Namiętna kobieta
Odlecieć Balonem, Janusz Majcherek, Teatr nr1/2, 01.02.2003
W teatrze wolę obcować z drugorzędną literaturą w pierwszorzędnym wykonaniu niż odwrotnie. Mam wrażenie - a nie jest to złośliwość - że warszawski Teatr Współczesny wypracował w tej mierze własny styl i klasę. Doceniając rzecz jasna najbardziej prawidłową, ale i najrzadszą sytuację, gdy i literatura, i wykonanie bywają pierwszorzędne (jak, powiedzmy, we "Wniebowstąpieniu" według Konwickiego, żeby już nie wspominać przedstawień powstałych za dyrekcji Axera), podziwiam we Współczesnym te przedstawienia, w których - jak powiedziałby Gombrowicz - wady zamienia się na zalety. Świeżo wystawiona przy Mokotowskiej sztuczka Kate (sic!) Mellor pt. "Kobieta namiętna"(sic!) ma jedną podstawową wadę, niejako wspólną dla całego repertuaru, który reprezentuje: jest dość głupawa; może nie aż tak, jak utwory, które oferują nam czołowe warszawskie teatrzyki pseudobulwarowe, ale jednak: jeśli przymierzyć tę liryczną czy - mówiąc językiem filmowym - romantyczną komedyjkę do inteligenckiej tradycji Współczesnego, to żal duszę ściska. Wszelako z drugiej strony komedyjka, choć niedorzeczna, napisana jest zręcznie, momentami brawurowo, z niewątpliwym wyczuciem teatralnego efektu i to nawet bym powiedział, że efektu wywiedzionego z dość staroświeckiej tradycji, w gruncie rzeczy farsowej. Historyjka, którą opowiada Kate Mellor przedstawia się mniej więcej tak: główna bohaterka, kobieta w wieku dojrzałym, w dniu, w którym jej jedyny i ukochany syn ma wstąpić w związek małżeński, chowa się przed domownikami na zagraconym strychu, gdzie w samotności próbuje zrekapitulować swoje życie; samotność trwa krótko, bo kobiety szuka zarówno gotujący się do ślubu syn, jak i safandułowaty mąż; do akcji włącza się jeszcze ten trzeci, ni to wytwór wyobraźni, ni to duch, w każdym razie widoczny jedynie dla głównej bohaterki jej od dawna nie żyjący exkochanek. Dialogi kobiety z synem i mężem, przetykane ingerencjami ducha exkochanka, stopniowo odsłaniają wizerunek kobiety, która starzejąc się, uświadamia sobie, że żyjąc tak, jak żyła nie potrafiła zaspokoić swoich najgłębszych pragnień; teraz porywa się na awanturniczą eskapadę, żeby uwolnić swoje prawdziwe ja; niejako przy okazji konfrontacji z samymi sobą dokonują również mąż i syn. Sztuczka, która zaczyna się jak obyczajowa komedia w finale zamienia się w romantyczną burleskę: akcja ze strychu przenosi się na spadzisty dach, skąd po wielu uciesznych sytuacjach małżonkowie, na nowo pojednani, odlatują balonem. Nie jest to przedstawienie, na którym - wedle słynnego określenia Marii Czubaszek - można by boki zrywać; jeśli nie liczyć ekwilibrystyki na dachu, komizm przejawia się głównie w słowie i ma wszelkie cechy humoru brytyjskiego (więc raczej "hę, hę" niż "u ha, ha!!!"). Od czasu do czasu, jak na komedyjkę romantyczną przystało, w przedstawieniu pojawia się element lirycznego wzruszenia aż do zakręcenia się łzy w oku włącznie. No i może wszystko to razem nie byłoby warte złamanego szeląga, gdyby nie Marta Lipińska w roli głównej. Przedwojenni recenzenci napisaliby: pyszna. I ja powiem: pyszna, i jeszcze dodam, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że autorka napisała swoją sztukę specjalnie dla Marty Lipińskiej. Słodycz, idiotyzm, liryzm, kokieteria, stracone złudzenia, niezaspokojone potrzeby, romantyczne tęsknoty, powściągana namiętność, sentymentalizm i wreszcie bunt - to wszystko Lipińska gra w proporcjach, nie waham się powiedzieć doskonałych, tworząc rolę rewelacyjną. A i panom niczego nie brakuje: Krzysztof Kowalewski (Mąż) i Andrzej Zieliński (Kochanek) grają dokładnie to, czego po nich oczekujemy, więc może w tym sensie nie zaskakują; są, by tak rzec, znakomici w swojej dobrze znanej normie. Zaskakuje Piotr Adamczyk w roli Syna. Nie posądzałem tego aktora o taką vis comica. Prosimy częściej.