Martwe dusze
Joanna Godlewska, Przegląd Powszechny nr 2, 1996
Widzowie Martwych dusz we Współczesnym ryczą ze śmiechu, ale jednocześnie po sali wieje trupim chłodem. Gogol, jeden z najokrutniejszych zapewne pisarzy wszechczasów, nie rozjaśnia swojego świata najwątlejszym nawet refleksem ciepła czy nadziei. Jego postaci są zbudowane ze zwierzęcych instynktów i odruchów pożenionych z ludzkimi siedmioma grzechami głównymi. Intelekt zostaje zastąpiony bezczelnym sprytem, ambicję reprezentują chciwość i upodobanie do prestiżowego blichtru, beznadziejna głupota zaś występuje jako dobro. Jest to świat zaludniony przez zombies, szczerzących kły na słabszych, padających na grzbiet przed silniejszymi. Andriej Siniawski w cytowanym w programie (nota bene, bardzo ciekawy to program) tekście powiada: ...obrzucił Gogol Rosję i świat cały wzrokiem bazyliszka, a wówczas wszystko, co żywe, zwiędło i umarło. W przedstawieniu precyzyjnie odtworzono na scenie tę martwą rzeczywistość, zarysowując ją często w plastycznych skrótach, udobitnionych sugestywną muzyką. Pierwszy obraz to biuro, w którym zatęchli urzędnicy odgrywają upiorną symfonię gryzmoląc bez celu i sensu skrzypiącymi piórami - owa sekwencja natychmiast celnie i lapidarnie wprowadza publiczność w samo centrum środowiska naturalnego postaci z Martwych dusz. Postaci te zostają ukazane najpierw w planie ogólnym: reżyser gromadzi na scenie całą Gogolowską menażerię (przypominającą, zapewne zamierzenie, karykatury rodem z ilustrujących książkowe wydanie Martwych dusz znakomitych rycin, zreprodukowanych w programie), podnieconą przyjazdem Cziczikowa, i w scenach rozgrywanych symultanicznie. Potem możemy części z nich przyjrzeć się pojedynczo, jakby pod mikroskopem, szczególnie podczas kolejnych wizyt Cziczikowa w wiejskich dworach. Trzeba powiedzieć, że Englert chwilami przemyślnie myli tropy, mamiąc nas czystym komizmem figur i zdarzeń, żartem niemal rodzajowym - wobec czego tym mocniejszy efekt wywiera choćby scena balu w części drugiej, na którym, co nie ulega wątpliwości, bawią się żywe trupy. Przedstawienie jest od strony reżyserskiej nader sprawnie i pomysłowo skonstruowane, jednak zapewne zyskałoby na sile, gdyby poskracać nieco sceny Cziczikowa z kolejnymi kontrahentami i okroić finał, który w obecnych rozmiarach, pełen powtórzeń, zatrąca natrętną, dydaktyczną deklaratywnością. Aktorstwo jest w tym spektaklu znakomite, dopasowane do stylistyki tekstu i inscenizacji, wyzbyte psychologizowania, kreujące z pasją wyraziste, groteskowe typy. Zbigniew Zapasiewicz w świetnej roli Sobakiewicza dokonał niezwykłej transformacji - stworzył przerażające, roztyte, nienawidzące wszystkiego i wszystkich monstrum. Kreacja Bronisława Pawlika zdała się mistrzowskim teatralnym minitraktacikiem na temat skąpstwa, które tak opanowuje duszę i ciało, że człowiek zatraca wszelkie inne cechy i przeradza się w opętaną chytrością istotę trzeciej płci. Marta Lipińska jako Koroboczka była uosobieniem jazgoczącej podejrzliwości wobec całego świata, czyhającego tylko, by ją oszukać. Krzysztof Stelmaszyk - Nozdriow - zbudował przekonujący typ wiecznie pijanej kreatury, gotowej ze schizofreniczną skwapliwością przytulić każdego do piersi, by za chwilę tego samego osobnika skatować, zniszczyć. Nie sposób wymieniać po kolei trzydziestu wykonawców, ale trzeba przynajmniej powiedzieć, że wszyscy aktorzy występujący w tym przedstawieniu, nawet w epizodach, znakomicie się zaprezentowali. Nie wspomniałam do tej pory o protagoniście, Krzysztofie Kowalewskim w roli Cziczikowa, aferzysty, który postanowił kupić kilkuset zmarłych chłopów pańszczyźnianych, ciągle figurujących w dokumentach jako ludzie żywi, potem ogłosić się majętnym ziemianinem na tej podstawie zaciągnąć gigantyczną pożyczkę. Cziczikow Kowalewskiego jest przekomiczny i zarazem odrażający jak płaz, jednak postać ta budzi niedosyt, wydaje się dziwnie jakoś nie dorysowana, nie dokończona. Wrażenie to pomaga ująć w słowa, doprecyzować, recenzja Stiepana Szewyriowa z 1842 r. Pisał on mianowicie: Wśród osobników, którzy gonią za mamoną, Cziczikow wyróżnia się (...) niezwykłą, poetycką wprost pomysłowością bogacenia się. Cziczikow jest bohaterem wśród kanciarzy, poetą tej branży. Zapewne, plugawy to poeta, na miarę bagna, w którym egzystuje, ale jednak rodzajem swojego przestępstwa wyrastający ponad otoczenie. Tego rysu zabrakło w roli Kowalewskiego, zabrakło zuchwałego rozmachu, uwyraźniającego się na tle pospolitego tchórzliwego świństwa. Na zakończenie, niejako na marginesie, mam ochotę zwierzyć się z pewnej, dość ryzykownej prawdopodobnie, hipotezy, która przyszła mi do głowy po tym spektaklu. W wydanej u nas ostatnio książce Sakiewka i życie Jacques Le Goff pisze o średniowiecznych lichwiarzach. Ludzie tej epoki uważali, że lichwiarze w istocie bogacą się dzięki handlowi czasem oddzielającym moment udzielenia pożyczki od terminu jej zwrotu razem z procentami. To był jeden z głównych powodów, dla których lichwiarza uznawano za hipergrzesznika: okradał Boga, jako że czas przecież należy tylko do Boga. Jak więc należałoby nazwać Cziczikowa, próbującego bluźnierczo ograbić Boga z dusz Jego dzieci? Można by przypuścić, że znany ze skłonności do mistycznego myślenia Gogol, który potrafił obdarzać swoje pospolite z pozoru postaci rysami natchnionej, choć poczwarnej wielkości (jak demon bezinteresownego dynamizmu, Koczkariew z Ożenku), przez Cziczikowa chciał opisać także modelowego bluźniercę, na jakiego jest w stanie zdobyć się opisywana przezeń kaleka prowincja rosyjska. Może chciał pokazać takiego skarlałego Mefista z chersońskiej guberni? Kto wie?