|
Rok 1998
Thornton Wilder
Nasze miasto
Przekład: Julia Rylska
Reż: Maciej Englert. Scen: Marcin Stajewski
Przygotowanie wokalne: Irena Kluk-Drozdowska
Premiera 26.IV.1998
|
Leon Schiller, przygotowując w roku 1938 polską prapremierę "Naszego miasta" Thorntona Wildera, kładł nacisk na mistyczną stronę sztuki, szukał w niej tajemnicy życia pozagrobowego. Dwadzieścia lat później, we Współczesnym, uczeń Schillera Erwin Axer pragnął dotknąć raczej tajemnicy życia doczesnego. Jeśli szukać podobnie lapidarnego określenia tematu kolejnej inscenizacji utworu - na tej samej scenie, czterdzieści lat później, podpisanej przez ucznia i spadkobiercę Axera Macieja Englerta - to pewnie trzeba by powiedzieć coś o tajemnicy przemijania, o ludzkich złudzeniach, tak przecież ulotnych, gdy z kosmicznej perspektywy spojrzy się na krzątaninę w jednym z milionów "naszych miast" i osad. O nieodwracalności niczego w życiu i o wieczności jako wyjętej z czasu poczekalni, gdzie wszystkie nasze dzienne sprawy obojętnieją do nieskończoności.
Przemijaniu poświęcona była już parę miesięcy temu inna sztuka Wildera przygotowana przez Englerta: "Długi obiad świąteczny"; "Nasze miasto" dźwięczy podobnym tonem stoickiej melancholii, choć odautorskie memento jest tu nie tak dyskretne, raczej dobitne (zapewne dzięki osobowości scenicznej Zbigniewa Zapasiewicza), dominującego w roli reżysera-demiurga nad całym tym światem). Może nieco drażnić wolny, uroczysty tok przedstawienia; swoista celebra poczciwego życia Grovers Corners, aż prosząca się o najdelikatniejszy choćby cudzysłów. Nic się na to jednak nie poradzi; taki właśnie, solenny i celebrowany jest dzisiejszy Współczesny.
(js)
Polityka nr 21, 23.V.1998.
Sztuka otrzymała znakomitą obsadę [...] - w zasadzie powinienem przepisać cały afisz, bo każda z blisko 20 ról znalazła doskonałego interpretatora - pierwsze skrzypce gra tu Reżyser. To kolejna fenomenalna rola Zbigniewa Zapasiewicza. [...] Młodych zagrali z powodzeniem Kinga Tabor i Zbigniew Suszyński. To, po Reżyserze Zapasiewicza, dwie następne świetne role.
Co tu jeszcze rzec, by nie zapeszyć? Takie spektakle, jak "Nasze miasto" Englerta w stolicy europejskiego państwa powinny być "chlebem powszednim". Trafiają się jednak tak rzadko, że ich ranga urasta natychmiast do wydarzeń.
Janusz R. Kowalczyk
Rzeczpospolita 23.V.1998.
Kilka miesięcy temu Maciej Englert pokazał we Współczesnym "Długi świąteczny obiad" Wildera, sztukę, która poetyckim kunsztem zdaje się nie ustępować "Naszemu miastu". Oglądając tamto przedstawienie myślałem, że Englert ma niebywałego nosa: umie odważnie przypomnieć autora, którego wielkości nikt nie kwestionuje, ale który zarazem na giełdzie aktualnych mód nie zajmuje uprzywilejowanej pozycji. [...]
Przedstawienie jest mądre i piękne, choć niczym nie epatuje: ani nowym odczytaniem tekstu, ani środkami inscenizacyjnymi. Reżyser zachowuje niebywałą lojalność wobec autora, który w swoim czasie zrewolucjonizował formę dramatu, ale którego nikt rozsądny nie traktuje dziś na scenie jako nowatora. Wilder jest po prostu wielkim klasykiem, a najlepszą przysługą, jaką można mu oddać, to właśnie traktować go lojalnie i zaufać mu..
Owszem, Englert nieco przyciął tekst, wszelako bez najmniejszej szkody dla jego integralności i niepowtarzalnej aury. Trochę inaczej rozłożył akcenty, mocniej niż Wilder podkreślając melancholię czy nawet smutek sztuki. Oryginalnym pomysłem reżysera jest, by tak rzec, organizacja struktury dźwiękowej przedstawienia. Wiadomo, że w "Naszym mieście" akcja obywa się bez scenografii i rekwizytów, w gruncie rzeczy na pustej scenie. Te stanowiące o niezwykłości sztuki wymagania zostały wiernie spełnione. Jednocześnie Wilder wpisał w tekst przeróżne dźwięki: gwizd lokomotywy, brzęk baniek na mleko itp., nie dając przy tym żadnych wskazówek, jak te dźwięki osiągnąć. Inwencja Englerta polega na tym, że odpowiedzialnością za całą bogatą sferę foniczną obarczył aktorów - tych, którzy w danej chwili nie biorą udziału w akcji. Są ukryci gdzieś w kulisach i w sposób perfekcyjnie synchroniczny wytwarzają różne odgłosy.[...]
Pomysł reżyserski został, oczywiście, wywiedziony z poetyki Wildera, i to tak doskonale, że po powrocie z teatru musiałem sprawdzić, jak to wygląda w tekście; byłem prawie pewien, że wszystko wymyślił Wilder.
Janusz Majcherek
Teatr nr 7/8, VIII.1998.
▲
Carlo Goldoni
Łgarz
Przekład: Joanna Walter
Reż: Giovanni Pampiglione. Scen: Jan Polewka
Premiera 31.XII.1998
|
"Łgarzem" Carla Goldoniego wszedł Teatr Współczesny w Warszawie w nowy rok, pokazując tę komedię schyłku dell'arte z wysmakowaną precyzją. Reżyser Giovanni Pampiglione z pomocą Jana Polewki (scenografia) wyczarował świat wenecki połowy XVIII wieku, stylizując ruch sceniczny na wzór ówczesnych technik komicznych.
Piękne kostiumy, gesty i ruch przywodziły na myśl sztychy, na których utrwalone zostały postaci dell'arte. A także teatr marionetek, w którym już ktoś inny pociągał za sznurki. Na marionetkowy sposób rozegrano bowiem brawurowy finał - scenę ostatecznego wyjaśnienia intrygi oraz końcowy monolog tytułowego Łgarza. Błazenada sąsiadowała tu z nastrojem lirycznego, pełnego nostalgii wspominania epoki, która odeszła na zawsze. Podświetlone od tylu sylwetki wyglądały jak papierowa wycinanka. Liryczny był też początek z nastrojową serenadą miłosną, wyśpiewaną przez Joannę Jeżewską.
To wszystko sprawiło, że ze sceny we Współczesnym promieniowała uroda dawnego teatru. Było to coś więcej niż tylko lekcja historii -jeżeli to w ogóle była lekcja, to jedynie przy okazji, mimochodem. Pampiglione dowiódł, że na komedii Goldoniego możemy się bawić i dzisiaj, odnajdując w zabawnych, czasem i przesadnie splątanych nitkach intrygi zwierciadło wcale dzisiejszych grzeszków, psot i intryg. Rzecz w tym, że u Goldoniego są one ukazane w nadmiarze i dlatego śmieszą. Właśnie ów "naddatek" jest najtrudniejszą barierą do pokonania przy wystawianiu komedii dell'arte - łatwo bowiem aktorom o szarżę. Ale nie w tym zdyscyplinowanym przedstawieniu, w którym wszyscy wykonawcy mieli okazję pokazać swoje możliwości.
Jak zwykle silą komiczną błyszczeli Krzysztof Kowalewski i Krzysztof Stelmaszyk (w wystudiowanych rolach ojców). Jako sprytna, energiczna Colombina zachwycała Ewa Gawryluk, łgał jak z nut Piotr Adamczyk (jako tytułowy Łgarz właśnie) w towarzystwie próbującego iść w jego ślady Marcina Przybylskiego (Arlekin), skręcał się z zazdrości Zbigniew Suszyński (Ottavio), konał z miłości Jacek Rozenek (Florindo) ku zmartwieniu Dariusza Dobkowskiego (Brighella), a na swoich wybrańców niecierpliwie wyczekiwały Agnieszka Suchora (Rozaura) i Monika Kwiatkowska (Beatrice). Miedzy nimi wszystkimi przemykał się nieco gamoniowaty posłaniec, zasadniczy listonosz i zawodowy gondolier, Przemysław Kaczyński.
Wenecka komedia pana Goldoniego na scenie przy Mokotowskiej "tylko" bawi. Nie pękają nam brzuchy ze śmiechu, ale przecież poddajemy się urokowi zabawy z prawdą w chowanego. Czegóż chcieć więcej.
Tomasz Miłkowski
Trybuna 10.I.1999.
Ostatni wieczór starego roku można było spędzić na wiele różnych sposobów. Jednym z bardziej ambitnych była niewątpliwie premiera nowej sztuki w Teatrze Współczesnym. Był to "Łgarz" w reżyserii Włocha Giovanniego Pampiglione. Sztukę można opisać jednym słowem: nieziemska. Autor Carlo Goldoni mawiał "...dobre wykonanie podtrzymuje często mierne nawet utwory, bardzo zaś rzadko osiągają powodzenie dobre utwory źle wykonane." W tym przypadku mamy do czynienia ze wspaniała komedią oraz jeszcze lepszą obsadą, na którą składają się takie znakomitości jak Krzysztof Kowalewski czy Ewa Gawryluk. Warto tez zwrócić uwagę na Marcina Przybylskiego, który urzeka mową ciała.[...]
Na końcu należy wspomnieć o scenografii. Zaprojektował ją sam Jan Polewka, znany m.in. z przedstawienia "Dialogus de Passione". Scenografia jest skąpa lecz wystarczająca, a kostiumy wyśmienicie oddają charakter bohaterów.
"Łgarz" zapewnia ponad dwie godziny naprawdę dobrej zabawy. Dawno już nie bawiłem się tak rewelacyjnie. W nowym roku chciałbym życzyć wszystkim teatromanom więcej takich arcydzieł.
Artur Kowalski
Magiel, styczeń/luty 1999.
[...] Jednym z nielicznych dziś teatrów, będących prawdziwą szkołą dla młodych aktorów, pozostał warszawski Teatr Współczesny. Dowiodła tego po raz kolejny sylwestrowa premiera na Mokotowskiej 13. "Łgarz", którego wyreżyserował Pampiglione.
Wiadomo, że twórca ten jest majstrem od commedia dell'arte, teraz też zrobił spektakl żywy, lekki, dowcipny, kolorowy - karnawałowy właśnie. Jest to wdzięczne bawidełko, należące do gatunku przedstawień, które po prostu ogląda się z przyjemnością.
"Łgarz" na pewno będzie się cieszył powodzeniem, z punktu widzenia polityki kasowej decyzję wystawienia lego tekstu trzeba więc uznać za trafną. Jednakże, jak sądzę, wybór sztuki Goldoniego został podyktowany innymi względami. W tym przedstawieniu grają przede wszystkim młodzi i najmłodsi członkowie zespołu - dyrektorowi teatru, Maciejowi Englertowi, chodziło zapewne o to, by zetknęli się oni także z tym właśnie rodzajem aktorstwa. Rodzajem piekielnie trudnym, bo narzucającym po dyktatorsku skodyfikowaną konwencję, w ramach której aktor ma OBOWIĄZEK rozśmieszyć widza. Łamali sobie zęby na tym zadaniu wytrawni wykonawcy, większość z nich bywała przeważnie zupełnie niezabawna, inni z kolei modyfikowali po swojemu zasady stylu gry dell'arte (dotyczy to zresztą w pewnej mierze Krzysztofa Kowalewskiego, który wprawdzie stworzył w tym przedstawieniu postać przekomiczną, ale potraktował trochę, by tak rzec, wymijająco reguły gatunku). Młodzi wykonawcy ze Współczesnego uczciwie zmagali się z tą konwencją, każdy z nich miał przynajmniej kilka momentów, w których wzbudzał gromki śmiech widowni.
Najlepiej poczuli się w gorsecie postaci Goldoniego Ewa Gawryluk i Piotr Adamczyk. Gawryluk, która od sześciu bodajże sezonów gra we Współczesnym, staje się aktorką coraz bardziej godną uwagi; po Ali z "Tanga", gdzie stworzyła nową zupełnie, zaskakującą i przekonującą koncepcję tej roli, pokazała się teraz w partii Colombiny, zalotnej, trochę naiwnej, trochę cwanej subretki o starannie wypracowanych, urokliwych ptasich ruchach. Nowych kobiecych talentów komediowych jest w polskim teatrze bardzo mało - Gawryluk niewątpliwie należy do tej grupki wybranek Opatrzności. Także Adamczyk w "Tangu" zagrał znakomicie, odnalazł odpowiedni ton łączący dramat z groteską, w "Łgarzu" w tytułowej roli, był zarazem uwodzicielski i bardzo zabawny, zaprezentował sprawność techniczną dojrzałego aktora. Warto wspomnieć, że i Gawryluk, i Adamczyk to osoby bardzo urodziwe, w dodatku o rysach subtelnych, wyzbytych przaśności, wulgarności. W dobrym tonie jest pomijanie kwestii urody naszych aktorów eleganckim milczeniem, co bardziej wyrafinowani zresztą tylko brzydotę uznają za walor prawdziwie artystyczny. Na szczęście ta moda, jak się wydaje, mija, ale efekty jej istnienia będą jeszcze długo widoczne.
Trzeba więc stwierdzić, że wysiłki Englerta-pedagoga przynoszą spektakularne rezultaty, należy jednak dodać, że jego młodzież jest najwyraźniej pełna zapału do pracy. Każdy z młodych aktorów ze Współczesnego w każdej kolejnej roli prezentuje jakieś nowe umiejętności, nowe środki. Nie wszyscy oczywiście radzą sobie jednakowo dobrze, sądzę jednak, że nawet najsłabszy artysta z tego zespołu już wkrótce będzie w stanie zostawić daleko z tyłu starszych o dwadzieścia lat kolegów, którzy dziś uchodzą za czołówkę. Jeśli narybek Englerta nadal będzie tak poważnie traktował ten zawód, nie zrobi, rzecz jasna, wielkiej kasy, nie będzie zapraszany do telewizji na rozmowy w przerwie pomiędzy filmem akcji a konkursem audio-tele, nie będzie także pytany, co jada i w czym śpi. Nie zdobędą ci młodzi popularności konia wyścigowego - ale może za to zdobędą sławę.
Joanna Godlewska
Przegląd Powszechny nr 2/930, luty 1999.
▲
więcej zdjęć ->>>>
|
|