|
PORUCZNIK Z INISHMORE
Tomasz Miłkowski, Trybuna nr 4, 6.I.2004
Tomasz Mościcki, Przekrój nr 1, 4.I.2004
Agnieszka Celeda, Polityka nr 1, 3.I.2004
Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita nr 289, 12.XII.2003
Joanna Godlewska, Przegląd powszechny nr 2/2004
Natalia Fijewska, Empik News nr 1, I.2004
Dorota Patrycja Sech, Teatrakcje.pl, 27.VI.2011
Zabijać śmiechem
Irlandczyk Martin McDonagh jest dobrze znany polskiej publiczności, jego sztuki cieszą się zasłużenie powodzeniem, a na każdą nową premierę teatromani czekają z niecierpliwością.
Dramaturg ten bowiem z rzadką trafnością łączy dar obserwacji, czułość na detal
z umiejętnością mówienia o sprawach uniwersalnych. Jest nieodrodnym dzieckiem Szekspira: poprzez szczegół opowiada historię całego świata, a jest też (i to go różni od mistrza) perfekcjonistą w opisie lokalnego detalu. Tego, że łączy wzniosłość i niskość, elementy tragiczne i komiczne, nie muszę dodawać - tragikomedia to jego żywioł.
Ale mimo że już tak rozpoznawalny, McDonagh ucieka od wypracowanej przez siebie formuły koktajlu wzruszenia i śmiechu w stronę czarnej komedii. Tak jest właśnie z "Porucznikiem z Inishmore", przebojem londyńskim wyróżnionym Best Comedy Awards, od paru tygodni najmocniejszym kandydatem do nieoficjalnego tytułu najlepszej komedii w Warszawie. Rzecz tym bardziej zdumiewająca, że forma czarnej komedii została nieprzypadkowo obrana przez autora do sztuki o absurdzie terroryzmu. W czasach, kiedy właśnie o terroryzmie rozprawiamy od rana do wieczora, kiedy świat truchleje z przerażenia po kolejnych zamachach samobójców-fanatyków, było to nader ryzykowne.
A jednak McDonagh wygrał - zabija śmiechem, unieważnia terroryzm ukazaniem jego absurdalności w wynaturzonej i zdegenerowanej formie. U Martina McDonagha bowiem początkiem i kluczem do terroru na niewielkiej wysepce irlandzkiej jest śmierć ukochanego kota terrorysty, który przerywa swój wyzwoleńczy trud, aby zatroszczyć się o swego ulubieńca. Jaka to troska, można się domyśleć: krew sika strumieniami i - dodajmy - w Baraku Teatru Współczesnego najdosłowniej! Więcej nic o samej sztuce nie powiem, bo mógłbym tylko popsuć przyjemność z jej smakowania.
Dodam tylko, że zdezorientowana początkowo publiczność nie wie, czy wypada na "takiej" sztuce się śmiać (temat!, temat!), co więcej, niektórzy recenzenci także prześlepili, że to komedia, a nie traktat filozoficzny albo reportaż. Co wcale nie znaczy, że to komedia płaska, przeciwnie, nader plastyczna, postaci dramaturg wyposaża hojnie w błyskotliwe dialogi, charakterystyczność i mięsistość.
Maciej Englert poprowadził koncert gry w Baraku po mistrzowsku: wszyscy wykonawcy dają tu prawdziwy popis swych umiejętności komicznych, ani razu przy tym nie przekraczając granicy przesady, mimo że na przesadzie właśnie opiera się pomysł przedstawienia: wszystkiego tu za dużo - trupów, krwi, deklaracji, głupoty, a nawet kotów (tylko w wyobraźni). Królową tego spektaklu jest Agnieszka Suchora, która stworzyła wyśmienity portret młodocianej kandydatki na terrorystkę, rwącej się do tej roboty nawiedzonej i bezwzględnej, acz rychle zniechęconej (uwaga!) nudą zabijania.
Suchora wyposażyła Mairead w wiarygodne cechy dojrzewającego, niezbyt urodziwego dziewczęcia o popapranej psychice, które szuka swego szczęścia w niezbyt fortunnie dobranej zabawie. W geście, ruchu, podśpiewywaniu, sposobie, w jaki używa broni, kowbojskim kroku wyraża się jej chora i nieubłaganie śmieszna (bo absurdalna) nienawiść do świata i równie śmieszna (bo wyolbrzymiona) miłość (do kota).
Wspaniałą rolę stworzył też mistrz komedii Damian Damięcki jako strachliwy ojciec terrorysty, dosłownie przezeń sterroryzowany boży pijaczyna bez przyszłości. Partnerują im z sukcesem młodzi aktorzy (w szczególności Borys Szyc jako Padraic-terrorysta i Przemysław Kaczyński jako Devey, przypadkiem wplątany w aferę sąsiad terrorysty) i reszta wykonawców. Nie ma tu ról puszczonych, nie zagraża akcji przerwa (ciekawe, ale większość warszawskich teatrów unika ostatnio przerwy, jakby w obawie, że publiczność czmychnie) .
Zapraszam państwa do Baraku Współczesnego: zabawa dla ludzi o mocnych nerwach, a dla wszystkich dobra okazja, aby pomyśleć o pogmatwanych sprawach świata tego.
Tomasz Miłkowski, Trybuna nr 4, 6.I.2004
GDYBY NIE ENGLERT BYŁABY SZMIRA
W warszawskim Teatrze Współczesnym jatka, jakiej nie powstydziłby się Tarantino.
Przedstawienie Macieja Englerta powinno wzburzyć wszystkich, którzy pamiętają,
że warszawski Teatr Współczesny od zawsze był ostoją klasy, dobrego smaku, zdrowego dystansu do teatralnych nowinek, a zwłaszcza do wulgarności. "Porucznik z Inishmore" powinien zatem doczekać się potępienia przez tych, którym drogi jest dobry gust tudzież wytworność. Jesteśmy bowiem świadkami wyjątkowego nagromadzenia makabry, ohydy oraz plugastwa w słowie i czynie. Patrzymy na kotobójstwo i człekobójstwo; na odcięte nogi, z których wycieka jucha; na krew bryzgającą na ściany; na aktorów z pokrwawionymi tasakami. Od słownictwa więdną nam uszy.
O włos od szmiry
Co najdziwniejsze - nikt się nie oburza. Jest to bowiem przedstawienie świetnie wyreżyserowane, precyzyjne niczym atomowy zegar. Gdyby tekst młodego Irlandczyka choćby przez chwilę został wykonany gorzej, całość byłaby straszną szmirą. A jest spektaklem znakomitym.
Wielka w tym zasługa aktorów. Borys Szyc w tytułowej roli, stanowiącej dziwaczną mieszaninę groteskowego sadyzmu i dziecięcej płaczliwości, potwierdza jeszcze, że wśród najmłodszego pokolenia pojawił się ktoś bardzo interesujący. Po zbirach i knajakach pora teraz na rolę w repertuarze zupełnie odmiennym. Świetny Przemysław Kaczyński - jełop usiłujący zapanować nad sytuacją, która go przerosła. Znakomita Agnieszka Suchora jako groteskowa nastolatka-chłopczyca. I Damian Damięcki, który wreszcie pozbył się muzealnej estetyki dawnego Teatru Polskiego.
Co wolno wojewodzie.
Sztukę McDonagha można czytać na dwóch poziomach. Pierwszy to oczywiście czarna komedia, nawet czarna farsa. Drugi to refleksja nad eskalacją przemocy, nad ciemnymi siłami, które tak łatwo można wprawić w ruch. W Polsce - gdzie, na szczęście, bitwy i inne gorszące wydarzenia rozgrywają się albo na sali Sejmu, albo pod dewastowanym co pewien czas URM-em - dyskusje o przedstawieniu z pewnością będą się obracać wokół granic ryzyka w teatrze: co jeszcze wolno, a co jest już gwałtem na dobrym smaku. Englert podjął ostrą decyzję: idziemy na całość. Przy okazji zademonstrował ostateczne konsekwencje zadawania się z młodobrutalistyczną dramaturgią. Przegrałby, gdyby nie najwyższy poziom zawodowej kompetencji w robocie.
Uprzątnąć teatralne trupy!
Gdy umilkły premierowe oklaski, przechodziłem tuż obok spuszczonej kurtyny. Buty przyklejały się do scenicznej krwi tryskającej aż pod nogi widzów z pierwszego rzędu. Potem odezwał się odkurzacz - przystąpiono do likwidacji śladów jatki. Niech to zabrzmi jak komentarz albo memento mori: spektakl Englerta powinien ostatecznie zamknąć zbyt już rozwlekłą dyskusję o brutalizmie na scenie. Czas uprzątnąć walające się od kilku lat po scenach mało straszne teatralne trupy.
Tomasz Mościcki, Przekrój nr 1, 4.I.2004
Śmiech terrorystom!
Widzowie pękają ze śmiechu, gdy z kolejnej rozkwaszonej głowy krew tryska takim strumieniem, że trzeba podstawiać wiadro. Ale śmiech ten nie świadczy o kompletnej znieczulicy widowni. W "Poruczniku z Inishmore" Martin McDonagh na swoją irlandzką prowincję, i tak zawsze śmieszną i okrutną, sprowadził terrorystów z odłamu IRA. Ukazał ich jednak nie jak herosów walki o wolność, lecz jak rzeźników karmiących się przemocą - z upodobaniem albo pełną obojętnością - a ludzkie uczucia rezerwujących wyłącznie dla ukochanego kota. Ludzi zakompleksionych, pogubionych uczuciowo, zaplątanych w rywalizację rozmaitych bojowych mikroodłamów, w których geografii już chyba nikt nie jest w stanie się rozeznać.
O takich ludziach teatry spod znaku brutalizmu mówią zazwyczaj z pełną psychologiczną powagą. W warszawskim Teatrze Współczesnym Maciej Englert kpi z nich inteligentnie i celnie. Wystarczy spojrzeć na Borysa Szyca, z anielskim uśmiechem odkładającego szczypce do wyrywania paznokci, gdy ktoś wspomni jego kociego pupila, na Damiana Damięckiego pogodnie biorącego się do piłowania góry zwłok, na Agnieszkę Suchorę, dla której karabin stał się jedynym atrybutem żeńskiej kokieterii. Może to celniejszy sposób mówienia o absurdzie i okrucieństwie świata niż wszelka dosłowność, której chyba mamy już trochę dosyć.
Agnieszka Celeda, Polityka nr 1, 3.I.2004
Farsa o terrorystach
Rozbrajanie śmiechem
Krwawą farsę "Porucznik z Inishmore" Martina McDonagha wyreżyserował Maciej Englert. Irlandzki autor zaproponował rodzaj teatralnej zabawy, w której spontaniczny śmiech ustępuje miejsca gorzkiej gogolowskiej refleksji: "Z siebie samych się śmiejecie".
W mentalności Irlandczyków, podobnie jak Polaków, głęboko zakorzeniony jest etos walki narodowowyzwoleńczej. Różnica leży w wyborze środków. Terroryzm jako sposób dążenia do celu nie jest u nas ani akceptowany, ani powszechny.
Odwrotnie niż w Irlandii Północnej, gdzie aktywne są liczne uzbrojone grupy, uznawane przez UE za organizacje terrorystyczne. Program teatralny do sztuki obfituje w informacje o sprzecznych interesach rozmaitych paramilitarnych odłamów, z IRA na czele. Łatwo zgubić się w labiryncie ich politycznych roszczeń, dążeń, aspiracji, za którymi, niestety, stoją krwawe zamachy.
Zakodowane u Irlandczyków dążenie do rozwiązań siłowych McDonagh próbuje rozbroić śmiechem. Na Inishmore, jednej z irlandzkich wysp archipelagu Aran, ginie kot. Jego właściciel Padraic (Borysa Szyca, aktywista "odłamu z odłamu" jednej ze zbrojnych formacji, postanawia rozprawić się z winnymi śmierci zwierzęcia, które było jego jedynym przyjacielem. Rozpoczyna polowanie na rzekomych zabójców kota. Sytuacja jednak szybko wymyka się spod kontroli.
Zaletą farsy Irlandczyka jest wyczucie paradoksu, umiejętność stopniowania napięcia, komizm sytuacyjny i słowny zawarty w żywych dialogach. Nagromadzenie makabrycznych scen, z gęsto ścielącym się trupem i potokami krwi, zaczyna więc wyzwalać coraz więcej śmiechu.
Maciej Englert nie szczędzi widzom mocnych efektów. Pistolety przykłada się ofiarom wprost do skroni i na komendę pociąga za spust, ściany spływają krwią, a po podłodze walają się odcięte kończyny broczące posoką. Cóż, farsa ma swoje prawa i jak mało która z konwencji wymaga na scenie równie radykalnych rozwiązań. W takiej scenerii przestają nawet dziwić przekomarzający się bohaterowie (świetni Damian Damięcki i Przemysław Kaczyński) których rozwój wydarzeń zmusza do ćwiartowania kolejnych zwłok.
Reakcja widzów podczas warszawskiej premiery "Porucznika z Inishmore" wskazywała na pełne zaskoczenie, a nawet rodzaj zażenowania lekkim potraktowaniem śmierci, która w naszej kulturze nadal jest tematem tabu. Importowanym "szopkom z pogrzebu" przypatrujemy się z nieufnością. Co nie znaczy, że teatr powinien odmawiać sobie posługiwania się dostępną mu bronią - śmiechem - zwłaszcza gdy ów czarny humor otrzymujemy w tak profesjonalnym wydaniu, jak na scenie Współczesnego.
Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita nr 289, 12.XII.2003
PRZERAŻAJĄCA IRLANDIA
W bardzo dobrym programie (zredagowanym przez Jadwigę Adamowicz) znalazły się dwa cytaty z Roberta McLiama Wilsona, świetnego współczesnego pisarza irlandzkiego:
Istnieją trzy podstawowe wersje historii Irlandii: wersja republikańska, wersja lojalistyczna i wersja brytyjska(...) Osobiście mógłbym dorzucić czwartą - najprostszą. Od ośmiuset czy też czterystu lat (obojętne jak chcesz to ująć) Irlandczycy masowo wybijają się nawzajem. (...)
My, Irlandczycy, jesteśmy cholernymi durniami. Lubimy się tarzać w bezmyślnym sentymentalizmie. Ukochani przez Boga pieprzeni Irole. Jako rasa jesteśmy przeżytkiem, jako naród - porażką, kulturowo nudni, a jeśli patrzeć na nas jako na jednostki - często po prostu obrzydliwi.
Można by rzec, że Martin McDonagh okazał się duchowym bratem autora "Ulicy marzycieli". To, co powiedział Wilson, w sztuce McDonagha zostało obleczone w ciało.
Jest to opowieść o świecie, w którym istnieją tylko dwa uczucia: nienawiść, zastępująca patriotyzm, pragnienie wolności, dyktujące wybory i postępowanie, i czułostkowy sentymentalizm, zastępujący miłość i przywiązanie. Bohater, sadystyczny terrorysta Padraic, takim właśnie uczuciem obdarza swojego kota, którego zostawił pod opieką ojca. Kiedy dociera do niego wiadomość, że kot został zabity, Padraic rusza pomścić zwierzę.
McDonagh nikogo i niczego nie oszczędza. Ukazuje ziejącą pustkę emocjonalną
i intelektualną wszystkich bez wyjątku postaci, skutki zlikwidowania duchowych tabu, które są fundamentem ludzkiej cywilizacji, dociera do absurdalnego dna narodowowyzwoleńczej frazeologii, z której nie zostało niemal nic więcej poza sloganem, że Anglicy strzelają w plecy irlandzkim kotom.
Konfrontacja z podobnymi diagnozami byłaby dla psychiki publiczności nie do zniesienia, gdyby wszystko to zostało opowiedziane w tonie serio. McDonagh, Englert i aktorzy sprawili jednak, że widz, czując, jak dreszcze latają mu po plecach, niemal nie przestaje się śmiać. Swoje konstatacje autor ujął w doskonale skonstruowaną formę czarnej komedii, pełnej dowcipów najwyższej próby, inteligentnych i - przeszywających. Ostrość spojrzenia McDonagha, jego brak litości dla rodaków, można porównać tylko z Gogolowskim okrucieństwem.
Cała ósemka aktorów, występujących w tym spektaklu, jest znakomita, żaden
z nich nie popada w szarżę, wszyscy stwarzają postacie bardzo plastyczne i wyraziste. Damian Damięcki (Donny, ojciec Padraica) i Przemysław Kaczyński (Davey, jego młody sąsiad) w roli postaci nieco mniej krwiożerczych - zabić, nie zabiją, ale już zwłoki porąbią bez większych oporów - są niebywale komiczni w każdym, starannie wyprowadzonym dialogu i geście. Borys Szyc jako Padraic także jest znakomity, świetna jest szczególnie scena, gdy ojciec dzwoni do niego w sprawie kota. Padraic akurat torturuje kolejną ofiarę: dilera narkotykowego (wyrwał mu już paznokcie u nóg i właśnie zabierał się za sutki), a na wiadomość o chorobie kotka nagle zmienia się w małego przestraszonego chłopca.
Maciej Englert dodatkowo wykorzystał okazję, jaką stwarza sztuka McDonagha.
W tym spektaklu krew leje się strumieniami, sika, kapie, tryska, na ziemi poniewierają się odcięte kończyny, w finale cała scena zmienia się w czerwoną sadzawkę.
Ten absurdalny nadmiar jest nieprzytomnie śmieszny, przy tym zostało to w sposób oczywisty zamierzone jako parodia teatru krwiożerczych "brutalistów". Lubicie to pokazywać, lubicie na to patrzeć? - zdaje się pytać Englert. - Na te wnętrzności wnoszone w wiadrach, w inscenizacjach sztuk antycznych, na te wymazane krwią samobójczą ściany, w przedstawieniach sztuk współczesnych? No, to macie!
Do plątaniny sprzecznych uczuć i kołujących myśli - bo w takim stanie wychodzi się z tego przedstawienia - dołączają się jeszcze dwie, można by rzec, uboczne, emocje: wdzięczność, że nam nie przypadł taki los, jak Irlandczykom, i masochistyczna zawiść, że nam nikt tak nie potrafi przywalić.
Joanna Godlewska, Przegląd powszechny nr 2/2004
Kotek terrorysty,
czyli "Porucznik z Inishmore"
w Warszawskim Teatrze Współczesnym
Oto krwawy spektakl - dozwolony od lat osiemnastu, z zastrzeżeniem: "dla widzów
o mocnych nerwach". A jednocześnie to 100 minut świetnej zabawy, bo dowcip goni dowcip, tak że prawie nie ma miejsca na oddech. Jak to możliwe?
Jeden z mieszkańców wyspy Inishmore na rzadko uczęszczanej drodze znajduje zmasakrowane zwłoki czarnego kota. Zwierzę należało do psychopatycznego przestępcy - Padraica. Walczący w imię wolnej Irlandii Padraic zajmuje się szeroko rozumianym terroryzmem. Tym, którzy wejdą mu w drogę wyrywa paznokcie albo obcina nosy, a potem bez skrupułów zabija. Padraic ma jednak jeden słaby punkt - ukochanego kota Tomaszka. Śmierć Tomaszka wytrąca go zupełnie z równowagi - w szale złości i w poszukiwaniu zemsty jest w stanie zabić każdego - nawet własnego ojca.
Dramat ma spójną konstrukcję i wartką akcję. Spektakl ocieka krwią i obfituje
w dosadne słownictwo. Zarówno autor dramatu - młody Irlandczyk - Martin McDonagh, jak i reżyser - Maciej Englert, posłużyli się "mocnymi" środkami. Po scenie latają odcięte kończyny, a wściekły Padraic depcze po kałużach krwi. Obrazy z "Porucznika z Inishmore" przypominają trochę filmy Quentin'a Tarantino, mniej w nich jednak poetyckości, a więcej groteski i parodii.
Jeśli chodzi o tematykę, jest to spektakl bardzo współczesny. Mówi o terroryzmie,
o ślepej wierze w ideologię, o poczuciu krzywdy i o relacjach międzyludzkich, kształtowanych w warunkach przemocy. Przede wszystkim jednak mówi
o kompletnym na tę przemoc znieczuleniu. Te poważne wątki zamknięte są w dość niespodziewanej formie - w formie komedii. Trudno powstrzymać się od śmiechu obserwując ojca Padraica (świetny Damian Damięcki), próbującego za pomocą pasty do butów przemalować na czarno rudego kota. Trudno powstrzymać się od śmiechu, kiedy rewelacyjny w roli Padraica Borys Szyc wypytuje zawieszoną na łańcuchach ofiarę, jak podawać kotu tabletki na robaki. Jego Padraic to współczesny "dresiarz" z warszawskiej Pragi, posiadający wszystkie te cechy, które chcielibyśmy w nim zobaczyć - mierną inteligencję, tępy wyraz twarzy i właśnie - śmieszność. Pytanie jednak, czy z dzisiejszego terroryzmu - zarówno tego na wielką skalę, jak i z tego codziennego - z naszych wieczornych ulic - wypada się śmiać? Myślę, że nie wypada. Ale myślę też, że ten śmiech jest nam bardzo, bardzo potrzebny. Podobno w średniowieczu uważano, że śmiech neutralizuje strach przed śmiercią. Jeśli więc możemy choć trochę zneutralizować codzienny strach przed szerzącą się przestępczością, to chyba dobrze - nawet za cenę pewnej trywializacji.
Natalia Fijewska, Empik News nr 1, I.2004
"Oj Tomaszek, Tomaszek..."
Mały, biedny Tomaszek... To o niego cała sprawa się rozchodzi. Kotek zostaje brutalnie zamordowany, aby ściągnąć do Inishmore porucznika Padraica - idealistycznie nastawionego do świata terrorystę walczącego o wolność Irlandii Północnej.
Komedia ma to do siebie, że powinna bawić. To w jaki sposób, jest na pozór kwestią drugorzędną. A jednak trudno powiedzieć, czy Porucznik z Inishmore byłby równie zabawny, gdyby dość ciekawemu tekstowi nie towarzyszyła dobra gra aktorska i konsekwentnie przeprowadzona myśl reżysera. Spektakl Teatru Współczesnego jest parodią cieszących się popularnością thrillerów, filmów akcji. Z drobiazgu, nie uwłaczając miłośnikom kotów, jakim jest śmierć Tomaszka, powstaje wielka intryga, główny bohater staje przeciw groźnym terrorystom, dookoła leje się krew, a raczej hektolitry krwi. Wszystko jest przerysowane. Wątek romantyczny również zostaje sparodiowany. Zakochana w poruczniku Mairead (w tej roli Agnieszka Suchora) nie ma w sobie nic z rozkosznego dziewczęcia, co więcej sama ma w sobie dość potencjału, by móc spokojnie zająć miejsce Padraica. Próbuje zaimponować swojemu mężczyźnie faktem, że świetnie strzela i tak jak on nie ma najmniejszego problemu z zabijaniem ludzi, marzy o wstąpieniu do INLA (Irlandzka Narodowa Armia Wyzwoleńcza, odłam IRA). Jest zatem miłość - ale miłość inna niż ta prezentowana w komediach romantycznych. Jest kobieta - ale w żaden sposób nie przypomina bogini seksu ("- Urosłam? - Szkoda, że tylko wzwyż"). Jest mężczyzna - nie mający w sobie nic z amanta. Jest sprawa - walka o wolną Irlandię. Jest krew, zabijanie, odrąbane głowy, a jednak widz wie od początku do końca, że ta wizja "filmu" sensacyjnego jest jedną wielką kpiną.
Padraic ujmuje swoją miłością do zwierząt. Borys Szyc gra macho o gołębim sercu. Nie sposób odmówić mu charyzmy, która sprawia, że od chwili pojawienia się na scenie Szyc przyciąga uwagę widza. Jak przystało na głównego bohatera, postać Padraica skonstruowana jest w taki sposób, by widz mógł poczuć do niego sympatię, współodczuwać, pochylić się nad jego losem. I to się udaje, chociaż widzowi ani na chwilę nie wolno zapomnieć o tym, z kim ma do czynienia. Siedząc na widowni, nie pamięta się bowiem o tym, że przecież Padraic jest takim samym zbirem jak jego przeciwnicy, że to w gruncie rzeczy psychopata znany ze swego okrucieństwa, tłumaczący je idealistycznymi pobudkami, gotowy zabić każdego, kto stanie na jego drodze - nawet własnego ojca. Wszyscy się śmieją, zapominając o tym, że w tej historii życie człowieka jest mniej warte niż los kota. Tymczasem autor sztuki, urodzony w rodzinie irlandzkich emigrantów w Wielkiej Brytanii, James McDonagh krytykuje, wydaje surową ocenę działaniom Irlandzkiej Armii Republikańskiej i jej podobnym. Kontrowersyjny dramaturg uderza w spojrzenie na IRA jako na symbol wolności. Poprzez absurd i czarny humor obnaża, piętnuje terroryzm, pokazuje ludzi skorumpowanych (Christy - Janusz R. Nowicki), słabych (Joey - Jakub Kamieński), tak jak główny bohater wyzbytych moralności. Na scenie Teatru Współczesnego człowiek zostaje pokazany jako uosobienie gniewu, skierowanego właściwie niewiadomo w jaką stronę, i szaleństwa. Obserwując dochodzenie - kto zabił Tomaszka, nie sposób nie zauważyć rozpoczynającej się właśnie spirali zła. Tak samo okrutnej i bezsensownej w każdym konflikcie zbrojnym na terenie całego świata.
Równolegle, obok wątku Padarica i Mairead, toczy się historia Donny'ego (bardzo dobry Damian Damięcki, nagrodzony za tę rolę Feliksem warszawskim za sezon 2003/2004) oraz Davey'a. Donny opiekował się Tomaszkiem, a Davey miał po prostu pecha i znalazł rozjechane zwierzę na ulicy. Ich komiczne działania, nieudolne próby ukrycia śmierci kotka, paraliżujący strach przed przyjazdem porucznika i zburzeniem codzienności, w której nie ma miejsca na partyzantkę - bawią i pokazują, że nie trzeba walczyć, aby żyć. To jakby dwa światy - normalny i ten opętany żądzą mordu, które muszą się w pewnym momencie spotkać. IRA, INLA i inne organizacje terrorystyczne, istniejące na świecie, wcześniej czy później wyciągają swoje macki po prostego człowieka.
Reżyser Maciej Englert stworzył spektakl, który od dnia premiery wciąż bawi i ciekawi. Czarny humor, groteska, hiperbola jak nic innego pozwalają przyjrzeć się absurdom współczesności i bez zbytecznego patosu napiętnować zło. Przykre jest jedynie jest to, że nawet gdyby zabiło się Padraica, na jego miejsce przyjdzie nowy porucznik, mający swojego ukochanego kotka i zapominający o zwykłym człowieku. Padraików jest przecież bardzo wielu. Wystarczy usiąść wieczorem przed telewizorem. Patrząc na ludzkie cierpienie, zniszczenie i krew, każdy z nas stawia sobie pytanie - dlaczego? Trudno znaleźć na nie odpowiedź. A może po prostu chodziło o Tomaszka?
Dorota Patrycja Sech, Teatrakcje.pl, 27.06.2011
|
|