<<< menu     <<< wstecz


 

SZTUKA BEZ TYTUŁU


Jacek Cieślak, Rzeczpospolita nr 298, 21.XII.2009.
Jacek Wakar, Dziennik Gazeta Prawna nr 249, 22.XII.2009.
Agnieszka Michalak, Dziennik Gazeta Prawna nr 251, 24.XII.2009 - dodatek - Kultura.
Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza nr 302,28.XII.2009.
Temida Stankiewicz-Podhorecka, Nasz Dziennik nr 304,30.XII.2009.
Tomasz Miłkowski, Przegląd nr 3,24.I.2010.
Tadeusz Nyczek, Przekrój nr 4, 26.I.2010.
Jacek Sieradzki, Odra nr 3, marzec 2010.
Henryka Wach-Malicka, Polska Dziennik Zachodni nr 63,16.III.2010 r.
Elżbieta Baniewicz, Twórczość nr 4, kwiecień 2010 r.
Anna Czajkowska, www.teatrdlawas.pl, 10.III.2012 r.

Szalony trans Czechowa.

"Sztuka bez tytułu" w reżyserii Agnieszki Glińskiej we Współczesnym to jeden z najlepszych spektakli 2009 roku.

Samowar czy fontanna? - oto jest pytanie. Najważniejsze dla każdego reżysera młodzieńczej sztuki Czechowa o hamletyzującym wiejskim nauczycielu, który komplikuje życie rodziny oraz przyjaciół. Chodzi o to, czy zagrać spektakl nastrojowo czy farsowo i melodramatycznie.

Agnieszka Glińska zdecydowała się na kostiumową farsę przechodzącą w melodramat. Fontanna na środku sceny jest jak symbol. Reżyserka nie czeka, by emocje bohaterów zawrzały w ostatniej chwili. Spektakl od pierwszej sekundy biegnie jak wartki strumień. To potok słów. Wszyscy mówią jak nakręceni - tak jak my teraz mówimy: newsowo, emocjonalnie. Żyją na krawędzi, odurzeni wódką, miłością albo ambicjami zrobienia wielkich interesów. Myślą o samobójstwie, ale boją się śmierci. Gdy przychodzi uspokojenie, jak to w farsie bywa, minione problemy biorą za urojenia skołatanego umysłu. Wystarczy jednak chwila nieuwagi, by kropla goryczy przelała czarę. Wtedy życie staje się melodramatem.

Scenę, gdy Płatonowa (Borys Szyc) w pozornie banalnym zamieszaniu zabija kula z rewolweru, Glińska powtarza trzy razy - jak kluczowy kadr przewijanego filmu, kiedy nie możemy uwierzyć, że tragedia zdarzyła się naprawdę.

Perspektywa Michała Płatonowa jest pewnie inna: to fragment filmu życia, który w chwili śmierci ogląda się w przyspieszonym tempie. Reżyserka zdaje się mówić: żyjemy szybko, niedbale. I w błahy sposób możemy skończyć. Uważajcie!

Znakomity akt drugi i trzeci zaciera nie najlepsze wrażenie po pierwszym. Glińska zinterpretowała go zgodnie z czechowowską prawdą, że ludzie opowiadają o swoich cierpieniach, ale nie słuchają innych. Pokazała to dosadnie - wszyscy aktorzy zajmują krzesła na proscenium. I gadają, gadają, gadają. Z widowni widzimy przekrzykujący się chór monologujących egoistów. Jakbyśmy siedzieli po drugiej stronie stołu u cioci na imieninach. Musimy grzecznie słuchać, nie mając szans na powiedzenie czegokolwiek.

Pomysłu starczyło na kilkanaście minut. Szkoda. Ale drugi i trzeci akt to koncert aktorskich duetów i tercetów: Płatonow na karuzeli flirtów, romansów i zdrady. Odgrzewa studencki związek z Sonią (Katarzyna Dąbrowska). Nie może się oprzeć generałowej Wojnicew. Monika Krzywkowska czuje postać i tekst jak ryba wodę. Bryluje. Jest najlepsza. Gra kobietę pewną swej urody i inteligencji. Tym bardziej przeżywa dramat odrzucenia.

Świetna jest Dominika Kluźniak - Sasza, żona Płatonowa. Otwarta i rozbrajająco szczera jak wtedy, gdy na widok powracającego męża zdejmuje majtki i rozkłada nogi. Nie kalkuluje. Kocha go pomimo wad, bo jest mężem. Andrzej Zieliński rewelacyjnie zagrał epizod koniokrada Osipa. Chrapliwym głosem. Na jednym oddechu.

Bohaterowie Czechowa wystawiają "Hamleta" i początek trzeciej części Glińska wyreżyserowała jak szekspirowski teatr w teatrze. Duński książę ujawnił w "Tragedii Gonzagi" tajemnicę przeszłości - Płatonow śni koszmar przyszłości. Zmaga się z wyrzutami sumienia. Przychodzą do niego wszyscy, których unieszczęśliwił. Jednak nie zmądrzał.

Borys Szyc gra dobrze, ale podziwiając świetny zespół Współczesnego, można mieć chwilami wrażenie, że główną rolę dostał na kredyt, dzięki wcześniejszym kreacjom. Gdy jednak jego Płatonow przykłada rewolwer do skroni i łka, że chce żyć, po prostu żyć, aktor udowadnia, że rozłożył siły na cały czterogodzinny spektakl. Trzeci akt i finał należą do niego.

Jacek Cieślak, Rzeczpospolita nr 298, 21.XII.2009.


Czechow bezpiecznie poprawny

O przedstawieniach w rodzaju "Sztuki bez tytułu" w warszawskim Teatrze Współczesnym pisze się trudno. Projekt ambitny, role w większości dopracowane w szczegółach. Wydarzenie? Jednak nie, bo spektaklowi Agnieszki Glińskiej brakuje fantazji.

"Sztukę bez tytułu", młodzieńcze dzieło Antoniego Czechowa, w którym pomieścił on w szkicowej formie zapowiedzi wielu wątków ze swych późniejszych arcydzieł, gra się w Polsce zazwyczaj podtytułem "Platonów". Pierwszy dramat autora "Mewy" długo spowity był mgłą tajemnicy. Sądzono nawet, że ledwie 18-letni twórca napisał dwa pokaźnych rozmiarów utwory - "Bez ojcowizny" i "Sztukę bez tytułu" właśnie. Potem okazało się, że to jeden i ten sam. Od nazwiska głównego bohatera zatytułował go tłumacz Adam Tarn. "Platonow" - tak zostało.

Nieoczekiwana kariera

Debiutancki dramat Czechowa jest dziś jedną z najczęściej wystawianych u nas jego sztuk. Serię zapoczątkował swym wybitnym wrocławskim spektaklem Jerzy Jarocki (1993). Po nim po "Płatonowa" sięgali Krystian Lupa, Paweł Miśkiewicz, a ostatnio Maja Kleczewska. Agnieszka Glińska również nie pierwszy raz pracuje nad tym tekstem. Niegdyś zrobiła z niego dyplom w warszawskiej Akademii Teatralnej. Postać tytułową grał - tak jak dzisiaj - Borys Szyc. "Platonów" skupia w sobie wszystkie słabości debiutu. Odegranie go bez skrótów zajęłoby teatrowi wiele godzin i byłoby w nich wiele miejsc pustych albo najwyżej wypełnionych melodramatyczną watą. Wśród tłumu przewijających się przez scenę bohaterów są postaci frapujące, ale też figury schematyczne, rysowane jedną tylko kreską. A jednak pod kaleką formą kryje się pierwszy w dorobku Czechowa całościowy obraz świata. Zdumiewa gorycz i przenikliwość młodego pisarza. W "Sztuce bez tytułu" bez wprawy mistrza jeszcze, ale już imponując rozległą perspektywą, podjął dziedzictwo rosyjskiej literatury zakończonego właśnie XIX wieku. Zgromadził w jednym miejscu samych "niepotrzebnych" ludzi - takich, którzy żyją właściwie bez powodu, nie potrafią znaleźć sensu dla swojej egzystencji ani w pracy, ani w szczerych uczuciach. "Sztuki trzeba pisać źle i bezczelnie" - notował Czechow, i może właśnie ta deklaracja przyciąga do jego debiutu reżyserów. Bo "Platonów" to dzieło bezczelne - oskarżenie świata, który zasnął, zatracił się w samozadowoleniu, portret epoki, która obróciła się we własną karykaturę. Dlatego czekają tylko kres. Diagnozy Czechowa z "Płatonowa" należą już do kręgu jego dojrzałych dzieł, ale struktura sztuki pozwala inscenizatorom wycinać z niej do woli. Dlatego sceniczne wersje są tak od siebie odległe. To inne światy, inne teatry.

Po bożemu

Ten Agnieszki Glińskiej chce być wierny duchowi oryginału. Autorka przedstawienia we Współczesnym skreśla po słowach, a nie wątkach. Co nie znaczy, że nie próbuje bardziej istotnych przewartościowań. Pierwszy akt bowiem zaczyna od długiej ponad miarę ekspozycji. Goście generałowej Wojnicew (Monika Krzywkowska) zajmują miejsca na proscenium i patrząc wprost na widzów, a nie na siebie, rozmawiają. Przybywa Platonów (Borys Szyc) z żoną Saszą (Dominika Kluźniak), swój początek mają jego relacje z innymi kobietami, konflikty pozostałych postaci. Każdy z aktorów szkicuje je wyraziście, ale przyśrubowani do krzeseł nie mają szansy, by grać czymś więcej niż tylko słowem i grymasem twarzy. Ucieka gdzieś kłótnia Michała z Marią Greków (Monika Pikuła), niezauważone mija pierwsze spotkanie z Sonią (Katarzyna Dąbrowska). Być może Glińska chciała bohaterów "Sztuki bez tytułu" potraktować en masse, jako nieokreśloną zbiorowość ludzi bez właściwości, a widzom kazać patrzeć na nich z dystansu. Celu nie osiągnęła, bo cały pierwszy akt został zaledwie powiedziany, a nie zagrany. Albo jedna z sekwencji ostatnich. Do szkoły Płatonowa przychodzą kolejne kobiety, by skamleć o jego miłość. W przedstawieniu Współczesnego zostało to pokazane jako sen Michała, w którym zobaczył on je bez osłonek, bez mała jako monstra. Glińska przekłada to na obraz według mnie niedorzeczny. Bohaterki grzecznie siedzą obok siebie, przekrzykując się histerycznie. A obok mężczyźni w roli mimowolnych widzów ich tandetnego spektaklu. Poza tym jest po bożemu, ale i z tego niewiele wynika. Reżyser wyłożyła w programie, o czym czyta "Sztukę bez tytułu". O jałowości buntu i kabotynizmie idei, o słabości, wstydzie i lęku jako sile napędowej ludzkich poczynań, o parszywych kompromisach i kompromitacji gonienia za marzeniem - przytaczam tylko trzy ostatnie punkty. Wszystko pięknie, tylko trudno dostrzec to na scenie.

Gwardia się trzyma

Widowisku Glińskiej brakuje siły jej ostatnich prac - rozbuchanej fantazji i właśnie bezczelności "Pippi Pończoszanki" oraz goryczy i ostrości "Lekkomyślnej siostry". Tu kończy się na pustych deklaracjach. Tym razem światem Czechowa nie sposób się przejąć.

Spektakl ratują aktorzy. Borys Szyc gra Płatonowa równo i bez fajerwerków, ale do niego należy finał wieczoru. Znakomita Monika Krzywkowska daje generałowej Wojnicew gorycz zbyt dużej wiedzy o sobie i ludziach, ale też desperację i poczucie humoru. Świetne są epizody starej gwardii Współczesnego - Janusza Michałowskiego, Leona Charewicza, Krzysztofa Kowalewskiego, Damiana Damięckiego, Piotra Garlickiego. Andrzej Zieliński wbrew stereotypowi zagrał bandytę Osipa, a młody Wojciech Żołądkowicz uczynił z Tryleckiego jedną z głównych postaci dramatu. Na tym tle poniżej oczekiwań wypadają świetne zazwyczaj Monika Pikuła, Dominika Kluźniak, Katarzyna Dąbrowska. Każda znajduje tylko jedną nutę i na niej gra charakterystykę swej bohaterki. Za mało.

Teatr Współczesny świętuje swe 60-lecie, premiera "Sztuki bez tytułu" jest jednym z głównych punktów jubileuszu. Nie twierdzę, że Współczesny winien wstydzić się tego spektaklu. Jest poprawny, trudno się czepiać. Sęk tkwi zapewne w oczekiwaniach. Chciałoby się, by przedstawienie Agnieszki Glińskiej było na miarę najważniejszych dokonań sceny przy Mokotowskiej. A nie jest. Dlatego można oglądać, jednak nie licząc na nic szczególnego.

Jacek Wakar, Dziennik Gazeta Prawna nr 249, 22.XII.2009.



Galeria z Czechowa

Agnieszka Glińska kolejny raz udowadnia, że klasyków nie trzeba wciskać we współczesny kostium i poprawiać. Jej "Sztuka bez tytułu" w Teatrze Współczesnym w Warszawie to spektakl poprowadzony konsekwentnie, świetnie zagrany i wiele mówiący o nas samych.

Do dziś przed oczami mam sceny z "Płatonowa" Mai Kleczewskiej w bydgoskim Teatrze Polskim. Było to przedstawienie chwilami niespójne, przewrócone do góry nogami i niedoskonałe, ale bolesne. Inscenizacja Agnieszki Glińskiej jest na przeciwnym biegunie, ze wszystkim tego zaletami i wadami.

Ma być na wskroś tradycyjnie. I stroje z epoki, i klasyczne fryzury, nawet pieniądze w formie pożółkłych talonów. Sprzętów jednak nie będzie zbyt wiele - Glińskiej nie chodzi o naturalistyczną iluzję życia. Konieczne skreślenia tekstu też nie są radykalne. Reżyser nie zrezygnowała do końca z dosłowności tekstu. Nie bała się też tanich scen melodramatycznych i zderzenia ich z refleksją całkiem serio, kiedy przez postać Głagoliewa zaznacza konflikt pokoleń, piętnuje kabotyństwo pijanego Tryleckiego, portretując wstyd jego córki Saszy. Co zatem Glińska chciała powiedzieć o bohaterach? Że są nieszczęśliwymi, podłymi i zepsutymi do szpiku bestiami? Stara się ich bronić, zwraca uwagę, że są ofiarami swojej cielesności, inteligencji, swoich ojców i epoki, w której żyją.

Kluczowa wydaje się druga scena. Bohaterowie schodzą się do salonu generałowej Wojnicew. Siadają jednak w rzędzie, zwróceni przodem do widowni - rozmawiając ze sobą, patrzą w dal. Chwilami wydają się nieobecni, zastygli w pozach. Wymieniają ukradkowe spojrzenia, wymowne gesty, różni ich nawet sposób siedzenia - oto Czechowowska galeria. Generałowa swobodna z przyklejonym uśmiechem, Sasza skupiona i nieśmiała, Sonia z podniesioną głową, Maria rozdygotana, Trylecki śpiący, Sergiusz szczęśliwy, Głagoliew przesadnie skromny i ugrzeczniony, wreszcie Michał Płatonow z rozłożonymi nogami kpi, żartuje, kąsa zalotnie, chce rozdawać karty. Glińska stopniowo zburzy ich pozy. W trzecim akcie, pomyślanym jako sen Płatonowa, rozsypią się, rozepną gorsety poprawności. Zobaczymy karykatury kobiet wyjących o miłość.

Płatonowa gra Borys Szyc. Jego Płatonow to dzieciak, bezczelny pyszałek. Jednocześnie przerażony i zachwycony sobą. Trochę niepewny, ma świadomość swojej nieokreśloności. Szkoda, że tak słabo Glińska zaznaczyła jego relacje z kobietami - to widzowie mają się domyślać, dlaczego Sonia (świetna Katarzyna Dąbrowska) klęka u jego stóp, Generałowa za nim szaleje, Maria Grekow (Monika Pikuła) mimo upokorzeń go kocha, a Sasza (bardzo dobra Dominika Kluźniak) chce dla niego umrzeć.

Generałowa Wojnicew Moniki Krzywkowskiej swoją charyzmą i zdecydowaniem panuje nad całością. Strojem zaznacza pochodzenie, miną nadrabia pustkę i niespełnienie. Wypowiada słowa z szybkością karabinu maszynowego, z gracją i nieukrywaną dumą swobodnie rozmawia zarówno z kochankiem, jak i wierzycielami. Nawet kiedy wyznaje miłość Płatonowowi, robi to tak, żeby nikt potem nie mógł posądzić jej o śmieszność. Wyraźną kreską zaznaczony jest też bandyta i koniokrad Osip Andrzeja Zielińskiego. Żywcem wyrwany z dzikiej puszczy. Prymitywny jak trzeba, efektowny i bezinteresownie zakochany w generałowej. Skończona rola.

Zresztą pochwały należą się niemal wszystkim aktorom - bo "Sztuka bez tytułu" to świetnie zagrany spektakl. Zbudowany z dobrze pomyślanych scen, z których szczególnie dotkliwa i wyrazista jest ostatnia. I gdyby w takim tonie była utrzymana cała inscenizacja, byłby to pełen sukces. Tymczasem spektakl Glińskiej miejscami wydaje się zbyt ugrzeczniony, rozmyty. Chciałby się do tego zdemoralizowanego świata dorzucić trochę brudu, przyciemnić kolory. Żeby do końca, jak w zamyśle Glińskiej, było jak u Czechowa.

Agnieszka Michalak, Dziennik Gazeta Prawna nr 251, 24.XII.2009 - dodatek - Kultura.



Płatonow w kawałkach

Magia tekstu zderzyła się tu z klątwą Teatru Współczesnego w Warszawie, w którym z niewytłumaczalnych przyczyn wszystkie spektakle wyglądają tak samo - sztywno i odpychająco.

Niezależnie, czy wystawi się go z plazmami i laptopami, zagra w stylu "Matriksa" czy ubierze aktorów w obrusy, wrażenie, że w "Płatonowie" prawda sama ze sceny płynie, pozostanie niezatarte. Historia nauczyciela gimnazjalnego Michała Płatonowa (Borys Szyc), któremu każda gotowa jest krzyknąć: "Weź mnie, spal w ogniu życiowej misji lub jednorazowej rozkoszy", od 1881 roku raczej nabiera aktualności, niż się starzeje.

Nieuczesany, nieskończony, otwarty, opatrzony mnóstwem dodatków i wariantów (część przetłumaczonych specjalnie do tego spektaklu przez Agnieszkę Lubomirę Piotrowską) daje się obracać, przestawiać, układać w zaskakujące kompozycje.

Agnieszka Glińska, specjalistka od klimatów Czechowa, wystawiając go jako "Sztukę bez tytułu", wykorzystała jednak ten wybuchowy potencjał w niewielkim stopniu. Dała się wpędzić w inscenizację opartą na nieznośnych imitacjach zarówno w grze, jak i warstwie wizualnej. Magia tekstu zderzyła się tu może z magią (a raczej klątwą) Teatru Współczesnego w Warszawie, w którym z niewytłumaczalnych przyczyn wszystkie spektakle wyglądają tak samo - sztywno i odpychająco.

Sztuczne brody, suknie a la tapicerka, ciurkająca na środku sceny fontanna z butaforki. Teatralne wejścia "na trzy", piski, spazmy, kostiumy jak z bajki o złym smoku. Gdy tylko w scenach intymnych i wyciszonych uda się zbudować coś autentycznego, mocnego, zaraz w tle musi przebiec służący w liberii, by nie było wątpliwości, że to sztuka rodzajowa i kostiumowa.

Obronną ręką wychodzą z tego aktorki grające pomysłowo skomplikowane typy osobowościowe. Aktorzy jednak odtwarzają już tylko przypisy do własnych postaci. Komu napisano na afiszu "koniokrad" - gra koniokrada, komu "bogaty kupiec, Żyd" - gra bogatego kupca, Żyda, inni: właścicieli ziemskich, studentów, lekarzy, pułkowników w stanie spoczynku.

Kilka pomysłów inscenizacyjnych rozciąga się nieznośnie lub miga bez konsekwencji. W pierwszym akcie artyści dialogują usadzeni w rzędzie przodem do widowni. Nie widzą się, nie szukają się, nie zauważają. Konwencja "razem, lecz osobno" szybko staje się jedynie etiudą na zadany temat "prezentacja postaci". Dwukrotne powtórzenie zakończenia pojawia się z kolei jako dodatek kompletnie niemający związku ze zbudowanymi wcześniej nastrojami.

W scenach dezawuujących męską przyjaźń odbiją się czasem obrazy z "Ziemi obiecanej" Wajdy. Wojciech Żołądkowicz z przerysowaniem (czasem porywającym, czasem zasmucającym) imituje nadaktywność Moryca Wojciecha Pszoniaka, Grzegorz Daukszewicz próbuje być rozbrajająco naiwny i bezbarwny niczym Maks Andrzeja Seweryna.

Borys Szyc swoją rolę szui mimo woli ciągnie skutecznie. Szarmancki, kategoryczny, zachowuje się niczym prorok czy guru, upominając wszystkich wokół (zwłaszcza panie) do odwagi, samorealizacji, "życia w prawdzie". Bez trudu przywiązuje do siebie ludzi, którzy marzą tylko, by ktoś ich do czegoś wezwał, uwierzył w nich, miał na ich życie jakiś pomysł. W scenie koszmaru, gdy na jednej kanapie zjawiają mu się nagle wszyscy skrzywdzeni, oczekujący, projektujący w niego swoje nadzieje - zapada się, mięknie, staje się znów bezbronny i łasy na zwykłe ludzkie ciepło.

Poszczególne zbliżenia, rozmowy Płatonowa z kobietami mają elementy rewelacyjne. Powolne prostowanie ramion Generałowej (Monika Krzywkowska), która odkrywa się, poniża i błaga nauczyciela wiejskiego o seks - i słyszy pocieszające: "Ja panią szanuję jako kobietę człowieka". Dziecięca jasność Saszki (Dominika Kluźniak), żony Michała, gdy nie przerywając szczebiotu, ściąga dla pijanego męża majteczki. Młode nabytki i gwiazdy Teatru Współczesnego przez większość spektaklu pilnie trzymają się konwencji. Prawdziwy teatr wydarza się jednak tam, gdzie ją bojkotują.

Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza nr 302,28.XII.2009.



Przenikliwy Czechow

Jak bardzo dojrzały w postrzeganiu świata, w umiejętnym obserwowaniu i analizie psychologicznej ludzkich charakterów był Antoni Czechow jeszcze jako niespełna dwudziestoletni młodzieniec, świadczy jego debiutancka sztuka, w Polsce znana jako "Płatonow". Pokazuje to najnowsza inscenizacja tego dramatu pod nazwą "Sztuka bez tytułu". Agnieszka Glińska w swojej inscenizacji do istniejącego przekładu "Płatonowa" dołączyła odnalezione fragmenty tekstu, dotąd nietłumaczone. Niezwykła wprost głębia refleksji nad ludzkim losem i kondycją człowieka wpisaną w obraz kończącej się epoki to najważniejsza wartość sztuki.

W przedstawieniu Glińskiej bardzo wyraźnie widać, że ten młodzieńczy dramat Czechowa - ze wszystkimi słabościami wynikającymi z braku doświadczenia dramatopisarskiego autora - zawiera właściwie prawie wszystkie wątki, motywy, postaci bohaterów, które odnajdujemy w jego późniejszych utworach. W warstwie fabularnej "Sztuka bez tytułu" jest opowieścią o ludziach, którzy czują się niepotrzebni, bo nie potrafią przystosować się do nowej epoki. Głównym bohaterem jest Płatonow (Borys Szyc), wiejski nauczyciel. Kochają się w nim kobiety. Płatonow nawet nie musi ich specjalnie uwodzić. Jest postacią wyrastającą ponad przeciętność. Wyjątkowo inteligentny, błyskotliwy, a przy tym cyniczny. Przehulawszy majątek rodzinny, musi podjąć pracę zarobkową jako nauczyciel na prowincji. Niespełniony ambicjonalnie, życiowo, zawodowo, nosi w sobie gorycz owego niespełnienia. Ostrym dowcipem atakuje otoczenie, obrażając ludzi. Uważa się za kogoś, kto ma prawo do oceny, do krytykowania innych. A mimo to chętnie jest przyjmowany w towarzystwie. Borys Szyc w pewnym sensie "wygładza" nieprzyjemny w obejściu sposób bycia Płatonowa. Niszczący wpływ na innych, zburzenie życia rodzinnego żonie Saszy, a także Soni (Katarzyna Dąbrowska) i Sergiuszowi (Grzegorz Daukszewicz), upokarzanie Marii Grekow (Monika Pikuła) - wszystko to wynika z pewnej sprzeczności tkwiącej w osobowości Płatonowa. W takim kierunku prowadzi rolę Borys Szyc. Wprawdzie swoją interpretacją nie olśniewa, prowadzi swego bohatera w sposób wyważony, dopiero w trzecim akcie, w finale, nim jeszcze padnie strzał, następuje nagłe przełamanie pokazujące dramatyzm postaci Płatonowa, pozbawionej jednak siły woli do jakichkolwiek zmian, jego zagubienie się, brak tożsamości. Ale najlepsza rola należy do Moniki Krzywkowskiej jako generałowej Anny Wojnicewej. Aktorka doskonale pokazuje stan ducha swojej bohaterki, charakterologiczne bogactwo, emocje. Wszystko to rysuje się na twarzy Moniki Krzywkowskiej, uwyraźnia w geście ręki, w sposobie poruszania się, w zmieniającej się tonacji głosu. Świetna rola.

Przedstawienie Agnieszki Glińskiej jest interesujące, ciekawie pomyślane i świetnie zagrane. Aczkolwiek nasuwa się kilka krytycznych uwag. Jedna dotyczy koncepcji inscenizacyjnej pierwszego aktu. Wszystkie postaci występujące w spektaklu Glińska posadziła na krzesłach ustawionych w jednym rzędzie na proscenium. Bohaterowie zwróceni twarzą do widzów wypowiadają swoje kwestie, nie zwracając się do siebie, nie patrząc na osobę, do której kierują swoje słowa. Całkowity brak kontaktu nawet w części dialogowej. Zamiast dialogu mamy więc do czynienia z monologami wypowiadanymi wprawdzie na głos, ale niesłyszalnymi przez adresata, bo każdy jest tu egoistycznie skoncentrowany na sobie, wyłącznie na swoich sprawach. Bohaterowie wypowiadają swoje refleksje, mniej lub bardziej ważne. Na przemyślenia innych pozostają głusi.

Ten brak relacji międzyludzkich jest czytelnie zobrazowany. Pomysł dobry. Ale na krótko. Tymczasem cały pierwszy akt jest, niestety, "przegadany". I to w jakim tempie. Aktorzy skupieni na tym, by zdążyć wypowiedzieć swoją kwestię z szybkością kałasznikowa, nie są w stanie jednocześnie budować ról. My zaś, na widowni, napinamy się i zaciskamy kciuki, by tylko aktorom udało się przelecieć w tym tempie tekst i zarazem wypowiedzieć wszystkie głoski. Czy ktoś zwraca uwagę na to, co się mówi? Niestety, techniczna strona przeważa nad merytoryczną. No i to unieruchomienie bohaterów na krzesłach. Oczywiście, ma to swoją zaletę. Widz, obserwując twarze bohaterów spektaklu, postrzega różnorodność postaci. Każda inna. Różnią się wiekiem, wyglądem, a przede wszystkim osobowością i temperamentem aktorskim. Istna galeria portretów. Tyle tylko, że na to wpatrywanie się nie trzeba aż całego długiego pierwszego aktu. Bo w którymś momencie następuje znużenie. Wprawdzie pod koniec pierwszego aktu postaci nawiązują już wzajemny kontakt, ale bywa, że aż do przesady, jak na przykład w scenie rozmowy generałowej Wojnicewej z Płatonowem, kiedy to Płatonow ni stąd, ni zowąd sadza sobie generałową na kolanach, co było wręcz nie do pomyślenia w tych sferach i w tamtym czasie. Nie wiem, o co chodziło reżyser. Czyżby poprzez tę scenę chciała "uwspółcześnić" Czechowa? Podobnie nie rozumiem sceny w drugim akcie, kiedy Sasza, żona Płatonowa (świetna rola Dominiki Kluźniak), na widok męża nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, zdejmuje majtki. Czy to też taki "gadżetowy" rodzaj uwspółcześnienia Czechowa? Zresztą zabieg ten kłóci się z samą konstrukcją postaci Saszy, z jej stylem bycia, charakterem, osobowością. To przecież nie wyrafinowana kokietka, lecz skromna i nieśmiała młoda kobieta, zakochana w swoim mężu Płatonowie, gotowa nawet popełnić samobójstwo, kiedy odkrywa jego nikczemną zdradę. I tak właśnie tę postać prowadzi Dominika Kluźniak.

Drugi akt jest najbardziej dynamiczny. Goście silnie podchmieleni przekrzykują się, biegają, przewracają itd. Część drugiego aktu nieco przypomina orgię. Nie widzę powodu dla takiego rozwiązania sytuacji scenicznej. Te prostackie, a nawet chwilami dość prymitywne zachowania bohaterów są mało wiarygodne, zważywszy na panujące w tych sferach konwenanse, styl bycia, zachowania, nawet przy zabawie. A trzeci akt odbiega diametralnie charakterem i myślą inscenizacyjną od dwóch poprzednich. W scenach początkowych zastosowano tu formułę teatru w teatrze i to w konwencji farsowej. Oglądamy sen Płatonowa. Trzy kobiety: generałowa Wojnicewa, Sonia i Sasza siedzące na kanapie i upodobnione do siebie przypominają trzy gracje. I tyle. Dopiero potem nastąpi przełamanie w kierunku dramatu.

Mimo uwag spektakl ten niesie wartości artystyczne, dobre aktorstwo i wspaniałą literaturę.

Temida Stankiewicz-Podhorecka, Nasz Dziennik nr 304,30.XII.2009.



Płatonow mnie boli

Tak mówi o sobie samym główny bohater "Sztuki bez tytułu" (wystawianej najczęściej pod tytułem "Płatonow"). Mimo że to dramat młodego Czechowa, jeszcze z usterkami dramaturgicznymi, jest w nim już cały świat pogruchotanej rosyjskiej duszy, zawiedzionej inteligencji i zmarnowanej młodości. Bystry obserwator umiał sugestywnie odmalować prowincjonalne rozczarowanie i daremną tęsknotę za lepszym światem.

Agnieszka Glińska ten chory świat wystawia na scenie, nie uciekając się do modnych uwspółcześnień. Jeśli coś modyfikuje, to konwencję - zamiast symboliczno-realistycznej rzeczywistości buduje świat teatralny, w którym charakterystyczność spotyka się z psychodramą. Sekwencja ekspozycyjna, spotkanie towarzyskie u generałowej, przypomina prezentację postaci przed kamerą: zamiast rozmawiać ze sobą, wszyscy okupują swoje krzesła i mówią przodem do widowni, prowadząc dialog z cieniem, duchem nieobecni. Ten rozbijający realistyczną sytuację zabieg sprawia, że mamy do czynienia z rodzajem prezentacji figur przed rozgrywką. Wiadomo, komu przypisano zadania drapieżcy, komu ofiary. Tylko Płatonow wymyka się jednoznacznej kwalifikacji: łowca i łup w jednej postaci. W finale sytuacja się powtarza - znowu demiurg (reżyser?, autor?, widz?) gra figurami, toczy się gra w Płatonowa, w której stawką jest jego życie. Wszystkie figury tej partii zostały starannie wyrzeźbione i zróżnicowane, każda ma wyrazisty profil, własne pęknięcie: wysadzony z siodła pułkownik, którego kariera wojskowa roztopiła się w szklance wódki (Janusz Michałowski), czy mroczny bandyta z lasu, gotów zabić za parę groszy, ale i z sercem pełnym miłości (Andrzej Zieliński), to jedynie przykłady tej cyzelatorskiej roboty, w której główna rola przypada Płatonowowi (Borys Szyc) i jego trzem kobietom: głupiutkiej, ale i drapieżnej żonie (Dominika Kluźniak), uduchowionej Soni z wieczną migreną (Katarzyna Dąbrowska) i straconej dla świata generałowej (Monika Krzywkowska). Jest jeszcze ta czwarta, poniżana i wykpiwana nauczycielka, panna Grekow (Monika Pikuła).

Finał przedstawienia należy do Szyca - w ostatniej scenie ukazuje podwójność istnienia bohatera, w którym realistyczny zmysł obserwacji zmaga się ze skowytem umęczonej duszy, chęć życia z pędem ku śmierci. Glińska bez natręctwa opowiada historię inteligenta, któremu nie po drodze z życiem, jakie jest. To rozdroże ukazane z wielką siłą emocjonalną znajduje się dziwnie blisko rozterek współczesnej inteligencji.

Tomasz Miłkowski, Przegląd nr 3,24.I.2010.



Płatonow bez tytułu

Pozakręcany Czechow Agnieszki Glińskiej. Nie, to nie jest jakaś nowo odkryta sztuka Czechowa. To stary, poczciwy "Płatonow", którego autor nigdy nie zatytułował, w Rosji zatem funkcjonuje właśnie jako "Sztuka bez tytułu". Glińska to dziwny przypadek wśród naszych reżyserów. Rówieśniczka Grzegorza Jarzyny, parę lat młodsza od Pawła Miśkiewicza i Krzysztofa Warlikowskiego, zdaje się być bardziej koleżanką po fachu Jerzego Jarockiego czy Zygmunta Huebnera. Czyli po stronie nowoczesnego teatru tradycyjnego, cokolwiek ten oksymoron znaczy. Lubi, jak opowieść rozwija się zgodnie z logiką akcji. Pracuje z aktorami nad psychologią postaci i często osiąga świetne rezultaty na miarę starych mistrzów. Uprawia zatem klasyczny teatr środka przez młodą awangardę podejrzewany o skłonności starcze, a przez obrońców tradycji - o młodzieńczą dezynwolturę. Nigdy jednak nie wpadała z tego powodu w jaskółczy niepokój twórczy. Coś się chyba załamało właśnie w "Płatonowie". Jakby nagle pozazdrościła nowemu teatrowi uprawianemu przez rówieśników i już trochę młodszych. Wytrawna stylistka lubiąca trzymać się konwencji jakby poddała się presji stylu zmierzającego do przewracania każdej stabilnej stylistyki.

Po pierwszym kwadransie spektaklu rozpoczętego niemal rodzajową scenką aktorzy usadowili się na krzesłach ustawionych na wprost widowni, by już do końca tego aktu zamienić teatr w próbę czytaną. Może krzywdzę Glińską brzydkim podejrzeniem (pozostając jej gorącym entuzjastą), ale jedynym uzasadnieniem tego pomysłu zdał mi się zamiar upchania maksimum tekstu w i tak długim spektaklu.

Akt drugi wykonany był, o dziwo, znów niemal po bożemu, z pełnym użyciem reżysersko-aktorskich fajerwerków (czyli popisami między innymi Moniki Krzywkowskiej, Damiana Damięckiego, Moniki Pikuły, Janusza Michałowskiego, Dominiki Kluźniak, Andrzeja Zielińskiego). Akt trzeci znów uciekł w inną stylistykę. Salonowe konwersacje poprowadzone w stylu efektu obcości Brechta pomieszane zostały z nagłym naturalizmem finału, ostatnią scenę zaś powtórzono trzykrotnie, jakby ktoś dla zabawy cofał taśmę filmową, choć do śmiechu mało było. Zachodziłem w głowę, co by to miało znaczyć, ale nie wymyśliłem, więc zapewne pora już pożegnać się z inteligencją.

Czechow jest dla Glińskiej tym, kim Gombrowicz z Mrożkiem byli dla Jarockiego albo Thomas Bernhard dla Lupy. Różne jego sztuki przez lata tu i ówdzie wystawiała, z dużym zazwyczaj sukcesem. Może już się trochę znudziła i postanowiła pobuszować i w nim, i w samej sobie? Żeby była jasność: to nie jest tak, że wszystko, co tradycyjne, jest w tym spektaklu lepsze, a wyskoki w stronę demistyfikacji konwencji chybione. Problem tkwi w uchwyceniu logiki sensu tych teatralnych konceptów. Można uznać, że "Płatonow" to tak niespójne i bezkształtne w swoim ogromie dzieło 20-letniego Czechowa, że teatralne materii pomieszanie jest całkiem na miejscu. Marny argument i sam mało weń wierzę.

O treściach i problemach "Płatonowa" nie wspominam, bo każdy przytomny widz powinien je znać. Zaś to, że Glińska zrobiła spektakl o wzajemnych samooszustwach polegających na dziwnej niemożności bycia z tymi, z którymi chciałoby się być, ponieważ po drodze zadało się całkiem z kimś innym, nie zaskakuje, bo Czechow to właśnie napisał, a Glińska unaoczniła.

Osobną sprawą jest Borys Szyc jako Płatonow. Widziałem go już w tej roli dziewięć lat temu, kiedy Glińska robiła "Płatonowa" w warszawskiej szkole teatralnej właśnie z nim, wtedy dyplomantem, w głównej roli. Był olśniewający. Razem ze Zbyszkiem Zamachowskim i jeszcze paroma innymi miłymi osobami zasiadaliśmy w jury łódzkiego Festiwalu Szkół Teatralnych i szczęki nam opadały na widok tego, co tam wyczyniał. Natychmiast daliśmy mu aktorskie Grand Prix. Dziś jest równie wspaniały, ponadto dojrzalszy o Płatonowa, którego przez lata nosił w sobie. Wielka rola. I nikt mi nie powie, że jest inaczej.

Tadeusz Nyczek, Przekrój nr 4, 26.I.2010.



Ludzie, którzy się w sobie nie mieszczą

Cieszę się, że padło nazwisko Czechowa - powiedział prowadzący. - We właściwym świetle ustawia mi to problem nudy, która mnie ogarniała, gdy oglądałem ten film.

Dyskutowaliśmy w ramach "Tygodnika Kulturalnego", który w chwili, gdy będą Państwo czytać te uwagi, pewnie zniknie już z ramówki wykańczanej przez telewizyjną gangsterkę anteny TVP Kultura. Zniknie z oczywistą stratą. Nie dlatego, żeby był znowu taki świetny; po wielekroć psuliśmy go pospołu niedostatkami swych talentów. Ale wymyślono mu sensowną formułę, w myśl której komentatorzy różnych dziedzin sztuki mieli przy jednym stole rozmawiać o najciekawszych zdarzeniach artystycznych mijającego tygodnia. Mieli ze swoimi narzędziami krytycznymi włazić na poletka sąsiadów, nie zatrzaskiwać się na własnym podwórku. Traktować kulturę jako całość, nie federację branż; przeciwdziałać tendencjom do tworzenia się twórczych gett. Tendencjom nader mocno dziś w teatrze dolegliwym.

Takie konfrontacje należałoby w gruncie rzeczy fundować sobie nawet na siłę. A już zwłaszcza recenzentom z rozmaitych "nowych sił krytycznych", piszących czasami tak, jakby wciąż czytali referaty na świeżo pokończonych teatrologiach, wręcz zbawienna mogłaby być taka obowiązkowa jazda. Konieczność uzasadniania rangi Lupy i Klaty wobec interlokutorów, dla których nie są to wielkości równie oczywiste jak spostrzeżenie, że w zimie pada śnieg; obrona zalet młodej dramaturgii, w hierarchiach krytyki literackiej najzwyczajniej w świecie nieobecnej. Tudzież perswadowanie przytomnemu skądinąd filmoznawcy, że Czechow nie musi z założenia równać się nudzie i stęchłej konwencji (chociaż także nie musi być, sam z siebie, takim cudem, jakim bylibyśmy skłonni go automatycznie widzieć).

Perswazja była o tyle nieprosta, że film Aleksieja Germana, o którym mówiliśmy, był w istocie dość dramatycznym rozstawaniem się z Czechowem, czy raczej z pewnym sposobem jego czytania. Nosił tytuł Papierowy żołnierz - wzięty z ballady Okudżawy - i opowiadał o lekarzu zesłanym na prowincję, duszącym się tam, wikłającym w beznadziejne romanse, myślącym o samobójstwie. Prowadzącym niekończące się dysputy, w trakcie których zdania z Wujaszka Wani (trzeba żyć, pracować, będziemy pracować, wujaszku, a kiedyś, może, odpoczniemy...) przywoływane były in extenso. Z palącym goryczą uśmiechem. Akcja toczyła się w stepach Kazachstanu, ale nie w Mickiewiczowskim pejzażu, gdzie wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi, tylko w lejącym deszczu przemieniającym horyzont w monstrualną kałużę, a drogę w bajoro. Strugi obmywały prymitywne baraki, nieadekwatne do wielkiego, bez ironii, kroku ludzkości, jaki się w nich wykuwał. Bo stały na kosmodromie Bajkonur, a mieszkańcy obskurnych bud szykowali właśnie jednego spośród siebie do pierwszego lotu w kosmos. Bez zapału, bez uśmiechu, raczej ze skrywanym lękiem, niepewnością i poczuciem grozy. Z zasadniczo zmąconą jasnością celu. Z busolą utopioną w błocie.

Nie wiem, czy znam lepsze epitafium na grobie dziewiętnastowiecznych wizji postępu generującego szczęście ludzkości niż kluczowy obraz tego filmu: rakieta pikująca w niebo, gdzieś w dalekim planie codziennego grzęzawiska, nieprawdziwa, nieistotna, niczego tak naprawdę nieodmieniająca. I dialogi inteligentów w kufajkach, z rozbieganymi oczami, plotących ambitne frazy o nauce, odkryciach i powinnościach, z których to oracji elementarna wiara we własne myśli cieknie jak z zardzewiałego garnka. Dla pokoleń, które takie wzniosłe miraże kultywowały latami, obrazek musiał być dotkliwy. Aliści w oczach generacji mojego telewizyjnego rozmówcy, która podobnie poczciwe wymysły dawno odłożyła do lamusa, film zapewne miał prawo zapracować sobie na oskarżenia o naiwność, deklaratywność i nudę. Zamykał wszak w trumnie - świadomie chyba - ideowe złudzenia od dawna już najzupełniej martwe.

Co więc w Czechowie pozostało żywe?

Została czysta mądrość psychologii. Nieułatwiona wiedza o ludziach, którzy się w sobie nie mieszczą, jak notuje Agnieszka Glińska na pierwszym miejscu krótkiego spisu tematów pociągających ją w Płatonowie. Obraz odwiecznej autotortury życiowego niespełnienia, męka niepogodzenia z sobą samym, nieuleczalnego, destrukcyjnego, samobójczego. Na tym poletku Czechow ani się nie zestarzał, ani nie doczekał konkurentów przez z górą wiek. Pod starzejącą się formą, pod wietrzejącą stylistyką zachował żywą tkankę: przenikliwość portretów i celność diagnoz - niepobitą.

Teatr, wolno sądzić, nie wyprze się tego łowiska nigdy (chyba żeby zidiociał do końca), bo w człowieku elementarnie nieułożonym z własnym "ja" goreje niewyczerpane dramatyczne paliwo, a i empatia ze strony widzów jest w gruncie rzeczy zapewniona. Tyle że w ramach współczesnych mód trzeba to jeszcze mozolnie zestrajać z programową niechęcią do domkniętych fabuł, z tzw. kryzysem reprezentacji, z pogardą dla psychologicznego realizmu. Teatry zamaszyście kawałkują więc opowieści, atomizują je, dekonstruują. Agnieszka Olsten (Samsara disco, Polski, Wrocław) spoiła Platonowa z prozą Wiktora Pielewina, chyba po to, by znaleźć pretekst do spojrzenia na bohaterów jak na entomologiczne okazy pod mikroskopem. By wyjąć ich z akcji, z czasu, unieruchomić niby preparat na szkiełku. Co Czechow zniósł wcale nieźle: moc skumulowana w jego dramatycznych sylwetkach mogła ogniskować się nawet w tak migawkowych, powyrywanych z ciągu sekwencjach. Ale Maja Kleczewska, która swoją wersję tej samej sztuki (Polski, Bydgoszcz) rozsiekała jeszcze drobniej - na mantry, obsesyjki i przebieranki, na atawistyczne odruchy i rudymentarne niepewności związane z tożsamością bohaterów - zebrała już tylko pulpę pustych gestów. Stary znawca ludzi najwyraźniej jej się zbuntował. Na pociechę zostały jej tylko pochwały młodych komentatorów za odwagę; utożsamienie odwagi z rozbijactwem jest dziś nagminne.

Tymczasem Agnieszka Glińska w bardzo nieoczekiwanej wizji Płatonowa w warszawskim Współczesnym (granego, nie wiedzieć czemu, pod rzadko używanym szyldem Sztuka bez tytułu) znalazła w sobie, chwalić Boga, moc niehołdowania obowiązkowej dekonstrukcji; nie wyrzekła się fabuły. Wyczuła, że istotą niemijającej atrakcyjności Czechowowskiej materii są ludzie zanurzeni w strumieniu życia: słabi, żałośni, uwikłani w żenujące manipulacje, zasługujący na litość i na wzgardę czasami też. Na nich skierowała reflektory: na prowincjonalnego Don Juana, pożal się Boże, niepotrafiącego od samego siebie wyegzekwować podstawowej przyzwoitości w międzyludzkich stosunkach, na młodą wdówkę, zaborczą i zachłyśniętą własnym egoizmem, na poczciwą żoneczkę ściągającą przed mężem majty jak dziecko na nocniku. Na całe towarzystwo przerośniętych niedorostków, nierzadko wciąż przyssanych do rodzicielskich portfeli albo płynących z prądem życia, bez ambicji sięgania po ster, odsuwających od siebie ponure decyzje, jakie trzeba w dorosłości podejmować. Niepoukładanych, mamionych mrzonkami, których realizacja nigdy nawet nie zacznie się zaczynać.

Czyż nie jest to sama esencja emocjonalnego pejzażu naszego młodego świata?

Żeby celność owej panoramy wyciągnąć na pierwszy plan, reżyserka musiała podjąć sporo drastycznych decyzji scenicznych - nieograniczających się do amputacji czy unieważnienia całej warstwy obyczajowo-staroświeckiej. Musiała zrezygnować z pewnego rodzaju czystości stylistycznej; co było, śmiem sądzić, sporym trzęsieniem ziemi w przybytku Axerowsko-Englertowskim, gdzie zawsze wybór konwencji był czynnością podstawową i świętą. Tu przedstawienie jest majtane od ściany do ściany: mamy i niewyszukaną farsę, i romansową egzaltację jak z Ameryki Południowej, aktorzy po Brechtowsku wychodzą z ról, przemawiają do widowni bądź w pustą przestrzeń, żeby po chwili wrócić do psychologicznego dialogowania za czwartą ścianą. Realizm odjeżdża w oniryczne wizje, a dramatyczny finał nawraca po trzykroć, jakby scena nie chciała się pogodzić z tym, że kotłowaninę emocjonalnych niemożności wieńczy konkretny - czy na pewno? - rewolwerowy strzał.

To konwencyjne rozchwierutanie zda się nie znać granic. Glińska z pełnym, wolno podejrzewać, wyrachowaniem wykorzystuje zróżnicowanie technik aktorskich. Stara gwardia Współczesnego: Krzysztof Kowalewski z dolepioną brodą, Damian Damięcki, Janusz Michałowski, Leon Charewicz, gra szerokim, realistycznym gestem, dba o - niechby i rudymentarny - historyczny koloryt postaci. Jest, by tak rzec, bardziej zewnętrznie teatralna od młodszych. I dobrze; tak właśnie, niczym figury sztuczne, pokłamane, działające na pokaz, widzi ich przecież pokolenie głównych bohaterów: dzieci pozbawione szacunku do ojców, przez nich uczone egoizmu, a i niekiedy nikczemności, twórczo przez latorośle rozwijanej. Inscenizatorka posługuje się tu konwencją jak znakiem: podkorowo buduje tło dla tych sylwetek, na których jej najbardziej zależy. Którym poświecą przedstawienie i którym oferuje środki wyrazu najdalsze od tego, co zwykło się brać za anachroniczny Czechowowski sos.

Bo i niczego starokonwencjonalnego nie ma w grze Borysa Szyca, niezwykle dojrzale i sumiennie nakładającego na Płatonowa cienie kolejnych słabości wyłażących spod pyzatej facjaty bawidamka. Aktor precyzyjnie szkicuje kolejne mikroporażki, inkasowane ciosy, walkowery, stopniuje wstyd coraz mocniej pętający mu ruchy, rozkręca gorączkę bezradności do granic obłędu. Nie spotyka się właściwie w dzisiejszym teatrze takich nakładanek - także dlatego, że rozbijacka maniera dekonstrukcji pozwala zwykle aktorom na szkicowanie ledwie ról-ogryzków w ramach odłamka stłuczonego dramatu. Tu jest czas na budowę pełnego Rusztowania, na rozpęd, na oddech. Na wielostronny wizerunek błyskotliwego słabeusza, indywidualisty zapadającego pod ciężarem własnej niemocy, uwodziciela z duszą pantoflarza. Gnuśnego, świadomego klęski króla naszych czasów. I na portrety dam dworu: egoistycznej i przy pierwszej próbie życiowo bezradnej generałowej (znakomita Monika Krzywkowska), zdziecinniałej na wiek wieków Saszy (Dominika Kluźniak) najtwardszej i najbardziej w tym samotnej Soni (Katarzyna Dąbrowska), egzaltowanie żałosnej Marii Greków (Monika Pikuła). Także waletów babowatego Sergiusza (Grzegorz Daukszewicz) wygadanego Mikołaja (Wojciech Żołądkowicz) żmijowatego Wengierowicza (Mikołaj Grydlik). Patrząc na trafność gry tego ansamblu, na skrótowość aktorskiej kreski, łamanie gładkich konwencji, wściekłą ostrość reakcji i starć, naprawdę nie chce się wierzyć, że fenomenalną partyturę tego koncertu dał dzisiejszemu teatrowi nawet nie mądry stary doktor! Genialny gimnazjalista sprzed stu trzydziestu lat!

A że nie miał jeszcze miary w ręku, to pięcioaktowy gigant wystawiony bez skrótów trwałby pewnie całą noc. Agnieszka Glińska gra go cztery godziny, nie hamując, ale i nie poganiając. Pewnie jest to ryzykowne naruszenie naszych przyzwyczajeń percepcyjnych i wolno podejrzewać, że Michał Chaciński, gdybyśmy się jeszcze raz spotkali w "Tygodniku Kulturalnym", znów nie powstrzymałby się od uwagi na temat Czechowowskiej nudy. Ale można by mu wtedy odwarknąć na temat niezmierzonego nudziarstwa wszystkich tych Avatarów czy innych bajek dla przedszkolaków, w jakich zmieniono współczesną masową widownię kin. W porównaniu z którymi rosyjski gimnazjalista był już w swoich czasach - i pozostał do dzisiaj - nieprawdopodobnie, porażająco dorosły.

Jacek Sieradzki, Odra nr 3, marzec 2010.



Przypadek Płatonowa

Antoni Czechow uskarżał się listach do przyjaciół, że jego sztuki zbyt często grane są z sentymentalno-ponurym wydźwiękiem, choć on sam tworzy je bardziej jako komedie niż tragedie.

Współcześni realizatorzy sięgają czasem do tej komediowej wskazówki autora, rzadko udaje im się jednak sprostać wyzwaniu. Agnieszce Glińskiej się udało, choć pewnie jej interpretacja Sztuki bez tytułu, od lat znanej w Polsce jako Płatonow, nie wszystkim przypadła do gustu. Jest to jednak przedstawienie konsekwentne i spójne w ramach wybranej przez reżyserkę konwencji.

W jej inscenizacji świat prowincjonalnego majątku i nawiedzające go postacie to jakby mały teatrzyk, w którym bardzo długo każdy gra kogoś, kim nie jest w rzeczywistości. Udają, bo wykalkulowali, że to się opłaci, bo źle czują się w swojej skórze, bo ich aspiracje są większe niż możliwości, bo życie, wreszcie, jest nudne, a jakaś odmiana na pewno je ubarwi.

Tak więc ludzie z otoczenia generałowej Wojnicew grają tak, jak potrafią, a są w tej grze niewprawieni, nieporadni i z biegiem czasu coraz bardziej żałośni. Ich zachowania, oglądane z zewnątrz po prostu śmieszą, choć im wydają się namiastką spełnianych marzeń. Nie widzą siebie jako kiepskich komediantów, ale nie widzą też, że krzywdzą innych.

Agnieszka Glińska, której przedstawienie obejrzeliśmy w poniedziałek, 15 marca jako spektakl mistrzowski na XII Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach, z precyzją chirurga obnaża przed widzem powolne obumieranie moralne bohaterów sztuki.

Aktorzy znakomicie to portretują poprzez zmienne środki wyrazu. Zamierzona przez realizatorkę sztuczność zachowania gości generałowej w pierwszej części spektaklu aż bije po oczach.

Egzaltowani, niby rozbawieni, kryją swoje prawdy pod pozorami swobody. Każdy tu od każdego w jakiś sposób zależy, pilnują więc bacznie, by nie powiedzieć za dużo. Z biegiem akcji ich maski stają się jednak coraz bardziej przezroczyste. Obłuda idzie o lepsze z nudą, a do głosu dochodzi wyrachowanie.

Przełom następuje w scenie, w której Anna Wojnicew żebrze u Płatonowa o chwilę namiętności. Już nie jest dystyngowaną damą i nie zważa na konwenanse. Ona pierwsza daje sygnał do wypełzania podłości, tak usilnie dotąd przez wszystkich skrywanej.

Cały ten światek jest nieodparcie śmieszny, ale to właśnie groteskowość tego portretu czyni go tragicznym. To bardzo prawdziwe, bardzo współczesne i bardzo bolesne spostrzeżenie. W tej mierze nic się nie zmieniło, w XXI wieku nadal wszyscy coś, lub kogoś gramy i na ogół przegapiamy moment, w którym przekraczamy granicę przyzwoitości.

Komediowy ton spektaklu ma ogromne znaczenie w demaskowaniu słabości bohaterów Czechowa, ale nie zaprzecza idei dramatu. Wielka w tym zasługa rewelacyjnego aktorstwa.

Michał Płatonow w interpretacji Borysa Szyca to wielka rola. Aż żal, że widzieć go w tej kreacji może tylko publiczność teatralna. Jego Płatonow nie jest Hamletem rosyjskiej prowincji, rozdartym pomiędzy namiętnością i obowiązkiem, ani pomiędzy lekkomyślnością a wyrzutami sumienia. Jego Michaś, jak nazywa bohatera żona, to zwyczajny lowelas, zarozumiały i rozwydrzony powodzeniem u kobiet, choć pełen niekwestionowanego wdzięku. To facet-dziecko, traktujący ludzi jak klocki, ustawiane w różnych konfiguracjach dla zabawy, nieuleczalny przypadek mężczyzny, który nigdy z niczego nie chce zrezygnować.

Wplątując się w kolejne romanse nie myśli o konsekwencjach tych związków, tylko syci się pozycją zdobywcy. Kogo i jak dotyka jego niefrasobliwość, nie ma znaczenia.

Płatonow Borysa Szyca jest natomiast jedynym bohaterem tej inscenizacji, który się nie zmienia. Do końca nie opuszcza go wisielczy humor i przekonanie, że z każdej opresji można się wywinąć.

Ale w scenie delirium dzieje się coś niesamowitego. Kpiący z siebie i innych, wciąż lekkomyślny, rozbawiony Michał Płatonow umiera na naszych oczach. I nie ma znaczenia, czy strzał w rewolweru pada naprawdę, czy tylko w umęczonej wódą wyobraźni. Borys Szyc, przez te kilkanaście końcowych minut tworzy wstrząsającą kreację człowieka, którego już nie ma. Jego drżące palce, niewidzące oczy i nieskoordynowane ruchy zadają kłam farsowemu sposobowi wygłaszaniu tekstu. Nie traci fasonu, ale to fason emocjonalnego trupa.

Nie byłoby jednak tej doskonałej roli, gdyby pozostali aktorzy choć na moment wyłamali się z konwencji. Tymczasem czterogodzinne przedstawienie toczy się jak w zegarku i każda z postaci ma swoje ważne wejście. Wszystkie narysowane są na granicy zalet i wad, i wszystkie zagrane z wyczuciem, na czele z generałową Wojnicew, kapitalnie zagraną przez Monikę Krzywkowską i Saszeńką Płatonow w niejednoznacznej interpretacji Dominiki Kluźniak.

Henryka Wach-Malicka, Polska Dziennik Zachodni nr 63,16.III.2010 r.



Miłość do Czechowa

Miłość do Czechowa deklarują wszyscy. Przynajmniej w teatrze. Sporym zainteresowaniem cieszy się "Sztuka bez tytułu", znana także pod tytułem Bez ojcowizny. Najmniej zresztą czechowowska, bo najwcześniejsza, odnaleziona przypadkiem. Gdy po rewolucji porządkowano archiwa Towarzystwa Rosyjsko-Azowskiego, spośród zakurzonych dokumentów wypadł gruby rękopis, a raczej jedenaście zszytych dratwą zeszytów, zawierających dramat nieznanego autora bez tytułu. Po żmudnych badaniach ustalono, że jest to sztuka młodziutkiego Czechowa, napisana w Taganrogu, zanim przeprowadził się do Moskwy. Zgadzały się nie tylko charakter pisma, zwroty językowe, realia, lecz nade wszystko sposób widzenia świata i literatury. "Moim celem - pisał w liście z 1889 roku - jest ubić jednym strzałem dwa zające: opisać życie zgodnie z rzeczywistością i przy okazji pokazać, o ile takie życie odchyla się od normy. Nie wiem, co to jest norma, podobnie jak nikt z nas nie wie. Wszyscy wiemy, czym jest postępek bezecny, ale czym jest cnota, nikt z nas nie wie. Będę się trzymał tych ram, które bliższe są sercu i zostały już wypróbowane przez ludzi silniejszych i mądrzejszych niż ja. Te ramy - to absolutna wolność ludzka, wolność od gwałtu, od przesądów, od ciemnoty, od czarta, wolność od namiętności itd.".

Sztukę bez tytułu student medycyny, autor humoresek drukowanych w prasie, zaniósł aktorce Marii Jermołowej, która uznała ją za nieporadną, co przekreśliło marzenia o wystawieniu jej przez moskiewski Teatr Mały. Kilkadziesiąt lat później kierownictwo MChAT-u również nie zapałało do niej miłością, skoro nigdy jej w tym teatrze nie wystawiono. Musiała się wydać zbyt bezwzględna w opisie ludzi, może nazbyt groteskowa. Nie pasowała do autora subtelnych niedomówień, głębokich psychologicznych westchnień z samowarem w tle i lirycznego tragizmu, czyli wizji Czechowa stworzonej przez Konstantego Stanisławskiego. O sztuce zapomniano. Nawet wydawcy drukowali ją nieco wstydliwie, na końcu dzieł zebranych pisarza, jako szkic, przyczynek, nieznaną wersję.

Prapremiery doczekała się dopiero w 1956 roku we Francji, Jean Vilar zatytułował ją "Ce fou de Platonov" i odniósł duży sukces. Niedługo potem wystawił ją londyński Royal Court, wkrótce wiele scen na świecie; w Rosji zaś premierę miała w Pskowie i Ałma-Acie, a dopiero później w moskiewskim teatrze im. Wachtangowa. U nas pojawiła się (Dialog 1960 nr 11) za sprawą Adama Tarna i przedstawienia w Teatrze Dramatycznym Adama Hanuszkiewicza. Od tej pory zainteresowanie "Płatonowem" nie słabnie, realizowano go na scenach Gdańska, Krakowa, Łodzi, Olsztyna, Bydgoszczy, Poznania, dwukrotnie w Teatrze Telewizji, choć trudno mówić, by wszystkie przedstawienia były równie wybitne, jak "Płatonow" i "Płatonow - akt pominięty" Jerzego Jarockiego z wrocławskiego Teatru Polskiego czy spektakle dyplomowe ("Płatonow wiśniowy" i "Płatonow oliwkowy") krakowskich studentów aktorstwa pod kierunkiem Krystiana Lupy.

Sztukę bez tytułu badacze nazywają matecznikiem dramaturgii Czechowa, ponieważ zawiera zasadnicze motywy, wątki, a nawet postacie jego dojrzałych dramatów. Młodzieńcze doświadczenia pisarskie - bezpośrednią obserwację życia satyryczną i ironiczną - poddawał sublimacji, zyskując niepowtarzalną śmieszno-tragiczną tonację widzenia człowieka, a także filozoficzną zadumę nad jego losem tak charakterystyczną dla Wiśniowego sadu, Wujaszka Wani czy Trzech sióstr, Mewy. Dla wielu te sztuki zawierają również opis, diagnozę umysłowości rosyjskiej inteligencji końca dziewiętnastego wieku.

W Sztuce bez tytułu inteligentów jest kilku, ale raczej pośledniego gatunku. Lekarz Trylecki nie stawia się na wezwania pacjentów, zajęty jedzeniem i piciem, na czyjś koszt najchętniej. Wiejski nauczyciel Płatonow w wolnych od nieróbstwa chwilach pije i czaruje kobiety, zręcznie wplatając w mowy o wielkich ideach pospolite impertynencje. Reszta towarzystwa to wzbogaceni na handlu chłopi, gburowaci, niedouczeni, ordynarni, a nade wszystko pazerni. Pieniądze potrafią wyciągnąć oszustwem, nawet na łożu śmierci, jak to było w przypadku generała, a wdowę po nim wciągać w oszukańcze interesy, by ją puścić z torbami. Kobiety należące do szlachty, jak generałowa i jej synowa Sonia, nigdy nie pracowały: podobnie jak ich leniwi acz utytułowani mężowie żyją z pracy chłopów, zaś wiedzę o życiu czerpią z romansów. Otoczone prowincjonalnymi, obleśnymi typami, uczucia zwracają do przystojniaka, który pieniądze traktuje lekceważąco. To wystarczy, by Michała Płatonowa traktowały jak geniusza i Don Juana w jednym. Chcą mu poświęcić życie, przy okazji domyć, oduczyć pijaństwa, chamstwa. Każda wierzy, że tylko jej uda się sprowadzić leniwego, rozmamłanego psychicznie i fizycznie kabotyna na drogę cnoty oraz przeżyć cudowną miłość po grób.

Czechow tyleż brutalnie, co prawdziwie pokazuje całe to obrzydliwe towarzystwo, uwikłane w nieczyste interesy. Bez taryfy ulgowej wyśmiewa, karykaturuje, nakłuwa balony głupoty i samozadowolenia, demaskuje melodramatyczne pozy i brak ogłady, tępotę idącą w parze z lenistwem, nie tylko umysłowym, i skłonnością do intryg, samozakłamanie w służbie wzniosłych uczuć. Pokazuje miłość jako spełnienie romantyczno-sentymentalnych wyobrażeń o niej, ale też jako egoistyczny proces podporządkowania sobie mężczyzny, co z kolei usprawiedliwia jego obojętność. Wychodzi z tego satyra i farsa o świecie rosyjskiej prowincji (i nie tylko) bez jednego pozytywnego bohatera, wszyscy skompromitowani. Może najmniej generałowa Anna, kobieta młoda, piękna, inteligentna, świadoma swych potrzeb; śmieszna w staraniu się o miłość durnego nauczyciela i tragiczna, gdyż to najlepsza z danych jej szans. Wybiera upokorzenia miłosne, zamiast sprzedać się bogatemu sąsiadowi za dostatnie życie i uratować majątek.

Agnieszka Glińska dla Teatru Współczesnego sporządziła adaptację ogromnego tekstu i, co może zabrzmieć paradoksalnie, poszerzyła go o fragmenty dotąd nieznane i na nowo przetłumaczone, o nowych bohaterów. W pierwszym akcie dokonuje ich ostentacyjnej prezentacji, wszyscy mówią nie do siebie, tylko wprost do widza, co zdradza i podkreśla ich właściwości mentalne oraz pozycję społeczną. Reżyserka czyta utwór nie tylko jako historię poronionych romansów niedopieszczonych kobiet, lecz także trafnie odnajduje w nim całą paletę charakterów rosyjskiej prowincji. Od zdziczałego bandyty Osipa (świetna rola Andrzeja Zielińskiego), zapyziałego chłopa, czyli kupca Bugrowa (Dariusz Dobkowski), przez bogatego Żyda, co się dorobił na karczmach (Krzysztof Kowalewski), po stale pijanego, obwieszonego medalami porucznika Tryleckiego, marzącego o generalskich szlifach (Janusz Michałowski) i jego równie beznadziejnego syna, lekarza (Wojciech Żołądkowicz), który woli żebrać o pieniądze, niż je zarabiać. Ponadto właściciele ziemscy o niewyszukanych manierach - Głagoliew (Leon Charewicz), Pietrin (Damian Damięcki) i Szczerbuk (Piotr Garlicki), zawsze skłonni do wypitki i kolejnych szwindelków. Na tym tle Michał Płatonow (Borys Szyc) z początku nie wyróżnia się niczym poza bezczelnością i lekceważącym traktowaniem towarzystwa. Ze swoją głupiutką żoną (bardzo dobra Dominika Kluźniak) nie wygląda na uwodziciela, ale bezceremonialność w stosunku do panny Greków (Monika Pikuła), walczącej z kompleksem niższości i wyższości, zapewnia mu uwagę innych. Choćby Soni (Katarzyna Dąbrowska), z którą na studiach łączyło go pokrewieństwo dusz i ideałów, obecnie żony dawnego przyjaciela, nadzwyczaj zadowolonego z siebie nieroba Sergiusza (Grzegorz Daukszewicz). Przede wszystkim zaś Anny Wojnicew, wcześnie owdowiałej pięknej i inteligentnej kobiety, zainteresowanej młodym mężczyzną. W ujęciu Moniki Krzywkowskiej (dlaczego taką aktorkę się "kisi", zamiast pokazywać) jest to kobieta i ponętna, i bystra, jako dama z wielkiego świata wyraźnie odstaje od prowincjonalnego towarzystwa, ale służbie dać kuksańca też potrafi, dobroduszną istotką nie jest. Świadoma swoich potrzeb, potrafi o nie walczyć i nie daje się nabrać na dusery okolicznych ziemian.

Gdy na zakończenie aktu wszyscy siadają na proscenium frontem do widza, można pomyśleć - niezła menażeria. Maniery spod Kłaja, twarze zdrowe a bezmyślne, co bystrzejsi zajęci ubijaniem interesów, wszyscy nader bezceremonialni, na pewno zbyt szczerzy względem siebie. Obnażają swe dusze bez żenady. Impertynencje nie tyle są tu na porządku dziennym, ile stanowią niezbędny składnik obyczaju. Bez intryg, zawiści, chłopskiej chytrości, co dwu groszy nie przepuści, żyć nie potrafią. W ładnym stosunkowo opakowaniu - wszyscy odziani przyzwoicie - widzimy ludzi prymitywnych, głupich, zapyziałych. Gdyby nie społeczny konwenans warstwy szlacheckiej, do której większość towarzystwa aspiruje, pożarliby się nawzajem z kosteczkami. Zresztą i to się stanie, to tylko kwestia czasu.

W kolejnych dwóch aktach bohaterowie objawiają się w działaniu. Zjawia się młody Głagoliew (Przemysław Kaczyński) wprost z Paryża, spłukany doszczętnie, z pretensjami do ojca, że mu nie wysłał pieniędzy zapewniających dalsze hulanki. Cynizm i brak szacunku? To także, ale nade wszystko brak stosownego wzoru, bo stary Głagoliew ani mądrością, ani charakterem nie grzeszy. Oto stary Węgierowicz umawia się z Osipem, by "zdrowo pokaleczył" impertynenckiego nauczyciela. Ten zaś wysyła naiwną żonę do domu i usiłuje uwolnić się od zalotów coraz bardziej zdeterminowanej generałowej, choć nie są mu niemiłe. Coraz wyraźniej ujawnia niechęć do zebranych w domu generałowej typów, coraz bardziej go mierżą ich pijackie maniery, puste głowy, więc coraz gorliwiej szuka Soni, bratniej duszy, która tak doskonale przecież rozumiała jego wzniosłe ideały. W końcu dziesiątki godzin, studiując w Petersburgu, w spędzili na rozmowach o tym, jak zmienić świat, jak zlikwidować ciemnotę, nędzę, jak chronić przyrodę i ludzi, jak pracować uczciwie i wydajnie ku pożytkowi społeczeństwa. Nie może uwierzyć, że ona, tak szlachetna, dobra, wyszła za durnego Sieriożę i marnuje życie. Ona jest iskierką nadziei w jego bezbarwnej egzystencji, nadziei, że jeszcze można się wyrwać z pospolitości życia, z braku perspektyw, że jeszcze można urzeczywistnić marzenia młodości. Niestety, wszystko skończy się jak zwykle, jak zawsze - nijako. Sonia okaże się "głupsza, niż przewiduje ustawa", naczytała się romansów i czeka, aż ją książę z bajki (niby Płatonow) przeniesie w cudny świat, gdzie będą swe ideały realizować. Gdy się okaże, że on żaden książę, tylko rozmamłany psychicznie kabotyn, wystrzeli do niego z pistoletu. Ciekawie tę konwencjonalność sytuacji i myślenia Soni podkreśla reżyserka: aktorzy powtarzają ją trzykrotnie jak filmowe duble. Generałowa też nie zrealizuje romansu marzeń, ale przynajmniej ocali swą godność, bo mimo katastrofy finansowej - sąsiedzi w oszukańczy sposób zlicytowali jej majątek - nie sprzedała się, tylko miała odwagę walczyć o miłość.

Borys Szyc w kolejnych scenach jest coraz lepszy, coraz bardziej świadomy beznadziejności zachowań Płatonowa i ludzi, wśród których tkwi. Jego bohater jasno widzi marność swoją i świata, nie ma złudzeń, że należy do straconego pokolenia. Straconego także na własne życzenie, gdyż, podobnie jak inni, co bardziej światli koledzy, nie miał siły urzeczywistnić ideałów młodości. Poddał się zwykłemu życiu, dostosował do miałkiego towarzystwa, aż pospolitość wciągnęła go w swą otchłań. Szyc nie gra uwodziciela, wiejskiego Don Juana, raczej kogoś takiego jak Wujaszek Wania, który nie na końcu życia odkrywa bezsens swej egzystencji, lecz widzi jej przebieg jasno i bez złudzeń. Stąd jego wisielczy humor, gdy mówi: "Udany romans to ten bez mojego udziału", gdy w ostatnich scenach u generałowej, tuż przed strzałem Soni, gorączkowo przepatruje swoje życie. Chciałby jeszcze w nim coś zmienić, ale wie, że nic nie zrobi. Jest żałosny i śmieszny, budzi współczucie, a nade wszystko złość, że taki mądry, a taki głupi.

Agnieszka Glińska zaufała Czechowowi, jego doskonałej znajomości ludzi i życia, więc nie musiała się silić na "odkrywcze" pomysły i na przykład umieszczać akcji w modnym kąpielisku czy w saunie, jak to miało miejsce w kilku wcześniejszych realizacjach tej sztuki. Aktorzy stworzyli wyraziste psychologicznie sylwetki, pochylili się nad pospolitą egzystencją pospolitych ludzi. Powstało przedstawienie bez fajerwerków formalnych, za to i śmieszne, i straszne. W pełnym znaczeniu tego słowa zespołowe, z wybitnymi rolami Moniki Krzywkowskiej jako Anny Wojnicew i Borysa Szyca jako Michała Płatonowa. W naszym coraz nowocześniejszym i coraz bardziej zakalcowatym teatrze nie jest to mało. Jeśli ktoś woli rodzynki."

Elżbieta Baniewicz, Twórczość nr 4, kwiecień 2010 r.


Przyjrzyjcie się sobie wszyscy

Umiejętny obserwator, już dojrzały w postrzeganiu świata i trafnym analizowaniu psychologicznych zawiłości ludzkich charakterów. Taki był niespełna dwudziestoletni młodzieniec, Antoni Czechow, o czym świadczy jego debiutancka sztuka, w Polsce znana jako "Płatonow". Na początku lat dwudziestych, w pewnym sejfie bankowym znaleziono jedenaście związanych sznurkiem zeszytów, zawierających nieznaną dotąd sztukę sławnego pisarza. Rękopis pozbawiony był nawet tytułu, nazwano go zatem Sztuką bez tytułu. Najprawdopodobniej istniały dwie wersje - pierwsza napisana w 1878 roku oraz druga, którą autor próbował wystawić w teatrze. Nie udało się, bo początkujący dramaturg nie poradził sobie z nagromadzonym materiałem, nie dokonał selekcji, a jego pięcioaktowy gigant wystawiony bez skrótów trwałby wiele godzin. "Płatonowa" wydano w 1923 roku, a prapremierę miał w pięć lat później w Gerze. W roku 1956 sławę zyskał spektakl Jeana Vilara "Ten wariat Płatonow". W Polsce przyjęła się wersja najprostsza: "Płatonow". Rosjanie mówią też często: Sztuka bez tytułu i taki też tytuł nadała dramatowi Agnieszka Glińska, reżyserując sztukę w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Ze zdumiewającym wyczuciem reżyserskim sporządziła adaptację ogromnego tekstu, przy czym poszerzyła go jeszcze o fragmenty dotąd nieznane i na nowo przetłumaczone, o nowych bohaterów, wyraźnie eksponując ów fenomen genialnego dramatopisarza - młodzieńczy dramat Czechowa, zawiera prawie wszystkie wątki, motywy, postaci bohaterów, które odnajdujemy w jego późniejszych utworach oraz cechy twórczości, które jeszcze tak długo miały razić publiczność.

Sztuka bez tytułu, to pozornie zwykła opowieść o ludziach, którzy czują się niepotrzebni, bo nie potrafią przystosować się do nowej epoki. Czechow wprowadza nas w świat ironii, marazmu i smutku. Kilku inteligentów, raczej pośledniego gatunku, takich jak lekarz Trylecki, zajęty jedzeniem i piciem, nie stawiający się na wezwania pacjentów. Sergiusz, dawniej pełen ideałów, teraz słaby, nadzwyczaj zadowolony z siebie nierób. Reszta towarzystwa to wzbogaceni na handlu chłopi, gburowaci, niedouczeni i pazerni. Głównym bohaterem jest Płatonow, wiejski nauczyciel, bożyszcze kobiet. Nawet nie musi ich specjalnie uwodzić. Wyjątkowo inteligentny, błyskotliwy, a przy tym cyniczny. Niespełniony ambicjonalnie, życiowo, zawodowo, musi podjąć pracę zarobkową jako nauczyciel na prowincji. Wciąż nosi w sobie gorycz owego niespełnienia, ostrym dowcipem atakuje otoczenie, obrażając ludzi. Uważa się za kogoś, kto ma prawo do oceny, do krytykowania innych. A mimo to budzi sympatię. Kobiety, jak generałowa i jej uduchowiona synowa Sonia, nigdy nie pracowały. Otoczone prowincjonalnymi, obleśnymi typami, uczucia zwracają do przystojniaka, który pieniądze traktuje lekceważąco. To wystarczy. Chcą mu poświęcić życie, a każda wierzy, że tylko jej uda się sprowadzić Płatonowa na drogę cnoty, ocalić go, wyzwolić z pęt lenistwa i marazmu oraz przeżyć cudowną miłość. On jednak burzy życie rodzinne dziecinnej żonie Saszy, a także Soni, z upodobaniem upokarza egzaltowanie żałosną Marię Grekow . A wszystko to wynika z pewnej sprzeczności tkwiącej w jego osobowości. Dopiero w finale, jeszcze przed strzałem z pistoletu, następuje nagłe przełamanie, pokazujące zagubienie się, brak tożsamości Płatonowa. Dramatyzm postaci, pozbawionej jednak siły woli do jakichkolwiek zmian

.

W spektaklu pani reżyser wykorzystuje różne koncepcje inscenizacyjne. Spotkanie towarzyskie u generałowej przypomina prezentację - bohaterowie posadzeni na krzesłach ustawionych w jednym rzędzie, na proscenium, nie zwracają się bezpośrednio do siebie. Zamiast dialogu prowadzą własny monolog, głusi na przemyślenia innych, skoncentrowani wyłącznie na sobie. Dzięki temu zabiegowi brak relacji międzyludzkich jest czytelny i ostro uwypuklony. Widz, obserwując twarze bohaterów spektaklu, słuchając wypowiadanych w zawrotnym tempie kwestii widzi istną galerię portretów. Ładnie odmalowaną - wszyscy odziani przyzwoicie - a jednak prymitywną, głupią, zapyziałą. Przed drapieżnością, na razie, powstrzymuje ich społeczny konwenans warstwy szlacheckiej, do której większość towarzystwa aspiruje. Jest porucznik, pijaczyna marzący o generalskich szlifach (Janusz Michałowski), zapyziały chłop, czyli kupiec Bugrow (Dariusz Dobkowski), bogaty Żyd Węgierowicz, co się dorobił na karczmach (Krzysztof Kowalewski). Obok nich Głagoliew (Leon Charewicz), Pietrin (Damian Damięcki) i Szczerbuk (Piotr Garlicki), zawsze skłonni do wypitki i kolejnych szwindelków oraz mroczny bandyta z lasu, zabójca, ale z sercem pełnym miłości i swoistą przenikliwością (Andrzej Zieliński). Zjawia się młody Głagoliew (Przemysław Kaczyński) wprost z Paryża, spłukany doszczętnie, z pretensjami do ojca, że mu nie wysłał pieniędzy na dalsze hulanki. I kobiety, cztery wspaniałe role: głupiutka żona (Dominika Kluźniak), generałowa Anna Wojnicewa (Monika Krzywkowska), uduchowiona Sonia idealistka (Katarzyna Dąbrowska) oraz poniżana i wykpiwana nauczycielka, panna Grekow (Monika Pikuła).

I kimże oni są, ludzie z otoczenia generałowej? Czechow, bystry obserwator umiał sugestywnie odmalować prowincjonalne rozczarowanie i daremną tęsknotę za lepszym jutrem. W inscenizacji Agnieszki Glińskiej świat prowincjonalnego majątku to teatrzyk, w którym każdy długo gra kogoś, kim nie jest w rzeczywistości. Udają, kryją swoje prawdy pod płaszczykiem swobody i rozbawienia. Każdy tu od każdego w jakiś sposób zależy. Mają wielkie aspiracje i maleńkie, skarłowaciałe możliwości. Znudzeni i obłudni. Z biegiem akcji coraz bardziej żałośni, pomału pozbywają się swych masek. Kiepscy komedianci z namiastką spełnianych marzeń. Oszukują się nawzajem, bo nie mogą być z tymi, z którymi chcieliby być - ot, tak wyszło! Wszyscy kończą skompromitowani. Może najmniej generałowa Anna, którą Monika Krzywkowska uczyniła młodą, piękną, inteligentną kobietą, świadomą swych potrzeb. Aktorka doskonale pokazuje stan ducha swojej bohaterki, emocje. To nic, że śmieszna w staraniu się o miłość zblazowanego nauczyciela. Ale też tragiczna. Wybiera upokorzenia miłosne, zamiast sprzedać się bogatemu sąsiadowi, by zapewnić sobie dostatnie życie i uratować majątek.

Trzeba podkreślić, iż główna rola w spektaklu przypada Płatonowowi (Borys Szyc)." Glińska robiła "Płatonowa" w warszawskiej szkole teatralnej właśnie z nim, wtedy dyplomantem, w głównej roli. Był olśniewający. Natychmiast daliśmy mu aktorskie Grand Prix. Dziś jest równie wspaniały, ponadto dojrzalszy o Płatonowa, którego przez lata nosił w sobie" (Tadeusz Nyczek, Przekrój). Opowiedziana bez natręctwa historia inteligenta, prowincjonalnego Don Juana, który nie potrafi od samego siebie wyegzekwować podstawowej przyzwoitości w międzyludzkich stosunkach. Uwodziciel, cynik, przegrany idealista? Niespełniony reformator, marzący o nowym, szczęśliwszym społeczeństwie? A może nieznośny dzieciak, który nie zważając na konwenanse i formy, nie waha się prowokacyjnie powiedzieć towarzystwu, co o nim myśli. I wyraźnie wyczuwa, że ze studenckich marzeń i ambicji nie zostało nic. A przy okazji - Płatonow Borysa Szyca jest jedynym bohaterem tej inscenizacji, który się nie zmienia. Do końca nie opuszcza go wisielczy humor i przekonanie, że z każdej opresji można się wywinąć. Aktor precyzyjnie nakłada, stopniuje obraz palącego wstydu i kolejnych porażek. Na koniec ukazuje gorączkę bezradności, do granic obłędu. Tak powstaje pełny wizerunek błyskotliwego indywidualisty, inteligenta zapadającego się pod ciężarem własnej niemocy, który nie ma złudzeń, że należy do straconego na własne życzenie pokolenia. Mam wrażenie, że wielu z nas, i w XXI wieku, nie rzadko przegapia moment, w którym przekracza granicę przyzwoitości.

O sztuce Czechowa mówi się, że można ją odczytać jednocześnie jako komedię i czarny dramat. A sam Czechow wypowiada słowa: Mówi pan, że ludzie płakali na moich sztukach... I nie pan jeden... A przecież nie po to je napisałem, to Aleksiejew zrobił z nich takie mazgajstwo. Ja chciałem czegoś innego... Chciałem tylko uczciwie powiedzieć ludziom: "Przyjrzyjcie się sobie wszyscy i zobaczcie, jakim złym, jakim marnym życiem żyjecie!". Czy Agnieszka Glińska sprostała temu zadaniu? Tak. Sztuka bez tytułu we Współczesnym emanuje tragikomicznym dowcipem, czarnym humorem, bawi widza gagiem i groteską. Wszystko na gorzko... Nieułatwiona wiedza o ludziach, którzy się w sobie nie mieszczą (Agnieszka Glińska)

Anna Czajkowska, www.teatrdlawas.pl, 10.III.2012 r.


 

SCENA W BARAKU
DZIŚ GRAMY REPERTUAR MIESIĄCA SPEKTAKLE W REPERTUARZE KASA - ZAMÓWIENIA
NASI SPONSORZY W PRÓBACH AKTUALNOŚCI PLAN WIDOWNI
ZESPÓŁ ARTYSTYCZNY ZESPÓŁ ADMINISTRACYJNY I TECHNICZNY GALERIA
SEKRETARIAT ARCHIWUM LINKI POCZTA-KONTAKT
Copyright © 2002 - 2012 TEATR WSPÓŁCZESNY. Wszystkie prawa zastrzeżone.