Martwe dusze
Piotr Gruszczyński, Tygodnik Powszechny, 14.01.1996
Naginanie tekstów należących do światowego kanonu dramaturgii do potrzeb chwili, jest zajęciem ryzykownym. Może przynieść efekty genialne, zaskakujące i pożądane, ale częściej kończy się umiarkowanym zaledwie sukcesem, a nawet klapą. Wszystko zależy od sposobu aktualizowania. Lepiej dzieje się, gdy sytuacja współczesna otwarcie zerka ku jakiemuś tekstowi i w nim się przegląda. Gorzej, gdy trochę na siłę, bo tak by nam pasowało, przykrawamy jakiś tekst tak, by opisywał nasz świat, przy okazji pozbawiając go tego, co najważniejsze. Wiadomo, że z pysznej sukni ślubnej zawsze da się wykroić podkoszulek, pytanie tylko po co. Może lepiej od razu zaopatrzyć się w barchanową bieliznę, a arcydzieł nie tykać? Z taką dziwną sytuacją mamy do czynienia w warszawskim Teatrze Współczesnym, który rozpoczął nowy sezon Martwymi duszami Gogola. Zdaje mi się, że w tym teatrze źle się ostatnio dzieje. W ubiegłym sezonie nieudana Zimowa opowieść (prawdę mówiąc zupełnie okropna) i letni, obojętny, choć przez niektórych bardzo chwalony Ambasador Mrożka. Zespół stracił kilku znakomitych aktorów - Adam Ferency i Wojciech Wysocki przenieśli się do Teatru Dramatycznego, zniknął Krzysztof Wakuliński, Maja Komorowska swoje Szczęśliwe dni zagrała w Dramatycznym, a nie na macierzystej scenie. Oczywiście nie można jeszcze mówić o katastrofie, ale jednak we Współczesnym dzieje się źle. Martwe dusze, po Miłości na Krymie, która swą premierę we Współczesnym miała w zaprzeszłym sezonie, mogłyby stanowić kolejny krok w opisie obyczajów rosyjskich. Wcale to niezłe i piekielnie trudne zadanie dla teatru. Niestety, ze sztuki Mrożka pozostały tylko żarty (to zresztą może wina samego autora, który nie podołał przeklętym problemom i uciekł w zgrabną igraszkę). Teraz podobnie rzecz się ma z Martwymi duszami. A nie jest ten utwór, nazwany przez Gogola poematem, błahym żartem. Jest piekielną i gorzką wizją Rosji przesyconą nędzą i upokorzeniem. Ze zła i bezgranicznego ograniczenia bohaterów utworu wyrasta trwożna metafizyka. Pojawia się wreszcie owo pytanie: "Rosjo, dokąd pędzisz, daj odpowiedź!" Gdzieś nad głowami bohaterów i czytelników Martwych dusz krąży upiorny Gogolowski śmiech i ironia jego utworów. Śmiech, który sięga znacznie głębiej niż tylko do satyry obyczajowej, do której najczęściej teatr sprowadza utwory Gogola, zarówno dramatyczne, jak i powieściowe. Choć więc Rosja jest wielkim wyzwaniem dla teatru, lepiej chyba i bezpiecznej pozostawić je samym Rosjanom. Martwe dusze pokazane na ubiegłorocznym toruńskim Kontakcie przekazały niewiele z fabuły utworu, ale za to Waleremu Fokinowi, który je wyreżyserował, udało się stworzyć nastrój oddający prymitywną nieprzewidzialność zła świata w którym lawiruje Cziczikow i jego mroczną fizyczną metafizykę. Publiczność ładowano do ciasnego pokoju hotelowego w prowincjonalnym mieście (spektakl nosił tytuł "Pokój hotelowy w mieście NN"). Siedząc pod ścianami, po których zapewne wędrowały hotelowe pluskwy, oglądaliśmy z bliska podłość Cziczikowa. Gdzieś daleko poza ścianami pokoju działy się sprawy związane z martwymi duszami. Nam został tylko Cziczikow, tępa i po rosyjsku gnuśna hotelowa służba i głupie diabły wyłażące z szuflad i spod podłogi. Całą warstwę rodzajową zastąpił jeden, ale za to bardzo sugestywny obraz metaforyczny. We Współczesnym dzieje się dokładnie odwrotnie. Reżyser wybrał z powieści wszystko, co rodzajowe i co mieści się w konwencji komedii sytuacyjnej. Co gorsza, przedstawienie miało zilustrować z góry ustaloną tezę. Maciej Englert przy pomocy Martwych dusz postanowił pokazać jak wygląda rzeczywistość wczesnego polskiego kapitalizmu, świat afer i najbardziej nawet nieprawdopodobnych kantów. Świat chamstwa, głupoty i obmierzłej ohydy skąpych dorobkiewiczów. Oczywiście wszystko się zgadza. Cziczikow może bowiem z powodzeniem uosabiać wszystkich Bagsików świata, Koroboczka wcielająca postać wiecznej lichwiarki, na którą kiedyś Raskolnikow zamachnął się szeroko siekierą jest ucieleśnieniem wszystkich właścicielek szczęk i straganów świata tego, a zapyziały Sobakiewicz to modelowy cwany cham. Publiczność szybko aluzju ponimajet, więc śmieje się zadowolona, rozszyfrowując niezbyt skomplikowane rebusy. A mnie drażni fakt, że z taką łatwością powróciliśmy do teatru granego aluzjami, zupełnie tak, jakby aluzja była wartością na której fundowała się niegdysiejsza świetność teatru w Polsce. Najlepsze wrażenie robi scena otwierająca spektakl. Kłębi się w niej wielki tłum postaci, pojawiających się na scenie trochę tak, jak diabły z pudełka, nieprzewidywalnie. Stojące z boku na proscenium łóżko z wielką pierzyną jest wylęgarnią kolejnych postaci. Wyłażą stamtąd tak, jakby rzeczywiście wykluwały się w ciągu kilkudziesięciu sekund w smrodliwej ciepłocie łóżka. Niesamowitość tego kotłującego się przed naszymi oczami prowincjonalnego światka podkreśla wspaniała muzyka Zygmunta Koniecznego (bez wątpienia największy atut przedstawienia). Ale dalej czar pryska, wysychając szybciej niż kałuża, i zaczyna się niemrawa komedyjka o Cziczikowie - Bagsiku. Aby być sprawiedliwym dodam tylko, że w roli Sobakiewicza znakomity okazał się Zbigniew Zapasiewicz. Wielki jak szafa, z ogromnymi bokobrodami, stąpa ciężko po scenie przebiegle mrużąc oczy. Aktor dokonał całkowitej transformacji własnej osoby na rzecz osobowości postaci, a to, choć trudne, zawsze przynosi świetne rezultaty. Mniej udała się rola Cziczikowa granego przez Krzysztofa Kowalewskiego i Koroboczka w wykonaniu Marty Lipińskiej, bo obie role narysowano jedną tylko kreską i jednym odcieniem pazerności. "Popełnimy największą omyłkę i zwulgaryzujemy "Martwe dusze" jeżeli potraktujemy je jako satyrę." Maciej Englert zlekceważył ostrzeżenie Wissariona Bielińskiego i dlatego jego przedstawienie nie udało się. Niby śmieszne, niby straszne, a tak naprawdę nijakie. Nie ma w sobie nic z tego, co można zobaczyć w Martwych duszach, co skłoniło Puszkina do sławnego westchnienia: "Boże, jaka smutna jest nasza Rosja!", a szkoda.