Martwe dusze
Paweł Goźliński, Życie Warszawy, 19.12.1995
Scena-lustro to już oswojony teatralny efekt. W spektaklu Macieja Englerta okazał się on raz jeszcze skuteczny. Co nam do Martwych dusz? Gogolowski świat nie jest naszym światem. My mamy swoje Wyzwolenia i Wesela, i chociaż rzadko już pozujemy na Konradów, gotowe do obsadzenia pozostają role Pana Młodego, Poety, Dziennikarza, ewentualnie Nosa. Zawsze to dobrze przeglądając się w lustrze widzieć bohatera narodowej tragedii. Ale co nam dziś po Weselu? Przecież trzeba się nam zmodernizować! Niedawno Krzysztof Nazar kazał przegnać Isi weselne towarzystwo - ze zjawami włącznie - i zabrać się za porządki. Zacząć od początku nie oglądając się za bohaterami pachnącymi naftaliną, którzy już żadnego "posuwistego dramatu", tylko komedyjkę ku uciesze gawiedzi odegrać mogą. Więc może jednak Martwe dusze? "Trafia się czasem człowiek bardzo szanowany, ba, nawet mąż stanu, który w gruncie rzeczy nie różni się niczym od Koroboczki" - pisał Gogol. A może tak zaryzykować twierdzenie, że trafia się nam takich mężów stanu coraz więcej? Nabokov sądził, że Martwe dusze nijak się mają do rzeczywistości rosyjskiej prowincji, której jego zdaniem Gogol zwyczajnie nie znał. Że dopiero po odrzuceniu realistycznego przesądu dotrzemy do ukrytej pod grubą warstwą farsy, wpisanej w Martwe dusze tragedii ludzkiej. Maciej Englert w swojej adaptacji gogolowskiego arcydzieła, przygotowanej na scenie Teatru nie przypadkiem Współczesnego, nie sięgnął aż tak głęboko. Bo i nie czas dziś pewnie na tragedie. Zapadający się świat Dawno już niewielka scena przy Mokotowskiej nie wydawała się tak ogromna, właściwie bez końca. W mrocznej scenografii Marcina Stajewskiego przenikają się dworskie i miejskie salony, zatęchłe hotelowe sypialnie i niebezpieczne zaułki oświetlone wątłym płomieniem ulicznej lampy. Należą one jednak do tego samego świata, w którym zapadają się stropy, a okna i drzwi powykrzywianie są w najprzeróżniejszych kierunkach. Przez chwilę ten świat jest pusty. Potem zaroi się w nim od typów dziwacznych, jakby marionetek trochę z gruba ciosanych, bardzo od siebie różnych, a jednocześnie przeglądających się w sobie wzajemnie. Bo pod maskami skąpca, utracjusza, pieniacza kryją się w identycznych dawkach - chociaż lepiej lub gorzej ukryte - konformizm, zwyczajna hipokryzja i nadzwyczajne szachrajstwa, a także jakaś zdumiewająca skłonność do absorpcji i akceptacji zła. Dawno też na scenie Współczesnego, ba, nawet w okolicznych teatrach nie pojawiła się tak po mistrzowsku skrojona teatralna menażeria. Typy jak z teatru masek rozkładają się na szczegóły i szczególiki, zapewniając niepowtarzalność portretom: zapadającego się w głąb siebie, starczego prowincjonalnego mizantropa Sobakiewicza granego przez Zbigniewa Zapasiewicza; grzeszącego szczerością, nałogowego gracza Nozdriowa Krzysztofa Stelmaszyka; najbardziej skąpego ze scenicznych skąpców - Pluszkina Bronisława Pawlika i kulawej, nic nie rozumiejącej Koroboczki Marty Lipińskiej. Chochola sprawa Łowca martwych dusz, Cziczikow, w interpretacji Krzysztofa Kowalewskiego stracił resztki demonizmu. Nawet jego euforycznym tańcem rządzi groteska. Jest może tylko trochę sprytniejszym niż otoczenie przybyszem do miasta N.N., koniecznym, bo tylko na tle jego machinacji ujawnić się mogą szachrajstwa pozostałych. Kowalewski-Cziczikow przejawia minimum aktywności. Kłamie, bo chcą mu wierzyć. Kantuje, bo wprost wszyscy dookoła domagają się kantu. Jest ewidentną fajtłapą, której udaje się, bo wszyscy dookoła są tak sprytni i zapobiegliwi, że za każdym razem muszą się przeliczyć. Cziczikow też w końcu się przeliczy. Pogrążony po same uszy, bez możliwości ucieczki, mógłby się wreszcie przedzierzgnąć w bohatera prowincjonalnej tragedii z prawem w roli fatum. Jednak nic z tego. Znajdą się tacy, którzy przejrzeli mechanizmy tragedii i potrafią ją zatrzymać, smarując niewygórowanymi łapówkami jej urzędowe tryby. Zamotać, zamieszać - takie jest hasło i program zbawców Cziczikowa, zaprojektowanych przez Gogola w drugim, spalonym przed śmiercią tomie "Martwych dusz". Hercen pisał, że martwych dusz nie trzeba szukać w zbieranych pieczołowicie przez Cziczikowa spisach pańszczyźnianych chłopów. To dusze tych wszystkich Maniłowów, Sobakiewiczów, Nozdriowów i Miżujewów są martwe. Jan Kott pisał, że bohaterowie Gogola są wcale nie tak dalekimi kuzynami figur z ukraińskiego teatru lalkowego - wertepu. Tak jak przerośnięte drewniane marionety martwe dusze z powiatowego miasta N.N. odtańczą w finale somnambuliczny taniec. Taniec, który dobrze znamy, chociaż jego uczestnicy są jacyś inni, mało tragiczni, wykrzywieni i spotworniali. Ale właśnie wtedy dociera na widownię komunikat, że oto scena stała się lustrem. Scena-lustro to już oswojony teatralny efekt. Jednak w Martwych duszach Macieja Englerta okazał się raz jeszcze skuteczny. Ale to nie teatr, to my ostatnimi czasy na to sobie zapracowaliśmy. Bo już nie Dziennikarze i Poeci, ale Sobakiewicze i Koroboczki są naszymi kuzynami po drugiej strony lustra.