Gran operita
Pierwszy bal Wiery Gran, Karolina Matuszewska, Nowa siła krytyczna, 02.05.2011
W osobie Wiery Gran - piosenkarki i aktorki łączy się wszystko to, co ostatnio tak nurtuje polskich twórców teatralnych: problemy II wojny światowej, radzenia sobie z jej traumą, pamięci o niej oraz stosunku do Semitów. Choć Marcin Przybylski do mainstreamu teatru zaangażowanego nie należy, to jednak jego spektakl "Gran operita" w warszawskim Teatrze Współczesnym w kompletny sposób odpowiada na pytanie, dlaczego warto się dziś tymi sprawami zajmować i tak uporczywie do nich wracać. Weronika Grynberg, bo tak brzmiało prawdziwe nazwisko Wiery Gran, w latach 30. występowała w wielu warszawskich kawiarniach. Koncertowała też na terenie całej Polski. Po wybuchu II wojny światowej weszła do warszawskiego getta, aby połączyć się z rodziną. Tutaj kontynuowała pracę artystyczną, prowadziła też sierociniec. Po wyjściu z getta z pomocą Kazimierza Jezierskiego - późniejszego życiowego partnera, o którym mówiła, że jest jej mężem, choć ślubu nigdy nie wzięli, przez jakiś czas ukrywała się w różnych miejscach. W 1950 roku wyemigrowała do Izraela, gdzie została oskarżona o współpracę z Niemcami w czasie wojny. Odebrano jej polskie obywatelstwo i bojkotowano występy. W 1952 roku wyjechała do Francji i w ciągu kilku lat zrobiła wielką karierę. Później jeszcze kilkakrotnie przyjeżdżała do Polski i Izraela, ale przyjmowano ją nie zawsze entuzjastycznie. Zmarła opuszczona w paryskim Domu Świętego Kazimierza w 2007 roku. Na jej pogrzeb przyszło 13 osób. Wiera Gran była osobą, której wojenne losy na trwałe zaważyły na życiu. Choć w latach 50. udało jej się zrobić zagraniczną karierę, nigdy do końca nie uwolniła się od zarzutów o kolaborację z Niemcami. Pierwsza cześć "Gran operity" to typowe widowisko muzyczne, utrzymane w klimacie podobnym do poprzedniego spektaklu Przybylskiego "Moulin Noir. Antyrewia". Na ascetyczną scenografię w czarnej tonacji składa się jedynie drewniany stół z krzesłami - miejsce domowych spotkań i intymnych rozmów, a równocześnie sala przesłuchań kolejnych władz, oraz fortepian. Duże żółte żarówki tworzą ramę sceny przedwojennego kabaretu. Ze swojej mrocznej "Antyrewii" reżyser zapożyczył też kilka postaci: groteskowych klaunów kojarzących się z Jokerem oraz upiorne typy o pobielonych twarzach. Z tych wszystkich elementów Przybylski buduje atmosferę przedwojennego polskiego kabaretu, ale atmosferę skażoną. Choć wszyscy się dobrze bawią, tańczą i zachwycają śpiewem artystek, ich ruchy są jakieś nienaturalne, wykrzywione: spowolnione, karykaturalne, a czasem i agresywne. W świetle widać też ślady krwi na ich twarzach. Są jakby naznaczeni śmiercią i cierpieniem, nim sami jeszcze zaczną zdawać sobie z tego sprawę. Za chwilę bowiem do kawiarni wejdą ci, którzy swoim muzycznym prologiem zapraszali na występ, ale teraz już w nowej roli: hitlerowców, którzy tropią Żydów. Najbardziej znamienna jest tutaj podwójna rola Moniki Pikuły, w której z uwielbianego przez wszystkich komika Charliego Chaplina przemienia się w swoją karykaturę: obdarzonego podobną posturą i wąsikiem Hitlera. Cała ta pierwsza sekwencja jest przemieszaniem scen muzycznych z pantomimicznymi, rozgrywanymi w absolutnej ciszy. Słów w ogóle w całym przedstawieniu pada niewiele - z wyjątkiem sytuacji, w których są konieczne dla rozwoju akcji. Wszystkie one to takie obrazy - wyimki z życia Gran, które w pigułce przedstawiają jej sytuację aż do wyjazdu do Izraela. Poza prostą rejestracją pewnych faktów, nie ma w nich nic specjalnie interesującego. Zwrot przynosi dopiero druga część spektaklu. Nagle wszystko to, co początkowo wydawało się nieistotne, nabiera szczególnego znaczenia. Jak bumerang powracają zdarzenia z przeszłości, o których chciałoby się zapomnieć. To nie Wiera ma problem z uporaniem się z własną traumą wojenną, ale jej otoczenie, które wciąż przypomina jej o tym, co robiła w getcie. Pojawia się tu również problem ludzkiej pamięci, która zawodzi nawet w sytuacjach kluczowych. Wydarzenia zacierają się w niej i nie sposób oddzielić, co się naprawdę wydarzyło, a o co jej się bezpodstawnie zarzuca. Z drugiej strony powraca kwestia interpretacji faktów i kojarzenia ich wedle własnej wygody. Argumentem przeciwko Wierze, który rzekomo ma potwierdzać jej współpracę z Niemcami, staje się jej autentyczne nazwisko. Wszystko musi być czarne albo białe i układać się w logiczną całość - nie mogą istnieć żadne stany pośrednie. Z takimi próbami uporania się z naszą wojenną historią mieliśmy do czynienia całkiem niedawno, kiedy IPN co chwila odkrywał przed nami kolejne tajne akta i upubliczniał nazwiska tajnych współpracowników. O tym, jak łatwo oskarżyć kogoś jedynie na podstawie drobnego faktu czy świstka papieru i skrzywdzić go tym na całe życie, przypomina nam Wiera Gran. Wokół Wiery zacieśnia się krąg oskarżeń i pomówień. Osoby, które kiedyś spotkała przypadkowo, teraz dopominają się o jej uwagę i o miejsce w jej pamięci. Mają własną wizję tego, co wydarzyło się przed laty. Gran zostaje osaczona przez ludzi, którzy dla niej samej znaczą niewiele. Przez to jednak, jak bardzo przywłaszczają sobie jej życie, zaczynają przejmować nad nim kontrolę. Środkiem do tego stają się plotki. Słowa lekkie jak piórko niesione przez wiatr opadają na nią - początkowo ledwie zauważalne, z czasem oblepiają całą postać, skutecznie zakrywając jej prawdziwy wygląd. Przybylski tym piórkiem pojawiającym się co jakiś czas na scenie w subtelny sposób jeszcze raz pokazuje, jak lekkie z pozoru są słowa i jak łatwo się rozprzestrzeniają. To zaś, co ze sobą przynoszą, najlepiej widać w ostatniej scenie: ból po utracie tego, co było naprawdę ważne, tęsknotę za minionym oraz przeraźliwą i pusta samotność. Wiera Gran schodzi ze sceny w absolutnej ciszy - prowadzona za rękę przez ducha swojego zmarłego synka. Nie zostaje po niej właściwie nic - są tylko ludzie, którzy ją pamiętają. I to od ich pamięci zależeć będzie jej wizerunek na świecie. Marcinowi Przybylskiemu udało się stworzyć spektakl na swój sposób niezwykły. Pozornie jest to zwyczajna widowiskowa opowieść o trudnym życiu wielkiej artystki - opowieść, jakich wiele. Jej największym atutem jest wówczas piękna muzyka inspirowana żydowskimi melodiami, grana na żywo przez zespół Klezzmates oraz fenomenalne wręcz wykonania piosenek przez Monikę Węgiel (Wiera Gran). Pozostali aktorzy zresztą dzielnie jej w tym towarzyszyli. Przybylski ma dobre ucho, świetnie orientuje się w wokalnych możliwościach swoich wykonawców i umiejętnie je wykorzystuje. Już sam ten poziom odbioru robi ogromne wrażenie i można na nim poprzestać. Jeśli jednak zgłębić się w materię spektaklu, "Gran operita" może okazać się ważnym głosem we współczesnych dyskusjach na temat zbiorowej pamięci i prowadzenia polityki historycznej. Dla mnie wydaje się szczególnie istotny, ponieważ opiera się na indywidualnej historii, a nie jest abstrakcyjną wypowiedzią pseudointelektualisty rzuconą w wir dyskursów. Co więcej, pokazuje, że z pomocą środków ściśle teatralnych i muzycznych, które służą przede wszystkim rozrywce, można również mówić o rzeczach ważnych. I to właśnie potwierdza odwieczną siłę teatru.