<<< menu     <<< wstecz


 

UDAJĄC OFIARĘ


Jacek Cieślak, Rzeczpospolita nr 265, 14.XI.2006.
Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza nr 266, 15.XI.2006.
Agnieszka Szmidel, portal studencki www.napis.pl, 17.XI.2006.
Jacek Wakar, Dziennik nr 177 - Kultura, 17.XI.2006.
Aneta Kyzioł, Polityka nr 47/25.11.2006.
Tomasz Miłkowski, Przegląd,nr 48, 26.XI.2006.
Tadeusz Nyczek, Przekrój nr 48/30.XI.2006.
Piotr Kitrasiewicz, Express Wieczorny, 13.XII.2006.
Katarzyna Piętka , WWW.polskie radio, 5.I.2007.
Joanna Godlewska, Przegląd powszechny nr 1/2007.
Elżbieta Baniewicz, Twórczość nr 2/2007.
Tomasz Mościcki, Odra nr 2/2007.
Marek Radziwon, Teatr nr 1/2007, 19.II.2007.

Borys Szyc i Andrzej Zieliński w "Udając ofiarę" braci Presniakowowów grają poniżej poziomu do jakiego przyzwyczaił nas Teatr Współczesny.

Czarna komedia rosyjskich dramaturgów reklamowana jest w Warszawie jako światowy przebój i nowy "Hamlet". Jaka jest prawda - podpowiada najważniejsza w przedstawieniu, finałowa przypowieść o marynarzach. Wypatrzyli na falach oceanu tajemniczo połyskujący i wiele obiecujący przedmiot. Gdy go wyłowili, okazało się, że to puszka śledzi, po których nabawili się niestrawności. Niestety, spektakl Macieja Englerta jest momentami równie niesmacznym daniem. Podczas niedzielnej premiery miałem wrażenie, że Współczesny - słynący ze znakomitej światowej literatury, mistrzowskiej reżyserii i aktorstwa - upodabnia się do głównego bohatera przedstawienia, który przeżywa kryzys tożsamości.

Presniakowowie sportretowali przedstawiciela młodej inteligencji, studenta filozofii (Borys Szyc). Nie chce się ożenić, zrezygnował z życiowych ambicji i pracuje, udając ofiary podczas milicyjnych wizji lokalnych - ponieważ chce się oswoić ze śmiercią. Nie można zaprzeczyć, że młody aktor Borys Szyc święci triumfy w "Oficerach". Jednak na scenie nie wystarczy "być", podawać tekst zachrypniętym głosem lub naśladować białoskórego rapera Eminema w charakterystycznej czapeczce. Andrzej Zieliński w serialu "Na dobre i na złe" gra lekarza, który radzi sobie ze wszystkimi problemami. Ale w spektaklu aktor nie znalazł recepty na postać kapitana milicji -czterdziestolatka szukającego pocieszenia w ramionach milicjantki Ludy (Agnieszka Suchora). Gdy jego rola bez większej potrzeby eksplodowała wulgaryzmami - czułem się jak na prowincjonalnej parodii brutalistów. Nie rozumiem, dlaczego Maciej Englert zdecydował się na artystyczny kompromis. Nie jest przecież w sytuacji publicznego nadawcy, któremu maleją wpływy w kasie, spada frekwencja, kiedy u konkurencji rosną słupki.

Na szczęście w spektaklu nie wszystko jest złe. Chociaż bracia Presniakowowie, schlebiając współczesnej widowni, nafaszerowali tekst wulgaryzmami, napisali zręczną sztuczkę, z której Englertowi udało się wydobyć rosyjski czarny humor, komizm sytuacyjny i obyczajowy. Co prawda główny motyw sztuki, czyli wizje lokalne, rozbija spektakl na ciąg skeczy, ale dał też szansę pokazania szerokiego spectrum społeczeństwa rosyjskiego -nowobogackich oraz inteligentów snobujących się na filozofię Wschodu, podobnie jak u nas. W atrakcyjnych scenograficznie przestrzeniach basenu i restauracji sushi jest miejsce na wokalny i aktorski popis Stanisławy Celińskiej. Nie zabrakło też czasu na egzystencjalne pytania skierowane do młodego pokolenia: skoro wszystko wam "wisi", po co podejmujecie się odpowiedzialnych ról w życiu prywatnym i zawodowym?

Jacek Cieślak, Rzeczpospolita nr 265, 14.XI.2006.


Jak nie udawać monologów Hamleta

Teatr Współczesny po raz kolejny sięgnął po brutalny tekst nowej fali rosyjskich dramaturgów. I wystawił go jak mieszczańską, grzeczną komedię.

Jednym potrzebny jest teatr, innym - urząd ochrony konwencji i konsumenta. W ten weekend ostatecznie okazało się, że przynajmniej jeden taki urząd znajduje się na mapie Warszawy. Wszystko dzięki wschodnioeuropejskiemu potomkowi Hamleta, który pojawił się w Teatrze Współczesnym, czyli dzięki Wali (Borys Szyc) z "Udając ofiarę" braci Presniakowów (reż. Maciej Englert).

Rosyjska dramaturgia zdobywa polskie sceny. Na afiszach jest już nie tylko Iwan Wyrypajew (autor "Tlenu") czy Mikołaj Kolada (m.in. "Merlin Mongoł"), ale i Griszkowiec czy Kuroczkin. W 2003 r. Teatr Wybrzeże poświęcił rosyjskiej dramaturgii "Saison russe", a warszawski Teatr Wytwórnia od roku realizuje projekt "Rosjanie na Pradze". Strategia moskiewskiego teatru dokumentalnego Teatr.doc wpłynęła na wielu polskich autorów, w tym Pawła Demirskiego (autora m.in. sztuk o Wałęsie i wypadku w fabryce Indesit).

Presniakowie znani są w Polsce jako autorzy "Terroryzmu" zrealizowanego w Teatrze Polskim w Poznaniu. Tak jak tamten spektakl można pokazywać na szkoleniach z przysposobienia obronnego, tak nagranie warszawskiej realizacji "Udając" powinno być dołączane do encyklopedii zamiast hasła "mieszczański teatr rozrywki i samozadowolenia z pretensjami do kontrowersyjności".

We Współczesnym wszystko prowadzi na pozór do błyskotliwego połączenia Szekspirowskiej wizji z gorzką diagnozą naszych czasów. Dorastającemu w postsowieckiej Moskwie absolwentowi filozofii ukazuje się duch ojca (Janusz R. Nowicki). Świat dookoła wychodzi z formy, matka (Agnieszka Pilaszewska) planuje mariaż ze stryjem (Sławomir Orzechowski). W łóżku Wali co rusz pojawia się zdegenerowana podróbka Ofelii - Olga (Agnieszka Judycka). Degeneruje się nawet "być albo nie być" i zmienia w cyniczne "ani być, ani nie być". Młody bohater nie chce wprawdzie żyć, ale zdecydowanie sprzeciwia się także "niebyciu". Boi się śmierci i próbuje uodpornić się na nią, udając ofiary podczas milicyjnych wizji lokalnych. Wybierając okrutną i wulgarną sztukę Presniakowów, reżyser Maciej Englert postąpił jak pojawiający się w "Udając" kapitan milicji (Andrzej Zieliński). Podczas wizji w pseudoorientalnej knajpie bohater zamawia rybę, która w zależności od sposobu pokrojenia może się okazać wykwintnym daniem lub trucizną.

Podekscytowany ryzykiem kapitan wybucha nagle pikantnym monologiem o przerażeniu, jakie budzi w nim wyrachowane, pozbawione zasad pokolenie 20-30-latków. Potępienie dla ich bezsensownych zbrodni nie przeszkadza mu jednak zabierać sobie z każdego miejsca przestępstwa jakąś pamiątkę (najchętniej czerwoną damską bieliznę). Wpadł więc w kleszcze fascynacji i lęku, jaki budzi w nim nihilistyczny świat młodych. W te same kleszcze wpadł właśnie reżyser. Fascynują go młodzi, niepokorni dramaturdzy i reżyserzy. Chce spróbować ich zepsutego życia, sięga więc po współczesne, brutalne teksty, tak jak milicjant sięga po trującą rybę (w końcu to najdroższe danie w karcie). Przyrządza je jednak na tyle bezpiecznie, że zamiast paraliżować nerwy, budzą co najwyżej niesmak.

Młodym reżyserom podkrada z kolei środki wizualne, tak jak kapitan podkrada swoim aresztantom fatałaszki. I znów: znika perwersja, zostaje salonowa pikanteria. Maciej Englert ma dar obracania najostrzejszych efektów teatralnych w sztampę. Co z tego, że scenografia złożona z podnoszących się lustrzanych sztachet stwarza aktorom rewelacyjne możliwości? Świetni artyści Teatru Współczesnego kręcą się między nimi niczym eksponaty z muzeum figur woskowych. Wciśnięci w kolorowe kostiumy milicjantów, marynarzy, Japonek wszystkie czynności wykonują, jakby pozowali do albumu "Przegląd typowych zachowań ludzkich na progu XXI w. Od tańca disco do poprawiania spodni po stosunku".

Nawet rosyjski romans śpiewany przez Celińską na tle jaskrawego widoczku Fudżijamy wydaje się wklejony od tak, dla pokazania "wiemy, że tak się dziś robi". Hamlet, który narzekał na "słowa, słowa, słowa", dziś jęczałby pewnie "konwencja, konwencja, konwencja".

Pilaszewska to konwencjonalna matka-paniusia drobiąca na szpilkach w peruce i szlafroczku. Szyc to konwencjonalne wyobrażenie wyrośniętego dzieciaka, któremu czasem zbiera się na filozofujące tyrady. Do ogólnego rozmemłania dodaje jęki i nieskoordynowane ruchy dziecka. Bawi się pałeczkami do ryżu, nerwowo poprawia czapkę, najchętniej jednak leży bez ruchu. "Udając ofiarę" to kolejny ciekawy tekst, który na scenie Teatru Współczesnego musi się bronić sam. Wbrew reżyserowi i wbrew złapanym w mieszczańską manierę aktorom."

Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza nr 266, 15.XI.2006.


Być ofiarą i żyć.

To był spektakl! Jeśli nie spektakularny, to na pewno oryginalny w swej formule i pobudzający do refleksji nad najprostszymi, a zarazem najtrudniejszymi pytaniami. Czy żyję? Czy tylko udaję? Jak bardzo żyję? A może wszyscy jesteśmy fantasmagorycznymi wytworami naszych umysłów?

Z całą pewnością można jednak powiedzieć, że tragikomedia braci Presniakow jest sztuką postmodernistyczną. Wielowarstwowa, niejednoznaczna i pełna alegorii oraz metafor w języku i konstrukcji postaci, bawiąca się niejako konwencją dramatu egzystencjalnego w stylu hamletowskim, a zatem czerpiąca z dramatów romantycznych. Pomieszanie stylów i rzeczywistości z fikcją i zwidami głównego bohatera ma jednak swój cel: szeroko rozumianą introspekcję. Proste pytania stawiane przez postaci dramatu wnikają bowiem w głąb relacji z bliskimi i w trzon, w 'ja' samego Wali (świetnie "skrojony" do tej roli Borys Szyc).

Wala ma trudne zadanie życiowe: udaje ofiary wypadków i zbrodni podczas momentami komicznych w swym tragizmie rekonstrukcji zdarzeń milicji. Nie robi tego z entuzjazmem, choć Kapitan (furiat-milicjant Andrzej Zieliński) zdecydowanie każe poświęcać się rolom denatów, sugerując, że praca to święty obowiązek obywatelski. Wydaje się zresztą, że Wala nie poświęca się niczemu w dużym stopniu, że nie żywi sympatii wobec życia. Apatyczny, leżący w łóżku poza pracą i medytujący do obrazków japońskich, myśli, jak skończyć ze sobą, ale się boi. Odgrywanie ofiar ma być terapią, swoistym odlękowieniem go na wypadek odejścia, oswojeniem z własną skończonością. Ale co robić, jeśli się także boi życia?

Odpowiedzi na to fundamentalne pytanie, powracające w dramacie braci Presniakow nieustannie, nie potrafią udzielić ani rodzice Wali, ani Kapitan, ani nawet niby-Japonka (świetny epizod Stanisławy Celińskiej!) spotkana w barze udającym japońską restaurację, nie ujawnia jej także z zaświatów zagadkowy ojciec. Wala zaczyna więc dostrzegać, że on udając ofiarę jest w tym bardziej wiarygodny, niż reszta żyjących pozornie własnym życiem ludzi. Każdy kogoś udaje, za kogoś się podaje i boi się spojrzeć na siebie z dystansu. Wala, niczym prawdziwy egzystencjalista, w śmierci dostrzega uwolnienie od masek i ról przyjętych przez otoczenie. Ten teatr w teatrze, z efektownym końcowym przejrzeniem się w lustrze i spojrzeniem wewnątrz siebie, był praktykowany wiele razy. Ale sposób, w jaki pokazują to bracia Presniakow a za nimi Maciej Englert, jest nowatorski, bo niebanalny. Można go odczytywać we wszystkich kierunkach: bo jest i satyrą na życie, i tragikomedią ludzkiego istnienia, i powiastką filozoficzną w nowym wydaniu o bezcelowości życia. To sztuka głęboka, ale nie pozbawiona komicznych smaczków. O ile komiczne może być życie, w którym nie ma większego sensu.

Agnieszka Szmidel, portal studencki: www.napis.pl 17.XI.2006.


Bardzo przykra sprawa

Tytuł mówi wszystko. Sztuka "Udając ofiarę" braci Presniakow udaje literaturę, a oparty na niej spektakl Macieja Englerta tylko udaje teatr z prawdziwego zdarzenia.

Reklamowano przedstawienie warszawskiego Teatru Współczesnego jako łobuzerską wersję "Hamleta". Hamletem naszych czasów miał w nim być Wała (Borys Szyc), młodzieniec, który na życie zarabia podczas wizji lokalnych, udając ofiary mordów. Jemu także, jak duńskiemu księciu, pojawia się duch ojca i coś do niego gada. Nic jednak z tego nie wynika, bowiem dramat braci Presniakow to tylko opakowana w słowa pustka. Nie jest opisem współczesnej Rosji, odwołaniem do dawniejszych dzieł, nie jest wreszcie studium dzisiejszego człowieka bez właściwości. Jest o niczym, a więc jest niczym. Serią skeczy, gagów bez wyrazistych puent, zużytych po wielokroć grepsów. Bardzo przykra sprawa.

Niezrozumiała staje się więc decyzja dyrektora Macieja Englerta, by na afisz Współczesnego wprowadzać takiego bubla. Jeśli Englert poczuł afekt do dramaturgii rosyjskiej, mógł sięgnąć po Koladę i Sigariewa. Oglądając ich sztuki, człowiek nie czerwieni się ze wstydu. Ma zresztą Englert pecha do Rosjan. W repertuarze Współczesnego wciąż straszy niewydarzony "Transfer" Kuroczkina. Teraz będzie miał towarzystwo. "Udając ofiarę" nie przypomina najciekawszych spektakli reżysera, jest też odległy od stylu, z jakiego słynie scena przy Mokotowskiej. Jej domeną są spektakle dla prawdziwej inteligencji. To zaś narzuca poziom dialogu i żartu, wymusza nieszablonowe rozwiązania. Tym razem widowiskiem rządzi sztampa, niewybredne żarty, nijakie aktorstwo. Nie pamiętam przedstawienia, w którym Englert szedłby na taką łatwiznę, zadowalał się tak ogranymi chwytami, by wykorzystać aktorów o ustalonych od lat wizerunkach. Borys Szyc jest po swojemu rozmemłany, Andrzej Zieliński sili się na dowcipy, Janusz R. Nowicki mówi basem, Agnieszka Suchora jest znów dziewczyną kumplem, a Agnieszka Pilaszewska stroi miny. Szczytem jest fragment, w którym Stanisława Celińska musi zaśpiewać. Skoro już sie ją ma, trzeba to wykorzystać. Sądziłem, że Englertowi takie myślenie jest kompletnie obce. Aktorzy Współczesnego czasem i z niczego ukręcą coś zabawnego. Całość pozostawia jednak poczucie niesmaku. Potęguje je finał, w którym reżyser porzuca grepsiarską zabawę i usiłuje sugerować głębię. Szyc, jak Filip Mosz z filmu Kieślowskiego, kieruje kamerę na siebie, a potem odwraca ją ku publiczności. A, więc to wszystko było o nas! Podziwu godna myśl, z którą ucieka się z teatru, chcąc, by wreszcie przestał udawać. Cokolwiek i kogokolwiek.

Jacek Wakar, Dziennik nr 177 - Kultura, 17.XI.2006.


Niby życie

Ten sezon warszawski Teatr Współczesny zaczął polską prapremierą głośnej sztuki braci Olega i Władimira Presniakowów "Udając ofiarę". Jest bardzo zabawną - mimo że pełną odniesień do "Hamleta" - opowieścią o pokoleniu współczesnych trzydziestolatków, bynajmniej nie tylko rosyjskich. Hamlet stawał przed dylematem "być albo nie być", tymczasem jego współczesne wcielenie Wala (Borys Szyc) już dawno postanowił nie istnieć. Nieabsorbująco pomieszkuje u matki, niezobowiązująco od pięciu lat uprawia seks ze swoją dziewczyną, bez zaangażowania studiował filozofię, a teraz markuje pracę, odgrywając ofiary przestępstw podczas milicyjnych wizji lokalnych. Udaje, że żyje, i udaje, że umiera. W ten sposób - jak tłumaczy - oswaja śmierć. Inaczej niż rosyjscy inscenizatorzy sztuki Priesniakowów reż. Maciej Englert nie poszedł w groteskę. Scenę zaludniają co prawda typy na granicy karykatury: roztargnieni przestępcy, niezdarni, ale nadrabiający miną członkowie rodziny Wali, mocno zagubiona w rzeczywistości milicyjna ekipa rekonstruująca zbrodnie, o Stanisławie Celińskiej [na zdjęciu] w roli "starej Japonki po przejściach" nie wspominając - jednak spod warstwy komediowej wyglądają całkiem poważne pytania o przyszłość świata rządzonego przez ludzi, którzy unikają wszelkiej odpowiedzialności. Najostrzej artykułuje je w swoim histerycznym monologu - najlepszym momencie tego bardzo dobrego przedstawienia - kapitan milicji (fantastyczna rola Andrzeja Zielińskiego).

Aneta Kyzioł, Polityka nr 47/25.11.2006.


Kat czy ofiara?

Bracia Presniakow, "Udając ofiarę", tłum. Agnieszka Lubomira Piotrowska, reżyseria Maciej Englert, scenografia Marcin Stajewski, kostiumy Anna Englert, muzyka Jerzy Satanowski, ruch sceniczny Jan Pęczek, Teatr Współczesny w Warszawie.

Czarna komedia braci Presniakow obiegła już Europę, zrobiła furorę w Rosji, trafiła na ekran, a teraz - nareszcie - do Polski. Nazywana jest rosyjskim "Hamletem", oczywiście z pewną przesadą, bo autorzy z Szekspira biorą tylko aluzje. Ich uwaga koncentruje się na ukazaniu, co dzieje się z ludźmi po wielkim wstrząsie. Zamiast jednak pisać rozprawy, drążyć kwestię ideologicznie czy politycznie, Presniakowowie rejestrują symptomy: zanik uczuciowości, obcość, pogoń za pieniędzmi, bezrefleksyjne przyjmowanie rozmaitych mód... W centrum sztuki jest Wala (przekonujący Borys Szyc), wieczny student, dorabiający jako "ofiara" w wizjach lokalnych, przeprowadzanych przez milicję, aby doświadczalnie dociec, co było przyczyną zejścia ofiary. Śledztwa prowadzi Kapitan, pamiętający dawne czasy, tymi czasami ograniczony, ale i rozbudzony do pewnej wrażliwości, której mu dzisiaj brakuje - taki charakter ma jego wielki monolog o zagubieniu młodego pokolenia, tyleż śmieszny, co wstrząsający (wielka rola Andrzeja Zielińskiego). Wala bierze udział w tych doświadczeniach, bo z jednej strony boi się śmierci i chce ten strach opanować, a z drugiej podejrzewa Matkę i Wuja o zamordowanie Ojca, który ukazuje mu się we snach albo i na jawie... ("Hamlet"!). Trafne obserwacje nasycone są specyficznym humorem, który chroni widza przed poczuciem beznadziejności, bo choć Presniakowowie niczego nie ułatwiają, pokazując, jakie życie potrafi być wredne, to jednak próbują oswoić jego drapieżność, wystawiając to życie na śmiech. Maciej Englert poprowadził spektakl bez cudowania i wygrał, dając pole aktorom do cyzelowania wydawałoby się kukiełkowych postaci, które nabierają indywidualnych barw. Oprócz Zielińskiego i Szyca widz otrzymuje prawdziwe perły - nibyjapońską kelnerkę w wykonaniu Stanisławy Celińskiej czy też głupiutką, ale groźną Matkę Agnieszki Pilaszewskiej i mułowatego Wuja Sławomira Orzechowskiego. To się ogląda z rosnącym przerażeniem, jak cienka granica dzieli ofiarę od kata i jak łatwo tę granicę przekroczyć.

Tomasz Miłkowski, Przegląd,nr 48, 26.XI.2006.


W roli trupa

A u Rosjan jak zwykle: i smieszno, i straszno.

Podobno bracia Presniakow, autorzy groteskowych komediodramatów w gogolowskim stylu, robią teraz największą karierę spośród rosyjskiej braci piszącej dla teatru. Czyżby powoli zachodziła krwawa gwiazda Kolady i jego akolitów, specjalistów od brutalnych dramatów społecznych? Pomysł "Udając ofiarę" jest z "Hamleta": pewnemu młodzieńcowi w niejasnych okolicznościach ginie ojciec, a do skumania się w parę dążą matka i "wujek Piotr". Jest jeszcze prostacka narzeczona i kilka morderstw w tle. Tyle że współczesny rosyjski Hamlet już z nikim nie walczy, tylko kryje się i maskuje. Wie, że w zdeprawowanym świecie nie ma szans. Nie próbuje wyjaśniać śmierci ojca ani w ogóle żadnej zbrodni. Najwyżej wynajmuje się policji do ról ofiar w prowadzonych śledztwach. Przyzwyczaja się do roli trupa, uznawszy, że otaczające go życie jest w gruncie rzeczy wielką groteskową maszynerią do produkowania żywych trupów wypełnionych głupstwem i świństwem. Fabuła właściwie księżycowa... gdyby nie poetyka zdrowego dystansu, z jakim i autorzy, i realizatorzy traktują cały ten światek. Englert prowadzi aktorów po cienkiej granicy farsy i dramatu. Borys Szyc gra główną rolę tak, jakby go obsadzono w epizodzie odźwiernego - zgodnie z paradoksem, którym stoi cała postać. Wyborna jest policyjna parka - Agnieszka Suchora i Andrzej Zieliński. Kto zobaczy Stanisławę Celińską w roli japońskiej kelnerki, na długo zapomni o sushi. Jeśli coś może drażnić, to komedyjne szarże; na szczęście okazjonalne."

Tadeusz Nyczek, Przekrój nr 48/30.XI.2006.


Hamlet i sado-maso

"Udając ofiarę" jest jednym z najgłośniejszych utworów młodej dramaturgii rosyjskiej. Sztuka miała światową prapremierę na festiwalu w Edynburgu, a potem weszła do repertuaru moskiewskiego MCHAT-u wzbudzając kontrowersje i skrajne oceny recenzentów. Ale wzbudziła ogromne zainteresowanie i stała się podstawą filmu fabularnego. Grają ją teatry w wielu krajach.

Dramat - reklamowany jako współczesny "Hamlet" - jest ciekawie pomyślaną opowieścią o absolwencie filozofii Wali, którego ojciec zginął w rzekomym wypadku, a matka związała się z jego bratem. Wala zarabia na życie w sposób cokolwiek nietypowy. Jest on mianowicie czymś w rodzaju statysty w przeprowadzanych przez milicję wizjach lokalnych dotyczących wypadków i zabójstw. Bohater wciela się w role ofiar i styka się ze śmiercią. Zwłaszcza, że widzi ją w oczach sprawców pokazujących na nim jak doszło do tragedii. Jest to dla Wali rodzaj swoistej psychoterapii. Próbuje on w ten sposób pokonać strach właśnie przed śmiercią, a co za tym idzie i przed życiem. Bo to ostatnie go nie rozpieszcza. Narkotyzuje się, nakłania kochankę do sadomasochistycznych praktyk (lubi być podduszany, balansując na granicy życia i śmierci), a nocami rozmawia z duchem ojca, który odwiedza go niczym stary król Hamlet, podstępnie pozbawiony życia przez brata. A na dodatek matka grozi, że odda go do zakładu zamkniętego jako narkomana.

Siła sztuki tkwi w zręcznym sparafrazowaniu wątku szekspirowskiego i wtopieniu go w tło obyczajowe współczesnej Rosji. A także w realistycznym pokazaniu elementów życia i zachowań obywateli państwa ery Putina. Autorzy - spółka firmująca się jako Bracia Presniakow - sięgnęli do tradycji rosyjskiej - i nie tylko - literatury i osiągnęli niezły rezultat. Oprócz ogólnego wątku z tragedii Szekspira, nasycili utwór przewrotną dwuznacznością, w której dają się dostrzec elementy groteskowego humoru rodem z Gogola, satyry a la Zoszczenko, tragikomicznych rozwiązań dialogowych nawiązujących do Ionesco. I chociaż wyliczanie poszczególnych cząstek, z których zbudowali utwór można mnożyć, to "Udając ofiarę" jest sztuką oryginalną, pomysłową i dającą do myślenia. Bo oprócz zabaw różnymi konwencjami utwór ma w sobie coś z nostalgiczno - refleksyjnego nastroju Czechowa. Jest realizm, jest humor i makabra, ale i zaduma nad losem człowieka, któremu przyszło żyć w takiej a nie innej rzeczywistości historycznej, społecznej i kulturowej. Nie rażą występujące w utworze wulgaryzmy, bo ich funkcja współgra z proponowaną konwencją. A zaskakująca puenta to nawiązanie do jeszcze innych rozwiązań sytuacyjnych.

Autorem inscenizacji, dobrze oddającej niuanse fabuły i dialogów, jest Maciej Englert, przykładający wagę nie tylko do najmniejszych szczegółów spektaklu, ale i do prowadzenia aktorów. Zresztą tekst dramatu - świetnie przełożonego przez Agnieszkę Lubomirę Piotrowską - dosłownie porywał wykonawców. Największe brawa należą się Andrzejowi Zielińskiemu, za odtworzenie postaci zblazowanego i zmęczonego swoją pracą kapitana milicji. Znakomity był Borys Szyc w roli Wali, Agnieszka Pilaszewska jako Matka, Agnieszka Judycka grająca Olgę. Perełkę aktorską stworzyła Stanisława Celińska kreując drugoplanową postać "Japonki po przejściach".

"Udając ofiarę" to spektakl solidnie przygotowany i brawurowo zagrany, oparty na dobrej literaturze, będący jedną z najciekawszych propozycji w teatrach stołecznych sezonu jesiennego.

Piotr Kitrasiewicz, Express Wieczorny, 13.XII.2006.


Udając ofiarę

Dramat Braci Presniakow, nazywany przez krytykę "łobuzerską parafrazą Hamleta", ciekawie pomyślany, ze zgrabnymi aluzjami do Szekspirowskiego Hamleta to materiał na niezły spektakl. W Teatrze Współczesnym więc jak zwykle komplet na widowni. Publiczność wierna, chodząca stale na kolejne premiery, niezwykle często wybuchała salwami śmiechu, ale Udając ofiarę nie jest jedynie komedyjką.

Współczesny Hamlet to Wala (Borys Szyc), były student filozofii, który pracuje przy milicyjnych wizjach lokalnych, udając ofiary morderstw. Jego Ojciec (Janusz R. Nowicki) nie żyje, do czego doszło w sposób dość tajemniczy czy, jak mówi Wala, "niefartowny" - zjadł kolację i umarł, Matka (Agnieszka Pilaszewska) zaś zamierza się związać z bratem męża - Wujkiem Piotrem (Sławomir Orzechowski). Z dziewczyną Olgą (Agnieszka Judycka) łączy Walę dość luźna relacja, oparta na rutynowych spotkaniach na szybki seks, ubarwiany czasami jego fantazjami.

Borys Szyc tworzy postać bezbarwną, lękliwą, dość nudną. Jest to celowa kreacja - współczesnym Hamletem nie targają już namiętności, nie męczą go dylematy, współczesny Hamlet nie wypowiada wielkich monologów. Spotkanie Wali z duchem Ojca, które otwiera przedstawienie, nie staje się dla niego zasianiem tragicznych w skutki wątpliwości, jest jedynie snem, który chowa przed Matką do szafy. Powagę ducha Ojca ponadto ironicznie podważa już samo to, jak teatralnie odbywa się jego pojawienie - w czerwonej poświacie i wśród "piekielnych" dymów. Wala nie zwleka także, jak Szekspirowski Hamlet, z rozmową z Matką, ale od razu po widzeniu Ojca, w drugiej scenie spektaklu, szczerze zagaduje ją, jak to było z Ojcem... I już te dwie pierwsze sceny pokazują, że Ojciec i Matka, postaci tak ważne w tragedii Szekspira, u braci Presniakow i Englerta są wyrzuceni na drugi plan - nie wokół nich i nie w związku z nimi rozgrywać się będzie dramat Wali. Lub też może inaczej - ich nieobecność, nieznaczność będzie istotna o tyle, że jeszcze bardziej osamotnia współczesnego Hamleta, jeszcze bardziej go wyobcowuje.

Wala jest nijaki. Nijakie i płaskie jest jego uduchowienie, co świetnie pokazują jego medytacje do japońskiej miniatury. Nijaka jest jego refleksyjność. Z jednego z miejsc zbrodni zabiera ze sobą książkę. Stanisław Wyspiański zastanawiał się w Studium o Hamlecie, jaką książkę czytywał Hamlet i odpowiadał, że Montaigne'a. Wala zaś będzie czytał książkę o sportowcu - judoce, który choć był kaleką, osiągnął wielki sukces, został mistrzem. Wala prezentuje refleksyjność poradnikową. Podobnie jest z jego rozważaniami na temat moralności, które dochodzą do głosu w czasie wizji lokalnych. Jeżeli więc Hamlet jest tym, który poszukuje, pyta, rozważa, wybija się swą wrażliwością ponad przeciętną, przewyższa masę, to co o naszym świecie można powiedzieć, jeśli mamy takich Hamletów jak Wala?

Konstrukcja Udając ofiarę opiera się na kolejnych wizjach lokalnych. Są to sceny przesycone czarnym humorem, ale bez pazura, raczej bowiem farsowym i płaskim, a do tego tak przewidywalnie obrazujące, że "źle się dzieje w państwie duńskim". Przewidywalnie, ponieważ przedstawiciele państwa, władzy, strażnicy prawa, czyli Kapitan (Andrzej Zieliński), Milicjantka Luda (Agnieszka Suchora), Sierżant Siewa (Mateusz Grydlik), są oczywiście tymi najgorszymi gnidami - niemoralnymi rutyniarzami, kreatorami wyroków. Nie są to jednak postaci antypatyczne, nakreślone w sposób schematyczny. W trzeciej z kolei wizji lokalnej Kapitan "nie wytrzymuje" tego unurzania w bezmyślnym okrucieństwie, braku poszanowania podstawowych wartości i wygłasza tyradę o zepsuciu młodego pokolenia, jego zdegenerowaniu. Jest spazmatyczny, roztrzęsiony, wreszcie nawet komiczny i co najważniejsze... nie ma ani krzty prawdy w tym, co mówi. Zieliński zadbał, aby nie uwierzyć w szczerość Kapitana i nie jest to zarzut wobec niego. On po prostu dobrze odegrał to apogeum udania, hipokryzji, która bardzo silnie jest obecna w wielu scenach Udając ofiarę - choćby w całym, zabawnym i ciekawym, pomyśle na postać Japonki po przejściach (Stanisława Celińska).

W Udając ofiarę jest więc bezbarwność, nijakość, nużąca momentami farsowość, ograne chwyty aktorskie, brak szczerości, nie stanowi to jednak jednoznacznie o słabości tego przedstawienia. W dużej mierze taka kreacja spektaklu jest celowa i słuszna, ponieważ chyba w najlepszy sposób pozwala pokazać pewien rodzaj straty. Straty wielkich tragedii, monologów, dylematów, możliwości refleksji na serio. Czy dałoby się o tym braku powiedzieć tekstem braci Presniakow w sposób poważny? Raczej nie. Forma i wyraz przedstawienia Englerta przeniknięte są więc niepowagą, swoistym brakiem głębi i autentyzmu. Przełamanie tej atmosfery następuje jednak w ostatnich scenach przedstawienia, kiedy dochodzi do ostatniej, zaskakującej, wizji lokalnej, w której Wala nie udaje już ofiary, ale mordercę - oto wszyscy jego bliscy (Matka, Wujek Piotr, Olga) padają nieżywi na ziemię po spożyciu przygotowanego przez niego posiłku. Szybko jednak podnoszą się - są tylko aktorami, a Wala jest, tak jak Hamlet, reżyserem. Za chwilę Wala skieruje kamerę na siebie - swoją twarzą wyrazi podstawowe emocje - te ze starożytnych masek teatralnych - strach, radość, złość. Potem obróci kamerę na publiczność, zobaczymy (na ekranie) jedynie niewyraźne, rozmazane twarze. Przedstawienie zakończy się tym gestem niemocy, wskazującym, że jednoznaczność i prostota są domeną udania, gry - one pozwalają na wyostrzenie obrazu rzeczywistości, ale czy pokazują prawdę? A jeżeli tak, to jaką lub może raczej czyją?

Katarzyna Piętka , WWW.polskie radio, 5.I.2007.


Obrażając ofiary

Sztuka "Udając ofiarę" napisana została przez kolejnych autorów rosyjskich podbijających świat; bracia Oleg i Władimir Presniakowowie mają więcej wystawień w zachodnich teatrach niż Czechow.

Pośród współczesnych im modnych pisarzy dramatycznych z Rosji zdecydowanie się wyróżniają; przede wszystkim, nie posługują się jako wabikiem duszą narodową, a to cieszy także ich co mądrzejszych rodaków. W programie do spektaklu (świetnym - jak zwykle we Współczesnym) zacytowano reżysera rosyjskiej premiery "Udając ofiarę", Kiryłła Sieriebrennikowa: "W ich sztukach nie ma ani grama tak typowego dla naszej literatury handlowania tą przesławną zagadkową duszą rosyjską, odgadywaniem której już wszyscy są zmęczeni". Po wtóre, cechuje ich drapieżne, a zarazem metafizyczne niemal poczucie humoru widoczne przede wszystkim, choć nie tylko, w konstrukcji postaci.

Głównym bohaterem sztuki jest młodzieniec o imieniu Wala, który życie spędza pomiędzy łóżkiem a policyjnymi wizjami lokalnymi, w czasie których odgrywa role ofiar. Nawiedza go duch ojca, który twierdzi, że został zamordowany przez swoją żonę i brata. Wala nie bardzo wie, co ma z tym fantem zrobić, prawdziwe namiętności są obce zarówno jemu, jak i pozostałym postaciom. W rzeczywistości, w której obraca się Wala, wszystko ma wymiar groteskowy i infantylny: związki erotyczne, kradzieże, zbrodnie, nawet luksus oferowany w ojczyźnie nowobogackim. Nikt, ani w starszym, ani w młodszym pokoleniu, nie wie, na czym polega człowieczeństwo, czym jest poczucie odpowiedzialności, autentyczne uczucie, na czym polegać powinny związki pomiędzy ludźmi.

Presniakowowie konstatują te fakty, ale litować się nad nikim nie mają zamiaru, bo ich postacie nie zasługują na współczucie. Tytuł "Udając ofiarę" nie odnosi się przecież jedynie do zajęcia Wali, lecz opisuje stosunek do świata i życia pewnego rodzaju ludzi. Opis ten jest ponadpokoleniowy i ponadnarodowy, dotyczy osobników w różnym wieku, mieszkających w różnych krajach, bezustannie udających ofiary, obwiniających za swoją pustkę wewnętrzną i płynące z niej poczucie niespełnienia Boga, los, stosunki społeczne, bliźnich.

Osobnicy udający ofiary są w gruncie rzeczy - jeśli spojrzeć na nich pod właściwym kątem - niebywale komiczni, po Gogolowsku. I w przedstawieniu Englerta ten komizm został wspaniale wydobyty, rozegrany, po mistrzowsku przenika całą opowieść. Umieli tę tonację bez odrobiny szarży przekazać aktorzy: Borys Szyc jako Wala, skrzywione bobo w latach, Andrzej Zieliński jako milicjant-kleptoman, który ma poczucie wyższości wobec całego świata i dlatego zwisa mu, kogo oskarży o zbrodnię, Agnieszka Pilaszewska jako Matka wiecznie "czegoś niezaspokojona", Sławomir Orzechowski jako karykaturalny spadkobierca rosyjskich tradycji, Agnieszka Judycka jako dziewczyna Wali, której groteskowe zgorzknienie dorównuje zgorzknieniu o wiele starszej Matki. Świetnie zagrali także Stanisław Celińska - fałszywa "Japonka po przejściach", Zbigniew Suszyński - Tachir Zakirow.

Postaci wypełniające sztukę Presniakowowów są śmieszne, ale świat przesiąknięty ich sposobem myślenia, zabawny nie jest i to w przedstawieniu Englerta zostało również wyraźnie pokazane.

Spektakl we Współczesnym miał niedobrą prasę, i to z rozmaitych powodów. Jedni oburzyli się, że na tak szacownej scenie zagościły wulgaryzmy - choć były one artystycznie niezbędne. Inni obrazili się, że postaciom w przedstawieniu nie przydano tragizmu, choć byłoby to sprzeczne z intencją autorów i obrażałoby widzów inteligentniejszych. Jeszcze inni, reprezentujący tak zwane młode żurnałectwo teatralne (połączenie żurnalizmu z matołectwem), obruszyli się, że Englert sięgnął po tekst należący się przecież, jak psu kość, okadzanym przez nich grafomanom teatralnym.

A propos żurnałectwa teatralnego, postanowiłam wprowadzić nową tradycję. Będę się mianowicie domagać wyjaśnień dotyczących sensu bzdur wypisywanych bez wstydu i obaw przez rozmaitych członków tego cechu. Na początek żądam od recenzentki internetowej Kamili Paprockiej, by wytłumaczyła, co oznacza kretyńska fraza, którą posłużyła się charakteryzując postać Wali: "wyznaje moralność oportunistyczną, w której ujawnia się postkomunistyczne zaprzedanie potrzeb człowieka państwu i systemowi"?

Joanna Godlewska, Przegląd powszechny nr 1/2007.


Boksowanie galarety

Przypadek ostatniej premiery Teatru Współczesnego doskonale pokazuje szersze zjawisko. Oto reżyser średnio starszego pokolenia, wieloletni dyrektor teatru, wziął na warsztat sztukę młodych, szeroko granych na świecie dramatopisarzy z Jekaterinburga, braci Olega i Władimira Presniakowów. W kolejnych utworach ukazują oni zmiany współczesnej mentalności, zwłaszcza swoich rówieśników. Przepisując klasykę, jak to czyni dziś wielu autorów, czyli pocierając tekst o tekst, próbują określić bohatera naszych czasów. Inaczej mówiąc, przymierzają wartości do klasycznego wzorca, by ukazać ich skarlenie.

"Udając ofiarę" to w największym skrócie swoista i współczesna wersja "Hamleta". Wielkie pytanie - być czy nie być - bohater Wala, magister filozofii, zamienia na: ani być, ani nie być. Żyje, ale bez entuzjazmu. Egzystuje u matki, która chce poślubić stryja i raczej wolałaby, by syn po latach współżycia ożenił się ze swoją dziewczyną. Nic z tego, Wala nie chce dorosnąć, nie chce się usamodzielnić i odpowiedzialnie założyć rodziny, woli medytacje przed japońskim obrazem i niezobowiązujące związki. Życie wydaje mu się bez sensu, ale śmierci boi się jeszcze bardziej. Próbuje oswajać strach przed nią, udając trupa w czasie kryminalnych wizji lokalnych. Płynie przez życie jak korek na fali, o nic nie walczy, nie zabiega o urzeczywistnienie idei, wszystkie bowiem wydają mu się równie zużyte i przebrzmiałe. Zderzenie podobnej postawy negacji i prostracji z życiem innych okazuje się tyleż śmieszne, co przerażające. Na pewno warte zastanowienia. Wala nie jest wyjątkiem; całe pokolenie jego rówieśników na Wschodzie i na Zachodzie wyznaje filozofią "ani być, ani nie być".

Sztuka Presniakowów jest bardzo sprawnie napisana. Spod obyczajowej komedii wyłania się czysty absurd. Bohaterowie próbują żyć zgodnie z prawem, poczuciem przyzwoitości i tradycją, ale to zupełnie nie wychodzi. Otaczający ich świat ma konsystencję magmy. Wizje lokalne mają przybliżyć do prawdy ekipę Kapitana milicji. Odgrywając po kolei sekwencje wypadków, przestępca ma ujawnić, jak było. Wala udaje ofiarę. Oglądamy trzy takie wizje: w mieszkaniu - kobieta wypadła przez okno czy przypadkiem mąż jej pomógł?; na basenie - kobieta została utopiona czy utopiła się sama?; w japońskiej knajpie - zginął jeden z mężczyzn, którzy świętowali dziesięciolecie matury. Za każdym razem milicjantka Luda filmuje miejsce zdarzenia oraz czynności powtarzane przez podejrzanego o zbrodnię, czyli utrwala prawdę. I za każdym razem rzeczywistość na miejscu zdarzenia ujawnia coraz więcej wątpliwości. Przeciąg zamyka okno tyle samo razy, co człowiek. Domniemany morderca nie wytrzymuje sześciu minut bez oddechu, choć twierdzi, że tyle czasu spędził pod wodą, by utopić swą kochankę. Podejrzany przyznaje się do zastrzelenia kolegi, ale motyw zbrodni pozostaje niejasny. Nikt się owymi sprzecznościami nie przejmuje, bo też ani Kapitanowi, ani jego podwładnym nie zależy na ujawnieniu prawdy. Zgadzać ma się wszystko w papierach, a jak było - nikt już nie sprawdzi. Życie ma swoje prawa: Kapitan lubi dziewczynki, więc z sukcesem zaleca się do Ludy, Sierżant Siewa chciałby zdobyć pozycję i dorobić się, ale bez zbytniego trudu, toteż gotów jest uwolnić podejrzanego z kajdanków. Tak zwane samo życie odbijające się w palecie charakterów, a zarazem czysty absurd - bo gdzie jak gdzie, ale w policji kryminalnej pomyłek być nie powinno. A skoro są widoczne "gołym okiem" biernego Wali, to trudno mu się dziwić, że nie widzi sensu swej egzystencji.

Hamlet się buntował, wydają się mówić autorzy, bo żył w świecie stabilnych wartości. Skoro zostały naruszone, próbował je przywrócić zgodnie z wielowiekową tradycją, którą reprezentował Duch Ojca. Tu też ów Duch się pojawia pod postacią ojca marynarza, durnia raczej, skoro pędził statkiem po puszkę śledzi. Słowem, tradycja jest, ale raczej popaprana. Czerpać z niej trudno. Wala więc o nic nie walczy, niczego nie chce zmienić, w jego świecie żadne stałe normy ani wartości nie istnieją. Walka przypomina boksowanie galarety, więc nie ma sensu jej podejmować.

Można z tekstu braci Presniakowów zrobić kompletny wygłup i można go odczytać poważnie, choć w lekkiej formie. W marcu ubiegłego roku w Turynie widziałam wizję pierwszą zrealizowaną przez gwiazdę litewskiego teatru Oskarasa Korsunovasa, który przyjechał odebrać europejską nagrodę dla młodego reżysera, przyznawaną przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyków Teatralnych (AICT) przy UNESCO. Główną nagrodę odebrał Harold Pinter. Program był wydrukowany, uroczystość w trzystuletnim teatrze Carigniano z udziałem dwustu krytyków z całego świata przygotowana. Po obejrzeniu kiczowatego "Mistrza i Małgorzaty" i groteskowo-idiotycznego "Udając ofiarę" międzynarodowi krytycy wyrazili swoje głębokie oburzenie. Nagrody nie wręczono, Korsunovas uciekł, a cała historia zakończyła się skandalem. Na tegorocznym KONTAKCIE w Toruniu też pokazywano owo dzieło z podobnym skutkiem: po przerwie większość widzów wyszła.

Przedstawienie Englerta uważam za jedno z lepszych w jego dorobku, w porównaniu z wersję litewską wydaje się wręcz arcydziełem. Aktorzy wiedzą, co grają, każda rola jest zrobiona świadomie, w tym kilka znakomicie. Przede wszystkim Andrzej Zieliński jako Kapitan milicji pysznie gra małego łajdaczynę, który w ostatnim, furiackim monologu odkrywa, że w tej konkurencji (łajdactwa) są od niego lepsi. A to, co robi, jedząc japońską rybę fugu (obśmiewa z pozycji zdrowego rozsądku prostego rosyjskiego człowieka modę na sushi i zachodni styl życia), przyprawia o spazmy śmiechu i budzi podziw. Podobnie doskonale Zbigniew Suszyński wymyślił rolę podejrzanego o utopienie kochanki Zakirowa jako obywatela Kaukazu, składającego zeznania mieszaniną wielu języków. Borys Szyc gra Walę powściągliwie, bez epatowania swoim telewizyjnym wizerunkiem. Mało śmieszna wydała mi się Stanisława Celińska jako "stara Japonka po przejściach", ale za to świetnie śpiewała. W sumie bardzo dobre przedstawienie, profesjonalnie i niebanalnie pomyślane role.

Co mogliśmy przeczytać po premierze? Jacek Wakar w Dzienniku (117/2006) pisał: "Spektakl Macieja Englerta tylko udaje teatr z prawdziwego zdarzenia", ponieważ "jest o niczym", to "opakowana w słowa pustka", której towarzyszy "seria skeczy, gagów, bez wyrazistych puent, zużytych po wielekroć grepsów" oraz "sztampa, niewybredne żarty i nijakie aktorstwo". Jeszcze ostrzej atakowała Joanna Derkaczew z Gazety Wyborczej (266/ 2006). "Teatr sięgnął po tekst nowej fali rosyjskich dramaturgów", ale "wystawił go jak mieszczańską, grzeczną komedię", gdzie "świetni artyści kręcą się niczym eksponaty figur woskowych" "złapani w mieszczańską manierę aktorską". Owe złośliwości służą podparciu tezy wyrażonej na wstępie - ten teatr reprezentuje "urząd ochrony konwencji i konsumenta", współczesny Hamlet bowiem zamiast "Słowa, słowa, słowa", mówiłby tu: "Konwencja, konwencja, konwencja", co - jak wiadomo - jest zbrodnią największą. Sztuka jest "okrutna i wulgarna", pisze recenzentka, więc czytelnik domyślić się powinien, że brak krwi, spermy i łez dyskwalifikuje przedstawienie. Bez tych elementów gra aktorów nie może być żadną prawdą, jest tylko udawaniem, mieszczańską konwencją.

Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej; (265/2006) zobaczył wprawdzie w spektaklu "prowincjonalną parodię brutalistów", ale to nie przeszkadzało mu napisać, że ze zręcznej sztuczki "Englertowi udało się wydobyć rosyjski czarny humor, komizm sytuacyjny i obyczajowy. Co prawda główny motyw sztuki, czyli wizje lokalne, rozbija spektakl na ciąg skeczy, ale daje też szansę pokazania szerokiego spektrum społeczeństwa rosyjskiego - nowobogackich oraz inteligentów snobujących się na filozofię wschodu podobnie jak u nas. [...] Nie zabrakło też czasu na egzystencjalne pytania skierowane do młodego pokolenia: skoro wszystko wam wisi, po co podejmujecie się odpowiedzialnych ról w życiu prywatnym i zawodowym". Każdy widział co innego?

Po takich recenzjach zamieszczonych w największych gazetach teatr powinien ogłosić klapę, świecić pustkami, a przedstawienie zejść z afisza natychmiast. Tymczasem szpilki nie można wetknąć, bilety wykupione na kilka tygodni naprzód, widzowie z wejściówkami podpierają ściany i przez ponad dwie godziny bawią się doskonale. I do tego niegłupio, bo pod absurdem sytuacji i dialogów kryją się pytania całkiem serio. O co więc chodzi i Englertowi, i recenzentom? O kilka spraw naraz, ale po kolei.

Dla młodych ludzi, którzy obecnie pisują w dziennikach, widocznie naturalizm stał się objawieniem prawdy w teatrze. Wszelkie inne konwencje wydają się im kłamstwem i udaniem. Zapewne oglądali sztuki Kolady, Sigariewa, Wyrypajewa, pokazujące świat w konwencji czarnuchy, czyli wszelkiego rodzaju patologii, rozkładu więzi rodzinnych, zaludniony narkomanami, przestępcami, popaprańcami wszelkiej maści, nad których niedolą pochylają się ze zrozumieniem. I z nutą swoistej empatii: nic tak nie polepsza samopoczucia, jak współczucie nieszczęśnikom i wykluczonym. Nurt teatru doc, czyli dramaturgii powstałej z zapisów rzeczywistości, z tego poczucia czerpie swą siłę, a młodzi koledzy traktują ją widocznie jako najczystszą prawdę o świecie. Wszelkie skrzywienie perspektywy w stronę komedii i absurdu traktują jako fałsz i kłamstwo. Mieszczańskie w dodatku, aby grubiej brzmiało. A czymże jest teatr, każdy teatr, jeśli nie konwencją? Prawdą życia? Objawieniem?

W tym punkcie Englert podpadł im chyba najbardziej. Nie ma w jego spektaklu cienia empatii wobec bohaterów. Zamiast analizowania cierpiącej rosyjskiej duszy dał portrety ludzi narysowane behawiorystyczną kreską. W dodatku zatrącającą o karykaturę. Człowiek jest tu jak szczur w labiryncie: albo się uratuje i sam znajdzie drogę wyjścia, albo zginie. Reżyser wraz z aktorami obserwują go, to nie ich wina, że wszyscy się skompromitują. Labirynt wymyślili autorzy, aktorzy próbują z niego uwolnić uwięzionych bohaterów. Cóż z tego, że bezskutecznie.

Englert młodym krytykom podpadał i wcześniej. Przypomnę tu choćby "Porucznika z Inishmore" Martina McDonagha, czyli fantastyczną satyrę na brutalistów, którymi się zachłystywano u nas kilka lat temu. Irlandzki Czechow, jak się określa autora sztuk o trudnym losie walczących z angielskimi protestantami mieszkańców wyspy, tak podobnym do naszego, napisał o miejscowych terrorystach. Zacietrzewienie radykalnych bojowników, którzy szybciej strzelają, niż myślą, pokazał w sposób groteskowy. Kto nie z nami, ten przeciw nam, na pohybel z nimi - taka dewiza rządzi w świecie paramilitarnych organizacji skupiających ludzi o radykalnych poglądach. McDonagh sprowadził tę ideologię do absurdu: oto z powodu przejechanego kota jednego z bojowników o pseudonimie "Wściekły" zginęło kilkoro ludzi. Wet za wet - pięć trupów za kota. I to właśnie doskonale pokazał Englert, aranżując wymyślne tortury, krew tryskającą strumieniami z leżącego ciała, którą można powstrzymać, wciskając w ranę kawał patyka, krojenie ciała w rytm dialogu itd. Nie pochylił się nad cierpieniem rewolucjonistów, tylko ich obśmiał. Bo teatr traktuje jako konwencję, czyli bardzo prawidłowo. Nikt nie potrafi kłamać bardziej niż obrońcy świętej prawdy i dobrych uczynków, chciałoby się powiedzieć. A to dla obrońców nowej teatralnej wiary jest nie do przyjęcia. Jak prawda, to prawda, smutno i wulgarnie, "na całość po bebechach", a nie jakieś tam śmichy chichy.

I kolejna sprawa wyczuwalna w podtekście - Englert, "ten stary zgred", nie miał prawa robić nowej dramaturgii, do tego dobrze. To nie jego działka, powinien wystawiać "Arszenik i koronki" albo "Ciotkę Karola". Sukcesy są zarezerwowane dla naszych. Gdy w Laboratorium Dramatu pojawi się "Kowal Malambo" Słobodzianka, od razu jest lepszy od "Wesela" i "Tanga" razem wziętych.

Rozmowa o kryteriach oceny, o właściwych proporcjach zjawisk, jakie się opisuje, jest tu jak boksowanie galarety. Nie startuję w tej konkurencji.

Elżbieta Baniewicz, Twórczość nr 2/2007.


Ambicje na wyrost

Przedstawienie w Teatrze Współczesnym wywołuje uczucia znane jako ambiwalentne. Człowiek cieszy się, klaszcze, ale w pewnym momencie zaczyna się zastanawiać: a czemu tak naprawdę tu klaskać? Sztuka modnego rosyjskiego rodzeństwa Presniakow jest bowiem dziełem kłopotliwym.

Przeszła ponoć tryumfalnie sceny Rosji, zagrano ją w szacownym moskiewskim MChaT-cie, wystawiono ją także siłami angielskiego Royal Court i innego jeszcze zespołu o złowróżbnie brzmiącej nazwie "Told By An Idiot". Krytycy dopatrzyli się w niej łobuzerskiej parafrazy "Hamleta". Doczekała się już nawet ekranizacji. "Udając ofiarę" w warszawskim Teatrze Współczesnym miało swoją polską prapremierę - ale nie jest bynajmniej pierwszym pojawieniem się tej sztuki w naszym kraju. W maju zeszłego roku publiczność toruńskiego festiwalu KONTAKT miała okazję zapoznać się z tym modnym dramatem w reżyserii równie modnego Oskarasa Korśunovasa. Toruński pokaz wywołał wśród wielu widzów reakcję opisaną 80 lat temu przez Słonimskiego. On to po sztuce Czwarty do brydża napisał, że pragnął być pierwszym wychodzącym. W Toruniu tych "pierwszych wychodzących" był nawet dość spory tłum, w którego składzie znalazł się i piszący te słowa.

Sztuka rodzeństwa Presniakow jednak nas nie ominęła, toteż wiedzeni recenzenckim obowiązkiem dosiedzieliśmy do końca. Wspomnienie Korśunovasa nie zatarło się całkowicie, choć oczywiście przedstawienie Macieja Englerta - w przeciwieństwie do dzieła litewskiego - jest tworem zawodowym, na wysokim poziomie warsztatowym. Polska prapremiera "Udając ofiarę" przypomina jednak (zarejestrowane ponoć w urzędzie patentowym) urządzenie do zapalania papierosa. Wielka machina, kupa kółek, transmisji i śrubek skręconych razem tylko po to, by wykonywać czynność, którą można wykonać jednym ruchem ręki.

Wytaczanie teatralnej machiny dla tej błahostki jest czynnością równie problematyczną jak posłużenie się taką maszyną zamiast użycia zapalniczki. U Litwina były wesołe grepsy, w przedstawieniu z Mokotowskiej jest rzetelne psychologiczne aktorstwo, potęgujące czasem absurdalność sytuacji wizji lokalnych na miejscach prawdziwych czy mniemanych zbrodni. Są to jednak tylko skecze, choć często ze świetnie narysowanymi postaciami.

Debiutujący na zawodowej scenie Wojciech Żołądkowicz (pamiętny Tomasz Mann z zeszłorocznych "Opowieści Hollywoodu", wybitnego dyplomu warszawskiej AT) jako domniemamy sprawca zepchnięcia swojej żony z okna kreśli świetną postać człowieka, który postawiony został w absurdalnej sytuacji i który absurd potęguje jeszcze swoim racjonalnym zachowaniem, spokojnym wykazywaniem swojej niewinności. Zabawny jest Zbigniew Suszyński jako Kałmuk Tachirrow, łamanym językiem opowiadający w czasie wizji lokalnej, jak to utopił w basenie swą niewierną kochankę. Jest w tym przedstawieniu świetna, wybijająca się ponad tekst i wszystkich występujących aktorów rola Andrzeja Zielińskiego, aktora w ciągu kilku ostatnich lat przeżywającego okres zawodowej prosperity - i który wciąż się rozwija, zaskakuje rolami, w których sięga po coraz inne środki wyrazu. Nic dziwnego, że doczekał się on uhonorowania prestiżową nagrodą im. Zelwerowicza, przyznawaną w grudniu przez redakcję miesięcznika "Teatr". Tym razem przeistoczył się w ruskiego milicjanta-półidiotę naciągającego fakty do z góry wymyślonej tezy, obleśnego typa przywalającego się do asystentki z kamerą (znakomita Agnieszka Suchora). Scena w łże-japońskim barze, w którym serwuje się niby-japońskie potrawy, kaskada bluzgów wydobywających się z ust kretyna, który oskarża cały świat o koncertowe olewanie wszystkiego, całkowity brak powagi, odpowiedzialności, crescendo ryku faceta, który obwinia innych o to samo, co jest zasadą także i jego postępowania, a to wszystko kontrapunktowane nieudolną próba posłużenia się japońską pałeczką do jedzenia ryby, wściekłość, że za cholerę nie da się tym zjeść ani kęsa, pełne nienawiści złamanie niewygodnego sztućca, wpychanie sobie do gęby opornego kęska - to jest majstersztyk komizmu.

Gdy jednak bracia Priesniakow porzucają sytuacyjne żarty, gdy "Udając ofiarę" wkracza w rejony najwyższej powagi - bo okazuje się, że to nie ma być obyczajowa komedyjka o ludziach, którzy sami siebie stawiają w głupich sytuacjach, a rzecz głębsza, o oswajaniu śmierci, o obrzydliwym świecie, w którym wszystko jest na niby, nic nie może być poważne - tekst Presniakowów nagle obnaża wszystkie swoje mielizny. Gdzież tu nowy Hamlet? Nie ma tu niczego odkrywczego, a deklaracje bohaterów, o co tak naprawdę chodzi im w życiu, zatrzymują się na poziomie opowieści. Sztuka modnego rodzeństwa z całą swoją deklaratywnością nie jest bowiem krokiem do przodu w rozwoju dramaturgii. Wręcz przeciwnie - dowodzi jej regresu. U arcymistrza Czechowa ludzie nie mówią, co się z nimi dzieje. Obnaża ich samo działanie, postępowanie. Komedia braci Presniakow nie odkrywa nowych horyzontów. Takie narracyjne techniki europejski teatr porzucił już w XIX wieku. Spektakle z Litwy i z Mokotowskiej - mimo różnicy poziomu, wykonania - pokazują słabość tej literatury. Ona jest jak niewymiarowa szafa: gdziekolwiek ją ustawić - zawsze będzie zawadzać. I na nic wirtuozeria aktorów, reżyserska rzetelność. Ta komedia z niebotycznymi ambicjami zawsze pokaże w jakimś miejscu swoją słabość. Gdyby nie kilka zabawnych ról - zapomniałoby się o tym przedstawieniu bardzo szybko.

Od kilku lat z zainteresowaniem i nadzieją patrzymy na Borysa Szyca, jednego z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. Od Boga dostał wszystko: wielki talent, sceniczną osobowość, organiczną prawdę ruchu i mówienia. Gdyby nie jego poprzednie role we Współczesnym - tę można by przyjąć bez zastrzeżeń, ale i bez większych zachwytów. Od tego aktora można jednak wymagać więcej, a rola Wali odgrywającego w czasie wizji lokalnych role kolejnych ofiar jest niestety krokiem wstecz. Zagrana połową możliwości, jest dowodem, że Szyc nabawił się choroby trapiącej połowę najmłodszego pokolenia polskich aktorów: nie słyszy się sporej części tekstu. Mszczą się występy w poślednich filmach, otaczająca go gwiazdorska aura. Za wcześnie na to zachłyśnięcie się sobą. Szkoda wielkiego talentu, który bardzo łatwo można roztrwonić.

Młodzi Rosjanie zaznaczają coraz silniej swoją obecność na polskich scenach. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Griszkowiec, Sigariew czy bracia Priesniakow są czymś w rodzaju "towaru zastępczego", czego najlepszym dowodem jest przedstawienie z Mokotowskiej. Przedstawienie Macieja Englerta stanowi być może maksimum tego, co da się "wycisnąć" z ze sztuki braci Presniakow. Jeśli tak jest - pozostaje tylko westchnąć, że słabość współczesnej dramaturgii to nie tylko polska przypadłość, że zapadł na nią także kraj Gogola, Czechowa, Turgieniewa i Gorkiego. Tylko... co to za pociecha?

"Udając ofiarę" z Teatru Współczesnego nie jest klęską. Jest trudnym zwycięstwem Macieja Englerta nad toporną materią dramaturgiczną. To pyrrusowe zwycięstwo dowodzi reżyserskiej sprawności i wciąż wysokiego poziomu artystycznego warszawskiego Współczesnego. Warto jednak pamiętać, że nie tak dawno temu ten sam zespół zrealizował wielkie "Wniebowstąpienie" według Konwickiego. Czas, by sobie o tym przypomnieć i nie trwonić sił na modne błahostki.

Tomasz Mościcki, Odra nr 2/2007.


Udając prawdziwy teatr

O dramacie braci Presniakow zwykło się mówić jako o ponowoczesnym "Hamlecie". Pierwsza scena "Udając ofiarę" to rozmowa (nie wiadomo - jawa to czy sen) zmarłego ojca z Walą, głównym bohaterem. Nieprzypadkowych powinowactw dostrzeżemy więcej: jest matka-wdowa, z którą Wala nie potrafi znaleźć wspólnego języka, jest wujek Piotr, który ma być ojczymem, jest wreszcie, na wzór Ofelii, Olga, dziewczyna Wali. Sam Wala hamłetyzuje - skończył historię na uniwersytecie, jest chłopcem mądrym, myślącym, ale to myślenie go zatruwa. Outsider, filozof, narkoman, nie myśli szukać poważnego zajęcia, nie myśli o ślubie, w ogóle nie myśli o tak zwanym normalnym, dorosłym życiu. Wala najął się w milicji do statystowania przy wizjach lokalnych. Udaje ofiarę. To w jego pojęciu jedyne możliwe zajęcie. Udawanie trupa to zajęcie najbliższe prawdziwemu życiu.

Udawanie wydaje się kategorią kluczową nie tyłko dla bohaterów tego tekstu, ale dla całej dramaturgii braci Presniakow. Oleg i Władimir piszą niby komedię, w której naśmiewają się z rozmaitych przejawów współczesności, zresztą nie tylko rosyjskiej, ale naprawdę to udają, bo z tradycyjnej komedii kradną tylko sam schemat gatunku i to tak ordynarnie, żeby kradzież było widać. Rysują kilkanaście śmiesznych postaci, które uczestniczą w absurdalnych i bardzo śmiesznych zdarzeniach i im te gagi są głupsze, im ich więcej, tym lepiej, bo wtedy wyraźniej widać, że są tylko cytatem, udawaniem właśnie, że są celowo przejaskrawioną, nieporadną kalką komedii. Można więc chyba powiedzieć, że bracia Presniakow uprawiają teatr, który udaje cyrk, który udaje teatr. Im częściej wyłażą grube szwy cytatów i zapożyczeń gatunkowych, tym wyraźniej widać, że ta pierwsza komediowa warstwa jest tylko przebraniem i że kryje się pod nią coś zupełnie innego. Co to jest?

To chyba poczucie absurdu i przypadkowości jako jedynych sił tego świata. Zdarzenia w "Udając ofiarę" nie mają przyczyn, nie przynoszą też żadnych ważnych dła rozwoju akcji skutków, poza skutkami ostatecznymi, a wszystkim rządzi ślepy traf. Przypadek i absurd wciąż jednak pozostają atrybutami niewinnej farsy. U braci Presniakow mają za to realny finał. To właśnie finały poszczególnych scen, wątków i epizodów łamią niby to nieporadnie ciosaną humorystyczną, komediową estetykę. Jeśli więc dramaturgia Olega i Władimira wybija się ponad błahy repertuar komediowy, to właśnie dlatego, że jej głupkowaty i bezsensowny świat staje się w końcu realny i że ta realność jest zaprawiona najprawdziwszą grozą. Grozę zaś wzbudza mroczne, nihilistyczne przesłanie - oto bezmyślne marionetki brykają śmiesznie bez składu i ładu, nie wiedzą, skąd i dlaczego się wzięły, i także bez powodu, składu i ładu znikają. Tyle że już te ich zniknięcia okazują się śmiercią realną i ostateczną. W tym świecie tylko Wala jest zdolny do poważniejszej refleksji, tylko on widzi, że nie pociąga za sznureczki, ale sam, jak wszyscy, na sznureczkach dynda. I tylko on rozumie, że niczego z tym począć nie można. Dlatego od innych odstaje, dlatego, chociaż udaje w swojej głupiej pracy, w życiu prawdziwym nie musi niczego przed innymi i przed sobą samym udawać.

Kogo Wala udaje na milicji? Kobietę, która wypadła z okna, bo kiedy myła szyby, mąż otworzył drzwi, zrobił się przeciąg i ono, z gospodynią na parapecie, nagle się zatrzasnęło. W kolejnej rekonstrukcji odgrywa dziewczynę, którą jakiś tępy osiłek utopił w basenie, chociaż w pewnym momencie okazuje się, że pewnie nie on utopił, ale jakiś jego kaukaski kuzyn. W jeszcze następnej Wala odgrywa chłopaka, którego zabił najlepszy kolega z klasy - na spotkaniu absolwentów szkoły. Bez powodu, bo się zdenerwował.

Ta beznadziejna diagnoza, że śmierć, strach i ból, a skoro śmierć, to takie i cały żywot, nie mają sensu ani przyczyny, nie pojawia się w "Udając ofiarę" tak po prostu. Podobnie było np. w głośnym "Terroryzmie" braci Presniakow. Tam wylatywało w powietrze całe piętro, wybuchał gaz, bo ktoś nie wyłączył kuchenki. Iskrę wywołującą wybuch dawała automatyczna sekretarka, bo dzwonił jakiś facet, żeby powiedzieć, że jego samolot nie odleciał i że w związku z tym wraca do domu. Samolot nie odleciał, bo na lotnisku wykryto bombę. Bomba nie była bombą tylko atrapą. A poza tym chyba była mgła. Postaci z pierwszej sceny pojawiały się nagłe i pozornie bez potrzeby w scenach dalszych, jakieś trzeciorzędne epizody urastały w jednym momencie do rangi pierwszorzędnych, a drobne, przypadkowe przyczyny owocowały finałowymi skutkami.

Taki absurdalny i nierealny świat, jaki bracia Presniakow budują w każdym swoim dramacie, domagałby się nierealistycznej realizacji. Kłopot jednak w tym, że przedstawienie "Udając ofiarę" w reżyserii Macieja Englerta jest widowiskiem szczerym i prostodusznym, z solidną scenografią - z restauracją i stolikami, kiedy ma być restauracja i stoliki, z prawdziwym łóżkiem i solidną szafą, kiedy ma być łóżko i szafa. Czasem to przedstawienie staje się realistyczną komedią - wiele wątków, postaci i sytuacji rozegrano tu na wesoło, jakby w tym tylko spełniał się ich cały sens. I tak Wala (Borys Szyc), kiedy gramoli się na parapet, żeby robić za nieszczęsną babę, która wypadła z okna, wiąże się pończochą do kaloryfera i robi to tak, żeby było bardzo śmiesznie. Śmieszne i straszne tymczasem nie są, bo przecież nie mogą być, te pończoszki okręcone wokół łydek Szyca, ale lot głową w dół z okna na chodnik. Lot śmieszny i głupi, bo z przypadku. Kiedy indziej przedstawienie jest tragedią, jak w pierwszej scenie-rozmowie z ojcem. Ojciec (Janusz Nowicki) jest serio, w pięknie wyprasowanym, efektownym marynarskim mundurze, przemawia uroczyście, jak prawdziwy, zacny duch. Tymczasem powinien być raczej szaleńczą zwidą, brudnym gnomem - może ze snu, ze wspomnienia, ale może tylko z chorej, narkotycznej maligny.

Realistyczny umiar przeszkadza także w najważniejszej i najbardziej efektownej scenie dramatu, w której kapitan milicji (Andrzej Zieliński) dostaje szału i w długim, obłąkańczym monologu wyjaśnia, na czym w jego pojęciu polega tzw. prawdziwe, normalne, nie udawane życie. Ta wielka scena mogłaby mieć jednak jeszcze większą siłę, gdyby kapitan Zieliński nie odpowiadał naszym najprostszym potocznym wyobrażeniom o rosyjskim milicjancie. Gdyby nie był tępy, leniwy i wulgarny od samego początku - cóż, taki zawsze może sobie powrzeszczeć, więc w końcu robi to - ale przeciwnie: gdyby był sztywny, służbowy i karny, jak nakazuje przepis i dopiero na koniec nagle niespodzianie wybuchał.

Oto dlaczego "Udając ofiarę" we Współczesnym nie wyszło. Bo bracia Presniakow to nie Durrenmatt. Bo oni udają, że po bożemu piszą dramat, ale nie należy się na to nabierać. Bo bawią się konwencjami, mieszają style, ale w tych pozornych wygłupach kryje się ważna myśl. Bo jej odczytanie i przedstawienie jest prawdopodobnie możliwe tylko w tej szaleńczej mieszaninie konwencji, które proponuje ten tekst, a nie jest możliwe bez cudzysłowu - serio, realistycznie i dosłownie.

Marek Radziwon, Teatr nr 1/2007, 19.II.2007.


 

SCENA W BARAKU
DZIŚ GRAMY REPERTUAR MIESIĄCA SPEKTAKLE W REPERTUARZE KASA - ZAMÓWIENIA
NASI SPONSORZY W PRÓBACH AKTUALNOŚCI PLAN WIDOWNI
ZESPÓŁ ARTYSTYCZNY ZESPÓŁ ADMINISTRACYJNY I TECHNICZNY GALERIA
SEKRETARIAT ARCHIWUM LINKI POCZTA-KONTAKT
Copyright © 2002 - 2009 TEATR WSPÓŁCZESNY. Wszystkie prawa zastrzeżone.