|
Rok 2001
Robert Anderson
SAMOTNIK
Przekład: Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Reż. i oprac. muzyczne: Norbert Rakowski
(warsztat reżyserski).
Dekoracje: Monika Nowicka. Kostiumy: Monika Sudół.
Prapremiera polska 2.II.2001
|
Pigułka wolności
Aktor Norbert Rakowski udanie zadebiutował jako reżyser polską premierą "Samotnika" Roberta Andersona. Autor przedstawił niepokojącą wizję rychłej przyszłości, w której poszczególny człowiek nie musi już brać swego losu we własne ręce. Zadbali o niego inni.
Pierwsze sceny ponadgodzinnej jednoaktówki amerykańskiego dramaturga pobudzają widzów do spontanicznego śmiechu. Szybko się jednak okaże, że to ani niefrasobliwa komedia, ani nawet ostra groteska. To raczej drapieżna antyutopia, której mógłby patronować Franz Kafka czy George Orwell, sugestywna zwłaszcza dla dzisiejszych przeciwników globalizacji - Anderson, bezspornie, podsuwa im oręż argumentów.
 Posunięta ad absurdum automatyzacja daje każdemu obywatelowi planety możliwość korzystania z "międzynarodowej komórki usługowej". W nafaszerowanym elektroniką, zdezynfekowanym po poprzednim użytkowniku wnętrzu, dysponent plastikowej karty może uzyskać wszystko, co niezbędne: nocleg, posiłek, drinka, program telewizyjny, poradę, badanie lekarskie. Nawet - choć w ostateczności - pigułkę bezboleśnie przenoszącą w zaświaty. Sam luksus. Przez głośniki sączą się głosy lektorów z pouczeniami i instrukcjami obsługi, więc omyłki nie wchodzą w rachubę. Jednak alkoholu ponad przewidzianą normę automat nie wyda, podobnie - z powodu wzrostu poziomu cholesterolu - ulubionego pasztetu.
Troska o człowieka - ten motor wszelkich systemów totalitarnych - szybko,
rzecz jasna, przeradza się w swe zaprzeczenie. Nowy system nie wszystkim przypadnie do gustu, co widać wyraźnie na przykładzie bohatera utworu, Sama Bradleya (Janusz R. Nowicki). Pracując jako lektor biblioteki narodowej, wykorzystuje swą rzadką, bo zbędną w świecie ideogramów, umiejętność czytania. Dysponując wysokim ilorazem inteligencji - co zobowiązuje go do oddawania tygodniowego kontyngentu... spermy - traktuje "komórkę usługową" tak, jak na to zasługuje. Jak celę więzienną.
Pozostał mu, na szczęście, czarny rynek usług, na którym można kupić namiastkę związków międzyludzkich. U Madame (Antonina Girycz) można wynająć ludzi, którzy przez godzinę lub dwie będą nieudolnie wchodzić w role członków rodziny: Żony (Joanna Jeżewska), Córki i Syna (Iwona Wszołek i Piotr Rękawik, oboje debiutujący na profesjonalnej scenie). Bohater zapragnie nawet Ojca (Bronisław Pawlik), co już graniczy z najwyższym ryzykiem, zważywszy, że osoby po sześćdziesiątce mają bezwzględny nakaz poddać się dobrodziejstwu samolikwidacji... Za żadne pieniądze nie kupi się jednak uczuć - wyrugowanych do cna, jako zbędny i niehigieniczny przeżytek minionej epoki.
"Samotnik" w reżyserii Norberta Rakowskiego to przedstawienie czysto zagrane,
z rewelacyjnym Bronisławem Pawlikiem w wymownym, acz niemym epizodzie.
I przejmujące. Odczytuje się je bynajmniej nie jak utwór science fiction, lecz jako całkiem realne ostrzeżenie przed atrofią uczuć. Przed fetyszem cywilizacji, w jej triumfującym, odhumanizowanym wydaniu; cywilizacji rządzącej się wyłącznie prawidłami gospodarki rynkowej. Gdzie wolność jednostki sprowadza się do decyzji sięgnięcia po ostatnią pigułkę.
Janusz R. Kowalczyk
Rzeczpospolita nr 30, 5.II.2001.
▲
Milczący ojciec do wynajęcia
Wielka rola Bronisława Pawlika w "Samotniku" Roberta Andersona
na scenie Teatru Współczesnego
Gdy oglądamy dziś któreś z późnych arcydzieł niemego kina - choćby słynny Wiatr
z Lilian Gish - to zauważamy ze zdumieniem, jak bardzo zmieniło się aktorstwo od czasu słynnej Nietolerancji. Zniknęła powierzchowna teatralność, wysubtelniał gest. Skojarzenia
z tą właśnie tradycją nasuwają się po najnowszym przedstawieniu Teatru Współczesnego.
 Na scenie W Baraku odbywa się prawdziwy cud wskrzeszenia sztuki scenicznej pantomimy. Ten trwający może 7 minut cud zdarza się w "Samotniku" Roberta Andersona - debiutanckim przedstawieniu Norberta Rakowskiego. W epizodycznej roli pojawia się Bronisław Pawlik jeden z największych polskich aktorów. Gra "ojca na godziny".
W tym świecie straszliwie samotni ludzie gnieżdżą się w "komórkach usługowych" - odczłowieczonych miejscach do jedzenia, snu, zapewniających także możliwość higienicznej "samolikwidacji". Kto tęskni do ciepła i bliskości drugiej osoby, może sobie zafundować łże-dom, zamówić łże-rodzinę. Czas jest starannie wyliczony, po jego upływie dom znika.
Bronisław Pawlik gra takiego właśnie żywego manekina, wynajmowanego do udawanych rodzinnych uroczystości. Na scenie pojawia się tylko na chwilę. Bez jednego słowa, które musi zastąpić wyraz oczu spoglądających z ciągłym zdumieniem na upiorny świat, lekki grymas... Pawlik wpada na scenę w stroju świętego Mikołaja, przyszedł właśnie z łże-wigilii i próbuje zorientować się, jaką rolę ma odegrać na następnej uroczystości. Jego twarz z półotwartymi ustami i rozbieganym spojrzeniem początkowo wyraża konsternację, później odmalowuje wszystkie odcienie szczęścia. Ojciec Pawlika z lubością zaciąga się dymem zakazanego cygara, a później na jego twarzy maluje się szczęście. Drobne szczęście skradzione na chwilę systemowi, który zmusił go do bycia już tylko "ojcem na godziny".
W tej bogatej pantomimie aktor zawarł przejmującą historię człowieka, któremu można zabrać wolność, ale któremu nic nie może odebrać wewnętrznej godności, zdolności współczucia, a więc tego, co składa się na człowieczeństwo.
Pojawienie się Bronisława Pawlika na małej scence W Baraku początkowo budzi śmiech. Później jednak ten śmiech cichnie. Bo tylko z pozoru jest to rola groteskowa. Dzięki wielkiemu aktorowi ten epizod nabiera wymiaru prawdziwie tragicznego.
W teatralnej legendzie polskiego teatru XX wieku pozostało słynne pojawienie się Ludwika Solskiego w niemej roli Starego Wiarusa w Warszawiance. Krótka chwila na scenie, a w niej cała tragedia przegranej bitwy, zmarnowanych ludzkich istnień, pogrzebanych nadziel By to wyrazić, Solski nie potrzebował słowa. Epizod z "Samotnika" nawiązuje wprost do tej wielkiej tradycji. Dobrze się stało, że ten wybitny aktor przyjął epizodyczną rolę w debiutanckim przecież przedstawieniu. Reżyserski warsztat Norberta Rakowskiego, nie wolny przecież od błędów debiutanta (kilka nie wypracowanych puent, fragmentów, które aż proszą się o "zagęszczenie emocjonalne"), pozostanie w pamięci właśnie dzięki roli Bronisława Pawlika - wielkiego aktora, któremu dla opowiedzenia ludzkiej biografii wypowiadane słowo nie jest potrzebne.
Tomasz Mościcki
Życie nr 36, 12.II.2001.
▲
więcej zdjęć ->>>>
Jon Fosse
IMIĘ
Przekład: Elżbieta Frątczak-Nowotny
Reż. Agnieszka Glińska, Scen. Magdalena Maciejewska
Kostiumy: Monika Sudół, Muzyka: Olena Leonenko
Prapremiera polska 27.IV.2001
|
Aleksandra Rembowska
METADOKUMENT
Jest co najmniej jedna ważna cecha łącząca podejmowane przez Agnieszkę Glińską literacko-teatralne wybory. Rysem charakterystycznym dla dramaturgii, niezależnie od tego, w jakim czasie, obszarze językowym czy geograficznym powstała - jest zwyczajność jej bohaterów. Śmiało można mówić o uwikłanych
w przyziemność, trywialność codzienności postaciach: Czechowa, Gorkiego, McDonagha, Belbela. Ostatnio dołączyli do tej galerii także mieszkańcy wrzosowiska z dramatu Jona Fossego "Imię".
O ile jednak np. w "Kalece z Inishmaan", przedstawieniu sprzed paru lat, mieliśmy do czynienia z popisem aktorskich możliwości, często wręcz z aktorskimi solówkami, o tyle w nowym spektaklu Teatru Współczesnego praca zespołu poszła w zgoła nowym kierunku - ku grze niebywale oszczędnej, skupionej, prawie niewidocznej. Aktorstwo "adekwatne" - oto rezultat teatralnego słuchu i wrażliwości aktorów i reżysera, idealne dopasowanie do atmosfery "niepozornych" sytuacji dramatu, jego rytmu i tempa. Brak błysku czy doraźnego efektu nie oznaczał jednak braku wyrazistości i charakteru ról. Świetna wydała mi się Monika Krzywkowska jako "trudna" Dziewczyna, wracająca do domu w 9 miesiącu ciąży - niezbyt mile w nim widziana, nie potrafiąca nawiązać kontaktu z najbliższymi. Było w tej postaci coś prostackiego i zarazem wzniosłego, jakaś tajemnica i tęsknota, których cień zaledwie odkryła przed nami ostatnia scena dramatu. Partnerował jej milczący Chłopak (Piotr Rękawik), nieprzygotowany i speszony perspektywą nowej odpowiedzialności, a może jeszcze bardziej wspólnym mieszkaniem z rodzicami Dziewczyny. Byli też: schorowana, hipochondryczna, przewrażliwiona Matka Marii Mamony i Ojciec Leona Charewicza awanturnik i tyran, u którego jednak agresywność zachowań zdawała się pochodną wcześniejszej życiowej porażki czy też dawnego zranienia. Znakomicie wypadła Monika Kwiatkowska jako znerwicowana, zahukana, dorastająca Siostra - zakompleksiona i skryta, bezradna wobec siebie (już nie-dziecko, a jeszcze nie-kobieta) i otoczenia, które budziło w niej na przemian lęk, to znów ciekawość.
I w końcu epizod Przemysława Kaczyńskiego jako przyjaciela Dziewczyny z lat dzieciństwa i wczesnej młodości - postać dwuznaczna, pojawiająca się w ostatniej scenie, stawiała dotychczasowe relacje postaci w innym świetle, pod znakiem zapytania. Obraz prowincjonalnej rzeczywistości i tkwiących w niej ludzi beznadziejnie samotnych, niezrozumianych, obojętnych, utrwalających jedynie pod pozorami normalności przyschnięte cierpienia, zawiści i niedomówienia, dzięki owej naturalności w graniu przypominał dokument. Podglądane przez widzów jak przez okno postaci poruszały się nieskrępowanie, spokojnie, leniwie.
Ale nie, nie byli to bohaterowie Big Brothera. Ich status bowiem określała nie przypadkowość, lecz kreacja. Powołani do życia przez Fossego, nabrali barw
i kształtów pod czujną ręką reżysera. Autorka scenografii Magda Maciejewska stworzyła dla potrzeb ich nędznej egzystencji hiperrealistyczną przestrzeń biednego, zapuszczonego mieszkanka - z rzędem butów stojących w korytarzu (z którego przenikało ciemnożółte światło filtrowane ścianą z pleksiglasu), ze stosem brudnych naczyń i lodówką, nadającą rytm domowi donośnym odgłosem włączania
i wyłączania. Scenografia, która w sposób tak sugestywny mówiła o miejscu
(że niemal czuliśmy jego zapach), jednocześnie czyniła z niego zaledwie wycinek większej całości - symboliczny fragment świata, do którego przyznałby się każdy.
Czas przeciekający przez palce, owo niedzianie się było tylko pozorne. Nie odkryte wnętrze domu to istne piekło nie wyrażonego. W formie krótkich, urywanych, często powtarzanych kwestii, "szarpanych" wyznań jak muzyczny motyw, lakonicznych informacji tylko zastępujących prawdziwe sensy objawiał się rytm tekstu przypominający biały wiersz i zarazem nakreślający poetyckie ramy całości. Melodia tego wiersza wyprowadziła rzeczowość na odrealniony poziom znaków, relacji, doznań i napięć - niedopowiedzianych, niepełnych, nieoczywistych. Dokument niepostrzeżenie stał się metaforą, codzienność - metacodziennością, milczenie - krzykiem.
Oto kolejny, nie do przeoczenia, krok w teatralnej twórczości Glińskiej - w drodze ku człowiekowi zwyczajnemu, w poszukiwaniu środków jak najpełniejszych,
by go określić.
Aleksandra Rembowska
Teatr nr 6.VI.2001.
▲
Roman Pawłowski
"IMIĘ" Jona Fossego.
REPORTAŻ Z KUCHNI
Agnieszka Glińska wymyśliła nowy gatunek sceniczny, który można by nazwać reportażem teatralnym.
Glińska należy dzisiaj do czołówki młodych reżyserów polskich. Nie idzie jednak
w kierunku teatru autorskiego Krystiana Lupy jak jej koledzy z krakowskiej szkoły teatralnej, ale podąża własną drogą. Wystawia realistyczne teksty, skupiając się na drobiazgowej analizie rzeczywistości przedstawionej w dramacie. Jako reżyser odpowiada na pięć podstawowych pytań, które zadaje sobie dziennikarz.
Po pierwsze: kto? po drugie: gdzie? po trzecie: kiedy? po czwarte: co? po piąte: dlaczego?
Takim reportażem z życia rosyjskiej prowincji byli "Barbarzyńcy" Maksyma Gorkiego, poprzednia premiera Glińskiej we Współczesnym. Jej najnowsze przedstawienie oparte jest na sztuce "Imię" norweskiego autora Jona Fossego, który jest spadkobiercą realistycznych tendencji w dramacie. Akcja również rozgrywa się na prowincji, rozumianej nie tylko geograficznie, ale także emocjonalnie.
"Imię" to historia rozpadu rodziny, ale nie w duchu nowego brutalizmu. Tutaj rozpad postępuje niezauważalnie, ludzie odsuwają się od siebie drobnymi krokami,
aby w końcu stracić jakikolwiek kontakt. Intryga jest banalnie prosta: Beate wraca ze swoim chłopakiem do rodzinnego domu, aby urodzić dziecko. Wraca, bo tam, dokąd uciekła, nie ma warunków, aby je wychowywać. W domu czeka na nią kaleka matka, ospały ojciec i wścibska siostra. W sąsiedztwie mieszka jej dawny chłopak. W trzech obrazach, z których składa się sztuka, największymi wydarzeniami są: powrót ojca
z pracy, rozmowa matki z ojcem o ciąży córki i wizyta chłopaka z sąsiedztwa. Rozumiemy już, że nie jest to dramaturgia zdarzeń, ale dramaturgia napięć pomiędzy bohaterami.
Glińska świetnie czuje te podskóme zależności. Dziewczyna (Monika Krzywkowska) żyje w strachu, że w ósmym miesiącu ciąży nie jest dość atrakcyjna i chłopak
ją opuści. W związku z tym przed jego wejściem stara się zasłaniać brzuch kurtką
i przybiera atrakcyjne, a zarazem komiczne pozy. Chłopak (Piotr Rękawik) wstydzi
się jej rodziny, najchętniej natychmiast by wyjechał. Przed rzeczywistością ucieka
w lekturę książki. Skąd dziewczyna ma wiedzieć, jak zbudować trwały związek, skoro jej rodzice od dawna żyją osobno. Matka (Maria Mamona) spędza całe dnie w łóżku, ojciec (Leon Charewicz) tkwi z nosem w gazecie. Nawet nie zauważa pojawienia
się w domu obcej osoby. Każdy z domowników chodzi oddzielną ścieżką pomiędzy łazienką, kuchnią a sypialnią, Wszyscy rozmijają się, a jeśli nawet dochodzi
do spotkania, nie mają sobie nic do powiedzenia.
Ten obraz zatrzymanego w oknie sceny pustego życia podkreśla scenografia Magdaleny Maciejewskiej, przedstawiająca kuchnię. Nie widziałem jeszcze spektaklu, w którym aktorzy wtopiliby się w scenografię tak jak w "Imieniu". Lodówka i czajnik
są niekiedy bardziej aktywne od bohaterów, a już z pewnością głośniejsze. Poprzez pauzy wypełniane kuchennymi odgłosami Glińska osiąga wrażenie absolutnego
i beznadziejnego marazmu, jaki panuje w rodzinie bohaterów. Ich życie nie ma kierunku, wszyscy wyglądają jakby właśnie wstali albo właśnie mieli położyć się spać. Czekamy daremnie, aż coś się wydarzy, i czujemy niedosyt, kiedy w końcu po raz ostatni gaśnie na scenie światło. W tej rodzime, dobrze nam znanej, nie może już zdarzyć się nic. Nie da się nawet ustalić imienia dla dziecka.
Do tej wyprawy
w codzienność Glińskiej udało się zebrać ciekawy zespól młodych i zdolnych aktorów, wśród których wyróżnia się szczególnie Monika Kwiatkowska w roli młodszej siostry głównej bohaterki. Ta rola to zaprzeczenie dziewczęcego wdzięku - Kwiatkowska szura kapciami, pożera tony cukierków i tasuje nieustannie karty, w które nikt nie chce z nią grać. Również Monika Krzywkowska jako Beate zwraca uwagę determinacją
i uporem, z jakim walczy o partnera.
Spektakl Glińskiej grany jest na małej scenie Współczesnego, zwanej Barakiem.
Tak samo nazywała się scena w Deutsches Theater w Berlinie, z której pod koniec lat 90. wyszło całe pokolenie niemieckich reżyserów, aktorów i dramaturgów na czele
z Thomasem Ostermaierem. Za swój cel przyjęli oni pokazanie współczesnej rzeczywistości i dzisiaj tworzą nowe oblicze niemieckiego teatru. Czy warszawski Barak okaże się równie szczęśliwym miejscem?
Roman Pawłowski
Gazeta Wyborcza 19.IV.2001.
▲
Jacek Cieślak
POWTÓRKA Z BAZSENSOWNEJ WEGETACJI
Dramaturdzy w takich tekstach jak choćby "Ogień w głowie" Mariusa von Mayenburga oswoili już nas z przemocą, seksem i wulgaryzmami jako nieodłącznymi motywami teatralnego portretu młodego pokolenia. Napisany w 1995 r. dramat Jona Fosse'a "Imię", wyreżyserowany przez Agnieszkę Glińską z godnym podziwu warsztatem, z udanymi rolami, można dziś uznać za enklawę solidnego psychologicznego teatru, ale - niestety - spektakl niewiele mówi o współczesności.
Jeszcze zanim scenę ożywią aktorzy, można odnieść wrażenie, że będziemy oglądać sztukę "młodych gniewnych", młodych, ale 50 lat temu. Klarowna scenografia Magdaleny Maciejewskiej - prosty stół, trzy krzesła, stary fotel, kuchenne sprzęty widoczne przez szklane przepierzenia - przypomina zgrzebne lata 60. Choć można powiedzieć, że to czas na norweskiej wsi, gdzie brak pieniędzy nawet na meble z Ikei, stanął w miejscu. I problemy są takie jak kiedyś. Ciężarna Dziewczyna (Monika Krzywkowska), a to śmieje się nerwowo, a to płacze, zrozpaczona, bo Chłopak (Piotr Rękawik) wstydzi się jej wielkiego brzucha. On nawet nie zaprzecza, że ona mało go obchodzi. Beznadziejność aż huczy - młodzi nie mają pieniędzy, mieszkania. Będą musieli żyć na łasce rodziców i powtórzyć ich bezsensowną wegetację. Matka (Maria Mamona) chodząc o kulach, narzeka na chorobę, Ojciec (Leon Charewicz) chowa się za gazetą, coś tam zje, położy się i westchnie, że minął kolejny dzień. Rozmowy są pozorne, pytania powtarzają się od lat, równie nieistotne jak odpowiedzi.
Nawet jeśli perypetie norweskiej rodziny przypominają chwilami konwencję telenoweli, zaś dramat jest raczej "sztuką dobrze skrojoną" niż arcydziełem, spektakl broni się sumiennością reżyserii i troską o szczegół. Na kameralnej Scenie w Baraku bulgocze w czajniku woda, włącza się agregat lodówki, Ojciec z uporem wyrównuje wybrzuszenia linoleum. Agnieszka Glińska potrafi wykreować z tych drobnych ułamków rzeczywistości zwykłą codzienność, ale i efekt komiczny, dzięki czemu spektakl nie staje się parodią ponurych psychologicznych dramatów. Aktorzy nierzadko grają przy wtórze śmiechu widowni. Podoba się młodsza Siostra Moniki Kwiatkowskiej. Mając w głowie tylko grę w karty i landrynki, jak na starą-malutką przystało, beztrosko pociesza Chłopaka, jaki to jest jeszcze młody, jak to fajnie mieć w jego wieku dzidziusia. W inscenizacji dramatu Jona Fosse'a nie zabrakło nuty lirycznej. Kiedy Chłopak i Dziewczyna przestają się już kłócić i robić sobie na złość, on przytula ją na fotelu i opowiada o mieście nienarodzonych dzieci, które wybierają, czy chcą przyjść na świat w Indiach, czy Norwegii, w stolicy, czy na wsi.
Oglądając młodych aktorów, można pomyśleć, jak to dobrze, że ktoś jeszcze dba
o dobrą dykcję i chce przykuwać uwagę widza wiarygodną interpretacją roli, nie zaś tylko ekshibicjonizmem. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że młodzież ze Współczesnego pokazuje odchodzący świat naszych rodziców. Dziś można oglądać go tylko w teatrze przy Mokotowskiej. Na ulicach Warszawy zobaczymy inne historie.
Jacek Cieślak
Rzeczpospolita 9.IV.2001.
▲
więcej zdjęć ->>>>
August Strindberg
Wielkanoc
Przekład: Zygmunt Łanowski
Reż. Erwin Axer. Scen. Ewa Starowieyska
Muzyka: Jerzy Satanowski.
Premiera 15.IX.2001
|
W warszawskim Teatrze Współczesnym prawdziwe wydarzenie. Po pierwsze, na afiszu obecna jest rzadko wystawiana w Polsce sztuka Strindberga "Wielkanoc". Po drugie, reżyseruje ją Erwin Axer, twórca tego teatru, mistrz pracy z aktorem, za scenografię odpowiada zaś Ewa Starowieyska.
Ma to swoje konsekwencje w spektaklu, prowadzonym nieomylną ręką, w odmierzonym rytmie i nastroju, w który wprowadzają fragmenty koncertu organowego Haydna "Siedem słów Zbawiciela na Krzyżu". Atmosfera jest mroczna, jak w powstałym w tym samym czasie "Tańcu śmierci".[...] Aktorzy, działający w przestrzeni na pół otwartej (Starowieyska pozostawiła "prześwit" na całą tylną ścianę wnętrza, w którym odbywa się to wielkanocne misterium) idealnie oddają stan rosnącego napięcia i oczekiwania na przesilenie. Oprócz świetnej roli Olgierda Łukaszewicza (neurotyczny i zagubiony Elis) należałoby wymienić wszystkie pozostałe postacie; doskonałą, wyrazistą rolę stworzył Janusz R. Nowicki, grający człowieka praktycznego, ale o ambicjach wychowawcy, który, niczym czarodziej, rozprasza czarne chmury. Ale prawdziwym odkryciem tego przedstawienia jest rola Eleonory Iwony Wszołkówny. To piekielnie trudna rola - wiadomo, jak łatwo przesadzić, portretując osobę zwichniętą psychicznie. Wszołkówna poradziła sobie z tym doskonale. W każdym geście i ruchu, lekko tylko odkształconym, w sposobie mówienia, w chwilowych dysfunkcjach między słowem a czynem odcisnęła stan niezwykłego uduchowienia, który tak fascynuje jej nowego młodego przyjaciela Beniamina (Marcin Przybylski) i wszystkich domowników. To ona wnosi w wielopiątkowy smutek autentyczną nadzieję.
Tomasz Miłkowski
Trybuna 18.IX.2001.
"Wielkanoc" Augusta Strindberga to historia ludzkiego dramatu wpisanego w symbolikę Wielkiego Tygodnia. Niestety, w inscenizacji Erwina Axera ciężar dramatu przenosi się z bohaterów na aktorów i na widzów. "Wielkanoc" w Teatrze Współczesnym to tragedia dla wszystkich na sali.
Najnowsza premiera we Współczesnym już jest przestarzała.
Tekst, nie dorównujący ani "Ojcu" ani "Pannie Julii", brzmi archaicznie, drażnią naiwne dialogi i zabiegi dramaturgiczne nie do przyjęcia w dzisiejszym teatrze, jak choćby relacjonowanie przez aktora, co też dzieje się za oknem. "O! Pan Lindkvist! W ręku ma laseczkę a na nogach kalosze! Ukłonił mi się! O! Uśmiecha się!
Minął nasz dom!" - wykrzykuje aktorka z emfazą, a gdy wchodzi Lindkvist, naprawdę na nogach ma kalosze, których demoniczny skrzyp ktoś zza sceny udaje... świszcząc. Potem bohaterowie prowadzą dziesięciominutową rozmowę usadzeni za stołem, względnie - stojąc. Kto tak dzisiaj gra? Kto to we współczesnym teatrze wytrzyma? Oglądając tę bardzo statyczną, pozbawioną napięcia i dramaturgii inscenizację, nie tylko trudno uwierzyć w męczarnie rodziny Heystów, którą tato-malwersant wystawił na pohańbienie, ale także w nagłą duchową przemianę bohaterów, nie popartą żadnym psychologicznym procesem, który by ją uwiarygodnił. Aktorzy uwierzyć nam nie pomogą . [...]
Nie można w teatrze współczesnym zapominać o rzeczywistości, tworzyć sztuk poza czasem i z góry skazywać ich na pozycję muzealnych eksponatów. Świat żyje śmiercią, gwałtem, terrorem. Dotyka nas zło, które przerasta ludzką wyobraźnię. A w teatrze XXI wieku wybitny reżyser próbuje nas zmusić do łez szczęśliwym rozwiązaniem dramatu, polegającego na tym, że nawiedzona dziewczynka kradnie z kwiaciarni żonkila, ściągając na rodzinę kolejną hańbę. Wszystko jednak kończy się dobrze w rozdzierającej scenie przywodzącej na myśl wenezuelską telenowelę. A najlepiej kończy się wtedy, gdy kurtyna wreszcie opada.
Iza Natasza Czapska
Życie Warszawy 17.IX.2001.
...Przedstawienie znakomite, przywołujące na pamięć najlepsze lata Teatru Współczesnego na Mokotowskiej, gdy prawie każda premiera stawała się wydarzeniem artystycznym. Erwin Axer po raz kolejny pokazał, na czym polega sztuka reżyserii, i udowodnił, że jest w tej dziedzinie mistrzem. Śladu skrótów ( nie mówiąc o jakichkolwiek zmianach tekstowych czy sytuacyjnych), wszystko, co założył i wyłożył autor w didaskaliach, odtworzone na scenie z najwyższą pieczołowitością. Szlachetna oszczędność wyrazu, wypracowany dialog i logika monologów - rzeczy, które rzadko obecnie można zobaczyć i usłyszeć w polskim teatrze.[...]
...zupełnie inaczej zareagowali na te inscenizację warszawscy recenzenci, na ogół ludzie młodzi, nie najlepiej wychowani, za to bardzo pewni siebie. W nonszalanckim stylu grymasili na staroświeckość i konserwatyzm Axera, zarzucali mu, że zatrzymał się w rozwoju i nie nadąża za brawurowo rozwijającą się współczesną sztuką, której kapłanami mają być wyczuleni na puls dnia "bezkompromisowi nowatorzy".
Można wybierać, co się komu podoba. Wolna wola. Dlaczego jednak słychać głównie głos jednej opcji - oględnie mówiąc arywistycznej ?
Antoni Libera
Zeszyty Literackie nr 1, I.2002.
▲
|
|