Kochany kłamca
Jan Kott, Przegląd Kulturalny, 01.06.1961

Sztuka jest świetna; w swojej budowie jednocześnie niesłychanie anachroniczna i bardzo współczesna. Czterdzieści lat; między jednym epizodem a drugim rok, dwa, cztery, sześć jak w owych "historyach" odgrywanych przed Molierem. Ramą, akcją, intrygą, wszystko jedno jak to się nazwie jest tylko czas, który mija. Tylko to, że bohaterowie dialogu się starzeją; że muszą umrzeć! I w tym jest nagla i niepokojąca nowoczesność tej sztuki. I jeszcze chyba w jej niespójności. Nic z dobrze ułożonej fabuły. Pani Cambell ma mężów, jednego, potem drugiego, Shaw ma żonę; mówi się o nich, potem przestaje mówić, są w tym dramacie, biorą w nim pewien udział, są jego postaciami, potem wypadają z akcji, aż znowu wrócą we wspomnieniu. I do tego teatr w teatrze. Shaw z aktorką odbywa próby z "Pigmaliona". Na scenie. Ta pozornie prosta biografia sceniczna ma budowę bardzo wyrafinowaną. Ma nawet swoją stronę pirandellowską. Sztuka zrobiona jest z listów. Ale listy stają się powoli jednym z jej głównych tematów, Shaw i aktorka coraz częściej piszą do siebie o listach, jakie ze sobą wymieniali. Piszą do siebie konsekwentnie i uparcie, nie dlatego, że się kiedyś kochali, ale dlatego, że do siebie pisali, że mają swoje dawne listy. Pisujmy listy. Listy te zaczynają mieć coraz większą wartość, i to bynajmniej nie sentymentalną; listy te, listy oczywiście Shawa, zaczynają mieć coraz większą wartość handlową. Pani Cambell pisze pamiętniki, chce je opublikować. Shaw boi się nie tyle kompromitacji, ile po prostu ośmieszenia, a pirandellowska strona staje się niespodziewanie balzakowską. Aktorka się starzeje, nie dostaje wielkich ról, zaczyna grozić jej nędza. Jej jedynym kapitałem są wspomnienia, wspomnienia to właśnie listy Shawa. Dawni kochankowie znaleźli się w sytuacji, w której ich miłość jest już tylko towarem handlowym. Dla pani Cambell, bo może sprzedać listy Shawa; dla Shawa, bo może z pani Cambell zrobić postać sceniczną. I zrobił; Wsadził ją do jednej z ostatnich swoich komedii, do "Wielkiego kramu". Oboje się zestarzeli; oboje mogą tylko żyć ze swojej przeszłości. Mogą; nie! Muszą. Z tej czterdziestoletniej korespondencji wyłaniają się powoli prawdy o wiele okrutniejsze i bardziej jadowite niż ze wszystkich sztuk Shawa razem wziętych. [...] Z każdej kwestii, z każdego fragmentu listu przebija jego niewyczerpana, naprawdę piekielna żywotność. Słuchając listów tego osiemdziesięcioletniego starca wydawało mi się chwilami, że to głos Fausta. I może tak było naprawdę, może G.B.S. był ostatnim wcieleniem Fausta. Sztuka odegrana została znakomicie. Andrzej Łapicki nie przyprawił sobie brody, ani Antonina Gordon-Górecka nie próbowała się zamienić w wielką aktorkę z początków stulecia. Jeżeli słowa "grać" i "pokazywać" pozwalają rzeczywiście odróżnić różne style aktorskie, to Górecka i Łapicki "pokazywali" panią Cambell i Shawa. Były krótkie chwile, w których Łapicki nagle się garbił, miał jakieś dwa, trzy gesty z portretu starego Shawa, potem wracał do siebie. Pokazywał Shawa; grał własną inteligencją, urokiem, indywidualnością. Górecka była od Łapickiego cieplejsza i może jeszcze cieńsza w tym , co jest "grą". Scenę Elizy z "Pigmaliona" rozegrała ponad wszelkie pochwały. Była może tylko trochę za małą indywidualnością. Wolałbym Stellę drapieżniejszą. Znakomita była również reżyseria. W pierwszej odsłonie, właśnie w czasie owej próby "Pigmaliona", na scenę weszła powoli z widowni młoda dziewczyna. Stanęła obok Łapickiego, Łapicki na nią spojrzał, uśmiechnął się, jakby witał miłą, choć nieproszoną osobę, potem dalej prowadził rozmowę z Górecką. Dziewczyna chwilę postała i powoli somnambulicznym krokiem znikła w prawej kulisie.[...] Widzowie się naprzód poruszyli; potem uznali te scenę za zupełnie normalną. Teatr nas już przyzwyczaił do wszystkiego, już nic nas nie jest w stanie zadziwić. Kupimy bez zmrużenia oka każdy chwyt reżyserski. Ale tym razem tym pirandellowskim chwytem posłużyło się samo życie. Wydarzenie to powinno przejść nie tylko do anegdotycznej historii teatru, ale również do jego estetyki. W każdym razie najwyższy podziw należy się Góreckiej i Łapickiemu, którzy nie starcili zimnej krwi. Podziwiam ich!.

Deklaracja dostępności