Kwartet
Barbara Osterloff, Teatr nr 4-6, 2000

"Kwartet" rozgrywa się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, z dala od teatru, wśród artystów dożywających swoich dni w tak zwanym domu spokojnej starości. Ale, oczywiście, treścią ich życia nadal jest teatr, tyle że operowy. Wszyscy są śpiewakami na emeryturze, których - niezależnie od tego, jak potoczyła się ich kariera - łączy jedno. Na starość nie mają własnego domu. Zaś ich kariery układały się rozmaicie. Jedne rozwijały się "równo", od udanego debiutu po schyłek opromienione blaskiem powodzenia, inne zostały gwałtownie przerwane, naznaczone osobistą katastrofą, a jeszcze inne chyba nawet na określenie "kariera" nie zasłużyły. Jednym słowem, ilustrują one starą prawdę, że w sztuce niewiele da się przewidzieć, że powodzenie i sukces artystyczny niekoniecznie chodzą w parze. Nie są to oczywiście stwierdzenia odkrywcze, ale nie o to w sumie w "Kwartecie" chodzi. Tak naprawdę jest to komedia z aspiracjami do przekazania kilku prawd o życiu. Oczywiście, jest to sztuka o artystach i zarazem o cenie, jaką przychodzi im płacić za uprawianie tego zawodu. Ale może przede wszystkim jest to sztuka o ludziach starych, nad którymi autor się pochyla. Salonik angielskiego domu z ogrodem, utrzymany we względnym luksusie, staje się miejscem dialogu o operze, ale głównie dialogu o niezrealizowanych marzeniach, tęsknotach i planach, i o tym, że w życiu za wszystko trzeba płacić. Zwłaszcza za powodzenie i sukces, ale i za macierzyństwo, tak bardzo nie mieszczące się w wizerunku operowej divy. Na scenie Współczesnego, jak sądzę, stał się cud. Wszystkie prawdy i półprawdy, nawet banały i wątpliwej jakości dowcipy wpisane w tekst "Kwartetu" okazują się wiarygodne. Sprawili ten cud, rzecz jasna, aktorzy. To oni uszlachetnili sztukę Harwooda, przydając jej wigoru, polotu, wdzięku. To ich aktorstwo podniosło ją o klasę wyżej. Niby wiemy, że tak w teatrze może się zdarzyć, ale nie zdarza się znów tak często, więc tym większa przyjemność o tym pisać.

Deklaracja dostępności