Martwe dusze
Roman Pawłowski, Gazeta Wyborcza, 18.12.1995
Paweł Cz. podejrzany o fałszowanie dokumentów i poświadczenie nieprawdy, został w ubiegłym tygodniu zwolniony z aresztu tymczasowego w mieście NN. Według źródeł w prokuraturze Paweł Cz. za uwolnienie dał 30 tysięcy rubli łapówki. Taka informacja opublikowana 150 lat temu w gubernialnej gazecie narobiłaby sporo szumu. Dzisiaj na stronach "Gazety" przemknie bez echa, pośród wielu podobnych. Temat inscenizacji Martwych dusz narzuca się dziś sam. Historia aferzysty Cziczikowa, opowiadana w konwencji komedii typów, to dla reżysera Macieja Englerta pretekst do innej, dziwnie znajomej historii przekupnych urzędników, prawników gmatwających sprawy i łajdaków, którzy w tej mętnej wodzie pływają jak ryby. Historia ta nie musi dziać się w Rosji, chociaż kostium i sceneria na Rosję wskazują. Wszędzie przepisy można przecież nagiąć, a wypchane koperty położone na odpowiednich biurkach czynią cuda. Takie odczytanie Martwych dusz - historii aferalnej - jest zaletą spektaklu ze Współczesnego. Od początku wiadomo, ze Cziczikowowi, którego gra Krzysztof Kowalewski, nie chodzi o jakąś tam córkę gubernatora, ale o wyłudzenie kredytu pod zastaw martwych dusz - zmarłych chłopów, figurujących w urzędowym spisie. Dąży do tego celu cierpliwie, z uporem człowieka ze społecznego awansu. Trzeba przyznać, że pomysł z martwymi duszami jest równie diabelski jak oscylator Bagsika i Gąsiorowskiego czy Bezpieczna Kasa Oszczędności Grobelnego. Różnica jest taka, że współcześni aferzyści są zmotoryzowani, stąd też mogą w odpowiedniej chwili zwiać za granicę, podczas gdy bohater Gogola dysponuje tylko stosunkowo powolną rosyjską trojką. We Współczesnym ta słynna trojka, która w finale "Martwych dusz" gna przez Rosję, zresztą się nie pojawia. Cziczikow wypada z łask gubernatora, trafia do więzienia i traci drogocenną szkatułkę z kontraktami na tysiąc chłopskich dusz. Z opresji ratuje go dopiero pewien urzędnik, który u Gogola nazywa się Samoświstow. - Znana jest nam pańska sytuacja, ale proszę nie rozpaczać - uspokaja Cziczikowa. - Wystarczy 30 tysięcy, sprawę się zagmatwa i wszystko naprawimy. To nieoczekiwane rozwiązanie pochodzi z II tomu "Martwych dusz", z którego ocalało kilka rozdziałów (rękopis Gogol spalił dzień przed śmiercią). Englert stawia tu kropkę nad "i": urzędnik, który przychodzi po łapówkę, nosi co prawda "surdut gubernialnego kroju", zamiast kamizelki ma, zdaje się, golf, w ręku neseser, współczesny odpowiednik szkatułki Cziczikowa. Mimo że takie mruganie do publiki wydaje mi się anachroniczne, spektakl Englerta trafia w sam środek aferalnej polskiej rzeczywistości, gumowego prawa i korupcji. Jest przy tym zabawnie grany, choć niektóre farsowe chwyty, jak rytmiczne skrobanie piórami po papierze, siadanie na rozpadającym się krześle czy tłok w łóżku Cziczikowa, są przesadzone. W galerii gogolowskich typów najwyraźniejszy jest Sobakiewicz Zbigniewa Zapasiewicza, sapiący, gruby stwór z wiecznie przymrużonymi oczami, który przetacza się przez scenę ciężkim krokiem, rzucając kąśliwe uwagi. Tuż za nim: trajkocząca Koroboczka Marty Lipińskiej, dusigrosz Pluszkin Bronisława Pawlika, piszczący Miżujew o czerwonym nosie (Norbert Rakowski) i łgarz Nozdriow w rozchełstanym szlafroku (Krzysztof Stelmaszyk). Kowalewski gra jak zwykle siebie, wyciska łzy śmiechu, gdy od niechcenia gra o dusze w warcaby z Nozdriowem lub wydziera pokwitowanie od Sobakiewicza. W farsowych popisach przeszkadza scenografia, przypominająca skład używanych mebli (bal u gubernatora odbywa się na przykład za kredensem). Rewelacyjna jest za to muzyka Zygmunta Koniecznego: ciągnący się noga za nogą marsz na instrumentach dętych, czasem przechodzący w groteskowy walc, w którym jest i smutek prowincji, i urzędnicze zadęcie. Spektakl Macieja Englerta obchodzi widzów, którzy na pojawienie się adwokata-łapówkarza reagują porozumiewawczymi śmiechami. Mnie brakuje jednak metafizyki, tego diabelskiego chichotu, którym podszyta jest historia Cziczikowa, wszak nie o dolary czy przekręty z czekami tu idzie, ale o martwych ludzi.