiu, niezdolnego do jakiegokolwiek działania. Sztuka liczy sobie dekadę, Marcel-Marcello musiał zapewne pojawiać się codziennie w swoim biurze. Życie dopisałoby więc nowy rozdział do jego duchowych cierpień. Można sobie wyobrazić bohatera tej sztuki w czasach covidowych, a więc na „zdalnym”. To by było dopiero pyszne studium prostracji i prokrastynacji! Marcello powtarza co pewien czas pierwsze zdania Bohatera Różewiczowskiej Kartoteki, to słynne: „To jest moja ręka”, ale w przedstawieniu Teatru Współczesnego nie brzmi to jak próba rozpoznania samego siebie, jest raczej dramatycznym wysiłkiem odzyskania sprawczości, zmobilizowania, zdyscyplinowania siebie. Bezskutecznym. Marcello czyta fragment słynnego Skowytu Ginsberga. Kowalczyk recytuje ten poemat od całkowitego spokoju, brzmi to niemal czytanie kompletnie „na biało”, by skończyć w crescendo, w całkowitym zapamiętaniu się, w wyrzucaniu z siebie kaskady słów, ewokowaniu apokaliptycznych obrazów z łapczywie łapanym oddechem, branym tak, jakby to miał być ostatni w życiu. I byłby to bardzo przejmujący moment tego przedstawienia, gdyby nie to, że Marcello zagrany przez Kowalczyka nie tylko nie jest zdolny do jakiejkolwiek twórczości, ale nawet nie nadaje się na dekadenta. Narkotyki budzą jego wstręt, za używki najwyraźniej wystarcza mu imprezowa wódeczka. Za obyczajowe skandale wystarcza mu pokątna niewierność, zdradzanie swojej partnerki z notorycznie imprezującą koleżanką. Nie są to zatem ekscesy na miarę amerykańskich beatników przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. To nie dekadencja w wielkim stylu, a jedynie małe skandale na dość prowincjonalną miarę. Marcello Filipa Kowalczyka z takim zapamiętaniem recytujący Ginsberga kompromituje sam siebie, bo jest w gruncie rzeczy dość żałosnym kabotynem.
dolce-vita
Mam wrażenie, że program towarzyszący przedstawieniu Marcina Hycnara rozgrywającemu się w szybkim kalejdoskopowym tempie, przedstawieniu kapitalnie zagranemu przez cały zespół, niby zabawnemu, ale w gruncie rzeczy bardzo przygnębiającemu, otóż że ten program podkreślający wątek wiecznej niedojrzałości bohatera wybija tylko jeden aspekt tego przedstawienia. Jest znacznie gorzej. To nie jest tylko historia nieudacznika, który nigdy nie wydoroślał. To, że Marcel-Marcello jest niedojrzały, to nawet nie jest jego wina i nie najważniejszy problem. On został wrzucony w świat będący w całkowitym chaosie. Funkcjonuje zatem w tym chaosie, chaos wytwarza wokół siebie i w ten chaos wciąga też innych. Dolce vita w reżyserii Marcina Hycnara to w gruncie rzeczy diagnoza rzeczywistości jako śmietnika, po którym poruszają wszystkie postaci ze sztuki Cholewińskiej i Kowalskiego. I nawet nie można im współczuć. Toż to grozą wieje, że tak w ogóle można egzystować. A żyje tak sobie bardzo wielu. Cierpią zazwyczaj bardzo luksusowo. Dolce vita w koyaanisqatsii.