Teremin
O wszystkim znaczy o niczym, Paulina Sygnatowicz, Życie Warszawy, 02.05.2007

Artur Tyszkiewicz udowodnił słuszność starej zasady mówiącej, że robić spektakl o wszystkim, znaczy robić go o niczym. Teatr Współczesny od dłuższego już czasu stanowi wykładnię klasycznego teatralnego rzemiosła. "Teremin" ten mit zburzył. I wcale nie o utwór Petera Zelenki tu chodzi, ale o samą reżyserię. Artur Tyszkiewicz pogubił się bowiem w swoim spektaklu doszczętnie. Bohaterem opowieści jest Lew Sergiejewicz Teremin, radziecki wynalazca, który wysłany zostaje w latach 20. do USA. Od radzieckich służb dostaje zadanie rozpowszechniania rodzimej myśli technicznej w postaci bezdotykowego instrumentu nazwanego tereminvox. Doskonale wywiązuje się ze swojego zadania, szybko odnosi sukces. Ale na jego drodze staje wielki kryzys gospodarczy. Tyle wystarczy, aby zrozumieć, o co z grubsza chodzi. Niestety, ze spektaklu wynika niewiele więcej. Tyszkiewicz podzielił przedstawienie na trzy godzinne odsłony. Z pierwszej części dowiadujemy się, że jest to spektakl o narodzinach kultury masowej. Z drugiej nie dowiadujemy się niczego. Trzecia zaś jest próbą opowiedzenia o wolności człowieka i o jego uwikłaniu w okrutną historię. Całość natomiast jest tylko marną namiastką wspomnianych problemów. Reżyser nie potrafił się ostatecznie zdecydować, o czym robi spektakl. Dlatego też Teremin (Leon Charewicz), mimo że był bohaterem autentycznym, na scenie jest zupełnie papierowy. Dlatego Sławomir Orzechowski (Samuel Hoffmann) jest postacią zupełnie z innej bajki. Ale za to jakże sympatyczną i zabawną. Rolę prywatnego detektywa Orzechowski zbudował gdzieś pomiędzy inspektorem Clouseau z "Różowej pantery" a braćmi Marx. Szkoda tylko, że nie starczyło mu energii, aby utrzymać ją do końca. Jedynie Monika Kwiatkowska-Dejczer jako Lucie Rosen, z pełną elegancją nosząc wieczorowe suknie, utrzymuje klimat szalonych lat 20. Zespół jak zwykle pokazał solidne teatralne rzemiosło, którego, niestety, zabrakło reżyserowi.

Deklaracja dostępności