|
TEREMIN
Tomasz Mościcki, Dziennik nr 101, 30. IV.2007.
Paulina Sygnatowicz, Życie Warszawy nr 102, 2.V.2007.
Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita nr 104, 5.V. 2007.
Jan Bończa-Szabłowski, Rzeczpospolita nr 104, 5.V.2007.
Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza, nr 105, 7.V.2007.
Tomasz Miłkowski, Przegląd nr 21, 27.V.2007.
Fantastyczny "Teremin"
W monotonnym pejzażu polskiego teatru pojawił się Artur Tyszkiewicz, reżyser, który doskonale "gra" ironią, humorem i... tradycją.
Rok temu triumfował "Iwoną, księżniczką Burgunda" podczas opolskiego festiwalu Klasyka Polska. Kilka miesięcy później w Poznaniu wyreżyserował "Krawca" Sławomira Mrożka. Wreszcie Artur Tyszkiewicz pojawił się w Warszawie. Niedawno zrobił słuchowisko w teatrze Polskiego Radia, a w sobotę w Teatrze Współczesnym odbyła się prapremiera "Teremina" Petra Zelenki.
Uważany jest za reżysera młodego pokolenia, choć metrykalnie jest nieco dalej. Jego teatr nie mieści się w głównym nurcie tego, co na polskich scenach uważane jest za ważne. Tyszkiewicz jest "odmieńcem" - i to widać już było w wałbrzyskiej "Iwonie", którą z zachwytem przyjęła publiczność i krytycy różnych generacji. To teatr o przewrotnym humorze, zakorzeniony w najlepszej polskiej tradycji teatru literackiego, jednocześnie zaś - teatr nieodżegnujący się od nowoczesności, ironicznego igrania popkulturowymi kalkami, co z kolei tak widoczne było w poznańskim "Krawcu". Tyszkiewicz starannie pracuje z aktorem, metodycznie czyta tekst, nie dopisuje własnych scen, co jest najczęściej wyrazem reżyserskiej bezradności. W dość monotonnym pejzażu polskiego teatru pojawił się ktoś ciekawy, nieodżegnujący się od związków z poprzednikami. Swoją drogą - Tyszkiewicz artystycznych przodków wstydzić się nie musi. 14 lat temu jako bardzo młody człowiek był w tym samym Teatrze Współczesnym asystentem Erwina Axera, który realizował właśnie legendarną "Miłość na Krymie".
Reżyser powrócił więc do miejsca, w którym zaczęła się jego przygoda z teatrem, przerwana później na ponad dekadę. Powrócił cieszącym się u nas coraz większą popularnością Petrem Zelenką. "Teremin" sam w sobie jest utworem dość wyjątkowym, bo biografie niezwykłych ludzi to raczej domena filmu. Teatr sięga po tę tematykę, często jednak są to próby zakończone sukcesem połowicznym. Nad biografią prawdziwego człowieka stającego się postacią sztuki ciąży często zbyt silnie piętno osobowości autora, który za pomocą bohatera załatwia swoje ważne sprawy. Prawdziwy człowiek staje się więc mniej istotny. Zelenka w swojej opowieści o genialnym wynalazcy uwikłanym w historię XX wieku osiągnął chwalebny kompromis: to żywa historia geniusza, a równocześnie metafora zniewolenia przez politykę, pieniądz, własne namiętności. Bohater, tytułowy Lew Siergiejewicz Teremin (znakomita rola Leona Charewicza), to wynalazca urządzenia, które zmieniło oblicze, muzyki XX wieku. Jego thereminvox, skonstruowany na początku lat XX, to praszczur dzisiejszych "parapetów", klawiatur, bez których trudno wyobrazić sobie współczesną muzykę rozrywkową. Aż trudno uwierzyć, jak daleką drogę przebył syntezator: od eleganckiej drewnianej skrzyneczki z dwiema antenami aż po cyfrowe samplery przechowujące i przetwarzające wszelkie możliwe brzmienia.
Przedstawienie Tyszkiewicza nie jest jednak jedynie historyjką wynalazku z obowiązkowym scenicznym demo niezwykłego urządzenia (choć te sceny są bardzo efektowne): to gorzka opowieść o człowieku przez swój geniusz uwikłanym w historię, swój talent składającego w służbę złu rosyjskiego komunizmu, a także ironiczna diagnoza współczesnej masowej kultury. Nic dziwnego, że gdy jedna z postaci mówi z zachwytem o sukcesie koncertu tereministów na wielkim stadionie: muzyka podniesiona została do rangi meczu baseballa - na widowni słychać gorzki śmiech. Nowy instrument i jego spadkobiercy, jeszcze w latach 70. dający nadzieję na odkrycie nowych, fascynujących światów brzmień - dziś przyczynili się jedynie do spauperyzowania muzyki. To, co mogło ją odnowić - w rezultacie obniżyło jej rangę.
W przedstawieniu Tyszkiewicza są prawdziwe i rzetelnie skonstruowane role, choćby wspomniany już Teremin Charewicza, zrazu onieśmielony, prowincjonalny, jakby zbyt kanciasty i zamaszysty w ruchach, później nabierający zgubnej pewności siebie, na koniec zmieniony, zrezygnowany czy kapitalne studium wiecznie "podciętego" detektywa - w tej roli Sławomir Orzechowski, komicznie cedzący słowa, czy zabawna karykatura artystowskiej postaci kompozytora Schillingera stworzona przez Janusza Michałowskiego. Świetne panie: Monika Pikuła jako komunizująca Lavinia oraz dwie Moniki: Krzywkowska i Kwiatkowska walczące o miłość Teremina. Warto jedynie zewrzeć nieco trzeci akt, w którym na premierze wyraźnie siadło tempo.
Że to taki nienowoczesny teatr? Owszem, ale w coraz bardziej jednostajnym polskim teatrze przestawienie Tyszkiewicza jest czymś bardzo ożywczym.
Ten spektakl z pewnością zbierze cięgi od kapłanów "nowoczesności odwołującej się do rzeczywistości"... Gdyby nasz polski teatr składał się tylko z takich "tereminów" - należałoby bić na alarm. Ponieważ jednak jest to propozycja osobna - trzeba patrzeć z życzliwością. To wzbogaca paletę kolorów naszych scen, czyli przywraca normalność.
Tomasz Mościcki, Dziennik nr 101, 30. IV.2007.
O wszystkim znaczy o niczym
Artur Tyszkiewicz udowodnił słuszność starej zasady mówiącej, że robić spektakl o wszystkim, znaczy robić go o niczym.
Teatr Współczesny od dłuższego już czasu stanowi wykładnię klasycznego teatralnego rzemiosła. "Teremin" ten mit zburzył. I wcale nie o utwór Petera Zelenki tu chodzi, ale o samą reżyserię. Artur Tyszkiewicz pogubił się bowiem w swoim spektaklu doszczętnie.
Bohaterem opowieści jest Lew Sergiejewicz Teremin, radziecki wynalazca, który wysłany zostaje w latach 20. do USA. Od radzieckich służb dostaje zadanie rozpowszechniania rodzimej myśli technicznej w postaci bezdotykowego instrumentu nazwanego tereminvox. Doskonale wywiązuje się ze swojego zadania, szybko odnosi sukces. Ale na jego drodze staje wielki kryzys gospodarczy. Tyle wystarczy, aby zrozumieć, o co z grubsza chodzi. Niestety, ze spektaklu wynika niewiele więcej.
Tyszkiewicz podzielił przedstawienie na trzy godzinne odsłony. Z pierwszej części dowiadujemy się, że jest to spektakl o narodzinach kultury masowej. Z drugiej nie dowiadujemy się niczego. Trzecia zaś jest próbą opowiedzenia o wolności człowieka i o jego uwikłaniu w okrutną historię. Całość natomiast jest tylko marną namiastką wspomnianych problemów.
Reżyser nie potrafił się ostatecznie zdecydować, o czym robi spektakl. Dlatego też Teremin (Leon Charewicz), mimo że był bohaterem autentycznym, na scenie jest zupełnie papierowy. Dlatego Sławomir Orzechowski (Samuel Hoffmann) jest postacią zupełnie z innej bajki.
Ale za to jakże sympatyczną i zabawną. Rolę prywatnego detektywa Orzechowski zbudował gdzieś pomiędzy inspektorem Clouseau z "Różowej pantery" a braćmi Marx. Szkoda tylko, że nie starczyło mu energii, aby utrzymać ją do końca. Jedynie Monika Kwiatkowska-Dejczer jako Lucie Rosen, z pełną elegancją nosząc wieczorowe suknie, utrzymuje klimat szalonych lat 20.
Zespół jak zwykle pokazał solidne teatralne rzemiosło, którego, niestety, zabrakło reżyserowi.
Paulina Sygnatowicz, Życie Warszawy nr 102, 2.V.2007.
Pro: Udana intelektualna łamigłówka
Rzadko się dziś trafia tak świetna premiera, w której pełnemu zaskoczeń tekstowi towarzyszy przemyślana reżyseria i porywająca gra aktorów.
Bohater, rosyjski fizyk Lew Teremin (Leon Charewicz), to postać historyczna. W latach 20. i 30. dawał pokazy skonstruowanego przez siebie bezdotykowego instrumentu. Cud ówczesnej elektroniki wydawał modulowane dźwięki po zbliżeniu dłoni do anten. Teremin, dzięki przedsiębiorczości niemieckiego impresaria (Krzysztof Kowalewski), przedstawiał swój wynalazek w USA. Obok nich w koncertach - m.in. na 25-tysięcznym stadionie - brali udział prywatny detektyw (Sławomir Orzechowski) i muzyk (Janusz Michałowski). Brzmienia tereminvoksu przebijały powodzeniem koncerty Franka Sinatry. Teremin stał się idolem mas i prekursorem muzyki elektronicznej. Jego urządzenie powstało jednak jako czujnik alarmowy kremlowskiej kancelarii Lenina. Instalacja systemu odbyła się pod okiem jego następcy, bo był to zarazem aparat podsłuchowy.
W Stanach Zjednoczonych fizyk chodził na pasku sowieckich służb specjalnych. Żądały odeń szpiegowskich zadań. Żeby się dostać do zakładów lotniczych, zdolny wynalazca skonstruował wysokościomierz.
Robił to, żeby chronić życie ojca, dawnego carskiego sługi. (Ojciec notabene dawno nie żył). On sam tymczasem zatracał osobowość, żonglując uczuciami: żony (Monika Krzywkowska), asystentki (Monika Pikuła), bogatej kochanki (Monika Kwiatkowska).
Świetne przedstawienie Artura Tyszkiewicza utrzymane w klimacie tzw. boskiej dekadencji, nie przynosi happy endu. Zapada w pamięć bardziej jako intelektualna łamigłówka niż kolejny z głosów w narodowych sporach o lustrację. Choć i taka interpretacja wydaje się uprawniona.
Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita nr 104, 5.V. 2007.
Kontra: Spektakl pozbawiony finezji
Artur Tyszkiewicz pokazał, jak mądrą, przejmującą i wielowarstwową sztukę o ludzkim zniewoleniu zamienić w szereg gagów. Choć na początku widz się uśmiecha, potem zaczyna się potwornie nudzić.
Mniej zorientowany w tragicznej biografii głównego bohatera Lwa Teremina mógłby pomyśleć, że ogląda fantastyczną opowieść o szalonym wynalazcy, który - jak każdy geniusz - ma kłopoty ze znalezieniem sponsora. Na szczęście udało mu się znaleźć trzech przyjaciół, którzy pomagają mu urzeczywistnić realizację projektu bezdotykowego instrumentu muzycznego. Ich wspólne koncerty po latach powodzenia i zainteresowania zaczynają się jednak spotykać z obojętnością. I występującym artystom należy się współczucie. Z tą tezą mógłbym się zgodzić. Artystom rzeczywiście należy się współczucie, głównie z powodu działań reżysera.
Bohaterowie Petra Zelenki to najczęściej ludzie bierni, słabi, poddający się nurtowi życia, bez pomysłu na związki emocjonalne z innymi. I takich spotykamy w tej opowieści. Ale nie w Teatrze Współczesnym. Tu mamy przede wszystkim postacie komediowo-groteskowe. W dobrym (Janusz Michałowski) i złym (Sławomir Orzechowski) guście. W Tereminie Leona Charewicza nie widać rozdarcia wynalazcy, który ma świadomość, że po przyjeździe do USA jest bezustannie inwigilowany przez sowiecki wywiad. Rozwód z żoną i tajemniczą śmierć ojca przyjmuje niemal obojętnie.
Reżyser nie dał też szansy zaistnieć na scenie żonie bohatera (Monika Krzywkowska) ani Lavinii (Monika Pikuła), kobiecie autentycznie nim zafascynowanej. Dwaj pracownicy bezpieki Jan Pęczek i Michał Piela wypadli jak postacie z podrzędnego kryminału.
Petr Zelenka z pewnością zasługuje na więcej finezji.
Jan Bończa-Szabłowski, Rzeczpospolita nr 104, 5.V.2007.
Szpieg, który stworzył popkulturę
Historia Lwa Teremina to gotowy materiał na esej sceniczny o początkach popkultury. Teatrowi Współczesnemu udało się przerobić tragikomedię Petra Zelenki na lekką farsę muzyczną.
Sukces bez talentu, konkursy typu "śpiewać każdy może" - to wcale nie wynalazki ostatnich lat. Epidemia autokrytatrofii (kompletny zanik samokrytycyzmu) wybuchła w latach 20. XX w. pod szczytnymi hasłami "demokratyzacji sztuki" równocześnie w Stanach Zjednoczonych i Związku Radzieckim. To im zawdzięczamy dzisiejsze "Idole" czy domorosłe gwiazdy YouTube.
Gdy Lew Siergiejewicz Teremin (1896-1993) w pierwszych latach po rewolucji wchodził do gabinetu Lenina, nie wiedział jeszcze, że taszczony przez niego prototyp stanie się jedną z przyczyn tej epidemii. Młody radziecki wynalazca niósł przywódcy urządzenie alarmowe mające chronić gabinet. Kilka lat później to samo urządzenie stało się pierwszym bezdotykowym instrumentem muzycznym. Na tereminach gra się poprzez ruch dłoni w polu elektromagnetycznym - równie czysty dźwięk potrafi wydać zarówno wykwalifikowany muzyk, jak i człowiek bez jakiegokolwiek przygotowania. Konstruktor objechał z urządzeniem świat - jego trasy koncertowe sięgały od głodującej Ukrainy, przez sale widowiskowe w Niemczech i Francji, po nowojorski stadion Lewishom i Carnegie Hall. Znamienne, że w tym samym czasie swoje pierwsze koncerty dawała Florence Foster Jenkins, "najgorsza śpiewaczka świata", grana ostatnio przez Krystynę Jandę bohaterka spektaklu "Boska" (warszawski Teatr Polonia).
Historia Teremina to niekończące się pasmo zdarzeń szczególnych, gotowych do umieszczenia w scenariuszu. Z cichego studenta zafascynowanego nowinkami technicznymi zmieniał się w największą nadzieję Lenina, bezwolne narzędzie w rękach GRU (zwerbowano go zaraz po rewolucji, grożąc śmiercią ojca - zwolennika caratu), gwiazdę amerykańskiego przemysłu muzycznego, więźnia gułagu.
Najpopularniejszy czeski autor Petr Zelenka, poświęcając mu swoją tragikomedię, mógł wybrać dowolny okres życia wynalazcy. Wybrał dziesięcioletni epizod amerykański (1927-37) - moment nagłego sukcesu, walki o życie więzionego przez wywiad radziecki ojca, krachu finansowego, kolejnych fatalnych związków z kobietami: żoną Katarzyną (Monika Krzywkowska), asystentką Lavinią (Monika Pikuła) i żoną biznesmena - mafiosa Lucie Rosen (Monika Kwiatkowska-Dejczer).
Zelenka to portrecista życiowych rozbitków niepotrafiących sprostać swoim czasom (jak w wystawianych wielokrotnie "Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie"). Jego postaci często śmieszą, ale jest to komizm podszyty dramatem, komizm wędrownych, głodujących klaunów. Śmieszyć może i Teremin - niezgrabny, naiwny geniusz techniczny i bankrut emocjonalny. W spektaklu Artura Tyszkiewicza (powracającego na stołeczne sceny reżysera świetnej "Iwony, księżniczki Burgunda" z Wałbrzycha) historia wynalazcy, impresaria Goldberga (Krzysztof Kowalewski), rosyjskiego muzyka Schillingera (Janusz Michałowski), zaplątanego w opowieść detektywa Hoffmana (Sławomir Orzechowski) wypada jednak bezbarwnie i chaotycznie.
Zamiast tła socjologicznego czy emocjonalnego jest dansing z wyciemnieniami. Próba odtworzenia klimatu Ameryki lat 20.-30. kończy się kompromisem między elementami z epoki (stroje, tańce, muzyka) a elementami pasującymi równie dobrze do postmodernistycznych braci Presniakow (np. komediowy styl gry aktorskiej charakterystyczny dla wszystkich spektakli Teatru Współczesnego).
Nie ma obecnego u Zelenki problemu podziałów rasowych (epizod z czarną kelnerką utrzymany jest w stylu farsowym), atmosfery nieustannej inwigilacji przez wywiad ani poczucia katastrofy roku 1928 (krach na giełdzie). Jest zabawnie, lekko, melodyjnie. Wydaje się nawet, że spektakl wypadłby lepiej, gdyby pokazany został jako monolog Teremina (Leon Charewicz) - pełen przejmujących listów do nieżyjącego ojca, rozważań o lampach elektronowych, istocie wolności, uczuciach "geniusza mimo woli". Charewicz gra człowieka, który nigdy nie mógł pozwolić sobie na radość. Naciskany jednocześnie przez GRU i własny pęd konstruktorski zawsze pozostawał w napięciu, które z czasem przerodziło się w całkowitą obojętność, nieczułość, rozpacz.
Martwy, sztuczny dźwięk magnetycznych tereminów nadal pociąga artystów (m.in. Jeana Michela Jarre'a), był często wykorzystywany w horrorach (u Alfreda Hitchcocka) i spektaklach (np. przez goszczący w 2005 roku w Polsce Hotel Pro Forma z Kopenhagi). Tego magnetyzmu zabrakło w Teatrze Współczesnym, który mając do dyspozycji nowoczesną machinę (tekst Zelenki), zrobił z niego starodawny, zakurzony instrument.
Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza, nr 105, 7.V.2007.
Wynalazca w opresji
Jego losy mogłyby stać się kanwą niejednego dramatu. Wynalazca, muzyk, ofiara i współpracownik KGB, więzień gułagu, bigamista. Z porządnej petersburskiej rodziny, zdystansowany do bolszewików, w wieku 95 lat nieoczekiwanie wstąpił do KPZR... Życiorys Lwa Siergiejewicza Teremina (właściwie: Termena) obfituje w zaskakujące szczegóły, które pod piórem utalentowanego pisarza mogą się przemienić we frapującą literaturę.
Petr Zelenka, odwołując się do amerykańskiego epizodu życia wynalazcy, kiedy to w latach 20. i 30. olśniewał publiczność swoim elektronowym instrumentem - tereminvoksem, stworzył niemal sensacyjną opowieść o człowieku pełnym sprzeczności, który ponad wszystko lubił bawić się częściami służącymi do budowy układów elektrycznych. Zelenka po swojemu wykorzystał motywy biograficzne głównego bohatera, wprowadzając do dramatu jeszcze inne znane postacie, m.in. sławnego twórcę muzyki awangardowej, Josepha Schillingera, nauczyciela Gershwina. Komuś, kto nic nie wie o Tereminie i jego otoczeniu, opowieść wydaje się przez pierwsze dwa akty wysmakowaną groteską z okresu międzywojnia z polityką w tle w stylu Chestertona.
Reżyser Artur Tyszkiewicz prowadzi akcję pewną ręką, ubarwiając opowieść koncertami tereministów i tajemniczymi spotkaniami wynalazcy z agentami KGB. Akcja toczy się wartko i dla zmylenia publiczności w komediowo-groteskowym kostiumie, pod spodem niosąc wcale dramatyczne przesłanie o człowieku borykającym się ze swoim losem. Żadnej nachalnej pedagogiki, żadnego potępiania i moralizowania. Zamiast tego dowcipna opowieść o nieprzeciętnym człowieku przyduszonym przez okoliczności. Tym większe zaskoczenie, kiedy okazuje się, że mowa była o człowieku, który istniał naprawdę.
W tej niełatwej konwencji - między prawdą a zmyśleniem - znakomicie odnaleźli się aktorzy na czele z wykonawcą głównej roli, Leonem Charewiczem. Jako jego przyjaciele demonstrowali na przemian bezradność i spryt (Krzysztof Kowalewski jako menedżer Goldberg), entuzjazm i rozczarowanie (Janusz Michałowski jako Joseph Schillinger), nieśmiałość i podstępność (Sławomir Orzechowski jako zakompleksiony psi detektyw Hoffman). Sympatię budziły kobiety Teremina: salonowa lwica Lucie Rosen (Monika Kwiatkowska-Dejczer), odrzucona a zakochana żona (Monika Krzywkowska) i pełna determinacji wielbicielka i asystentka Lavinia Williams (Monika Pikuła)
Tomasz Miłkowski, Przegląd nr 21, 27.V.2007
|
|