Letycja i lubczyk
Stefan Treugutt, Dialog nr 10, 01.10.1990
Na taki wieczór nie trzeba namawiać. Amatorowi wystarczy obsada: Zofia Kucówna, Maja Komorowska, Bronisław Pawlik... Peter Shaffer jako autor nie musi zniechęcać. Ditto reżyser Maciej Englert. Wolno się spodziewać dobrej zabawy.[...] Sprawdziło się. Była gustowna zabawa, świetne role, komedia pomysłowa na tyle, że jakoś nawet nie przeszkadzały kłopoty autora z rozwiązaniem akcji (charakterystyczne, że utwór posiada dwa alternatywne finały). Nie zamierzam recenzować premiery Shaffera we Współczesnym - kto widział, ten zadowolony, inni niech żałują. Niech żałują spotkania z Mają Komorowską. Mówię o niej nie dlatego, żeby inni zawiedli, skądże, z taktownym humorem potraktowała swą rolę Maria Mamona, Bronisław Pawlik z sympatycznym komizmem wcielił się w postać adwokata Bardolpha, a wręcz znakomita była Zofia Kucówna. Panna Charlotta Schoen w jej wersji niech będzie jednym jeszcze dowodem dojrzałej wszechstronności tej artystki, godna zaś szczegółowego opisu jej przemiana z damy oschłej i sztywnej w entuzjastkę zwariowanej psychodramy - z kapitalnym, dodajmy, osłupiałym zadziwieniem po drodze. A psychodramę, hipnotyczną kreacyjność, wciągającą jak wir, uprawia na scenie Shaffera tytułowa Letycja Douffet. Maja Komorowska. Dzięki niej pojawia się - obok komediowej linii perypetii - także inny gatunkowo ciąg rosnącego napięcia. Z tym pierwszym niesprzeczny, ale jakby odmienny. Letycja Douffet - tak potraktowana, jak to się stało na Mokotowskiej - wychodzi z granic scenicznej "dobrej zabawy", sugestywnie otwiera przed widzami inny teatr. Mamy więc jakby podwojenie teatru, gdyż Letycja odchodzi od scenicznej rzeczywistości komedii na rzecz zupełnie własnego "przedstawiania". Nad osobliwościami takiej sytuacji próbuję się zastanowić. Usuwając z premedytacją na stronę zagadnienie, na ile sam Shaffer tak szczególnie skomplikował świat przedstawiony w tej komedii, ile tu inwencji reżyserskiej, w jakiej to mierze zamysł aktorki. Ja widziałem, słyszałem i po swojemu rozumiałem tylko aktorkę. Pytanie więc o genezę, o to, skąd się to wzięło, zostawmy pedantom. I recenzentom, a ja właśnie recenzji nie piszę. Wróćmy na Mokotowską. Przedwakacyiny wieczór. Przepełniona, niemiłosiernie przegrzana sala to ważny punkt wyjścia. Przynajmniej dla mnie. To pomieszczenie przypomina prowizorycznością wieczory teatralne z pierwszych lat powojennych (tyle że publiczność jakby się postarzała, lepiej jest też ubrana). Podobnie duszno, podobnie wyczuwalna koncentracja, tłumne spięcie uwagi, aktywnie oczekująca wspólnota, nakierowana na to samo i w tę samą stronę. "To robi teatr" - mawiał mój zmarły przyjaciel Marian Bogusz, a znał się na tym jak mało kto. Z braku takiej zbiorowej, kierunkowej, oczekującej uwagi, spektakle telewizyjne, a i film nigdy nie zastąpią żywej sceny. Tamtego wieczoru publiczność była taka jak trzeba. Wspólnota oczekiwania ogarniała salę od początku, czuło się to pozytywne magnetyzowanie, gdy tym bardziej się cieszymy, bo cieszymy się razem. Gdy zaś teatr wywiesza flagowy sygnał lekkiego repertuaru a afisz zapowiedział ulubieńców, to człowiek chce potwierdzić własną nadzieję na dobry nastrój i rozrywkę, prawda? I właśnie na Mokotowskiej, w mocnej zbiorowości gorącej sali, okazało się z wolna, że mieliśmy do czynienia nie tylko z dobrą zabawą. Zewnętrznie tak się to objawiało, że widownia, w miarę rozwoju akcji, wytrącana bywała z naturalnego, komediowego rytmu odbioru spektaklu. Wiemy, na czym taki rytm polega: ludzie oczekują zabawnej sytuacji, powiedzenia, gestu, wiedzą, że coś takiego za chwilę będzie, powinno być, musi być - i cieszą się, zbiorową radością się cieszą, że nadeszło, że obiecane jest. Falowanie wesołego napięcia i rozładowanie w śmiechu, i znowu podekscytowany chwilowy spokój, i nowa fala... Tak było w początkowych scenach Letycji, gdy oglądało się działania tytułowej bohaterki odmienne od zwyczajowych konwencji, odmienne wręcz od zdrowo