<<< menu     <<< wstecz


 

NAPIS


Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza nr 297, 22.XII.2005
Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita, 27.XX.2005
Temida Stankiewicz-Podhorecka, Nasz Dziennik, 28.XII.2005
Katarzyna Grabowska, portal Telewizji Polskiej, (www.tvp.pl), 30.XII.2005
Tomasz Mościcki, Polskie Radio, 4.I.2006
Jacek Sieradzki, Tadeusz Nyczek, Przekrój nr 1, 05.I.2006
Tomasz Miłkowski, Przegląd nr 3/22.01, 18.I.2006
Joanna Godlewska, Przegląd Powszechny nr 3/2006
Jacek Wakar, Dziennik, 23.VIII.2006
Krzysztof Rozner. http://um.warszawa.pl 21.09.2008
Marzena Dobosz, http://www.aict.art.pl 15.10.2009

O karierach frazesów w Teatrze Współczesnym

Sztuka Sibleyrasa napisała się sama. A właściwie pisze się codziennie w tysiącach kolorowych pism, witryn internetowych, telewizyjnych debat. Francuski autor dramatów i słuchowisk radiowych (ur. 1961) zauważył, że pewne słowa robią karierę, opanowują media, przeprowadzają obyczajowe rewolucje. Nikt ich nie rozumie, ale każdy na wszelki wypadek powtarza. Pozwolił więc, by bezsensownie powielane frazesy skonfrontowały się niczym oskarżeni w klasycznym kryminale.

Hasła, jakie zaprosił do udziału w swoim tekście, to największe gwiazdy ostatnich lat: tolerancja, multikulturalność, jawność, solidarność, społeczeństwo obywatelskie, nowa Europa. Dopiero z nich Sibleyras pozlepiał postaci - trzy pary małżeńskie, ludzi niepokojąco zwyczajnych, gazetowo nowoczesnych, sympatycznych jak gospodarze teleturniejów. Jako mieszkańcy jednej kamienicy wymieniają się książkami amerykańskich naukowców, roznoszą plotki, mobilizują się do obywatelskiej aktywności (np. jazdy na rolkach). W przedstawieniu Englerta otacza ich bezpieczny świat kanap, stołeczków i stoliczków jak z Ikei.

Idylla rozsypuje się po przybyciu nowych lokatorów, Lebrunów. W tydzień od ich przeprowadzki w windzie pojawia się równanie: "Lebrun = ch ". Graffiti znane polskiej publiczności w wersji "Głupi kaowiec" powoduje nie mniejsze zamieszanie niż w filmie "Rejs". Obrażony bohater (Leon Charewicz) rozpoczyna śledztwo. Obchodząc mieszkania, budzi panikę i niepokój. Nie zgadza się z rzeczami powszechnie przyjętymi (czarni są ekstra, młodość to sprawa ducha, nie ciała), nie rozumie oczywistości (dziś nie ma już różnic między płciami), zadaje głupie pytania (dlaczego trzeba być nowoczesnym?). Charewicz w sztruksach i okularach przypomina profesorka, a nie śledczego. Skulony, cichy, odzywa się rzadko i nieśmiało, jakby rzeczywiście podziwiał kompetencje swoich rozmówców, wierzył, że otrzyma od nich jakieś sensowne wyjaśnienia. Ale przecież Sokrates, inkwizytorzy czy oficerowie bezpieki także zachowywali podczas przesłuchań pozory naiwności i kurtuazji. Jego obecność staje się więc w końcu nieznośna, a życzliwi sąsiedzi coraz mocniej wierzą, że napis w windzie mówi jednak prawdę. Pan Cholley (Krzysztof Kowalewski) początkowo wyrozumiały, na przyjęciu u Lebrunów jest gotów obrzucić upiornego milczka najgorszymi obelgami - od pesymisty po faszystę. Jednocześnie bryluje obyciem i erudycją. Aby zrozumieć, że jego gładkie formułki są w istocie bełkotem, trzeba patrzeć Kowalewskiemu na ręce. W plątaninie szerokich, poskręcanych w arabeski gestów nie widać kontekstu dla słów, lecz to, co między słowami: pychę, pozerstwo, manię nadekspresji. Nadekspresji charakterystycznej dla wszystkich starych mieszkańców kamienicy, których slogany; "precz z niesprawiedliwością", "śmierć faszystom" czy "internet jako ludyczna rewolucja bez precedensu", doprowadzają niemal do stanu ekstazy. Jedynie Lebrun próbuje dociec, czy za tym pseudointelektualnym terkotem coś się kryje. Jako niedopasowany przegrywa z prikazem wspólnego upajania się rzeczywistością bez różnic, bez barier i bez sensu.

Produkcja zdań, powielanie zasłyszanych bredni, wydaje się po prostu nową funkcją fizjologiczną człowieka XXI wieku. Człowieka, który, mając nieograniczona możliwość porozumiewania się (internet), niczego naprawdę nie rozumie. Artyści Współczesnego zbyt często rozpuszczają tę gorzką prawdę w grze jak z komedii charakterów. Sibleyras zbudował swój tekst bardziej jak pisany przez gadu-gadu dialog filozoficzny niż paradę karykatur. Nie tylko pokazał mechanizmy odrywania się znaczeń od rzeczy, ale też sam z nich radośnie korzystał. Gdyby ten komiczny tekst podzielić na kawałki, wyszłoby z niego kilka porządnych artykułów popularnonaukowych i niezwykle poważnych sporów o jakość naszego języka publicznego.

Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza nr 297, 22 grudnia 2005


Blamaż pseudo-Europejczyków

Gorzka komedia o politycznej poprawności. Premiera "Napisu" Géralda Sibleyrasa w reżyserii Macieja Englerta dowodzi, że Teatr Współczesny utrzymuje się w formie.

Nadal dostarcza inteligentnej rozrywki na więcej niż przyzwoitym poziomie. Niestety, żeby dojść do tego wniosku, trzeba doczekać finału i przemóc ochotę wyjścia w przerwie przedstawienia.

Francuska sztuka jest zaskakująco nierówna. Cały pierwszy akt to oparty na jednym pomyśle, rozdęty nad miarę, zupełnie nieśmieszny sztubacki skecz. Kilkadziesiąt minut mało wyrafinowanych, ciągniętych za uszy żartów słowno-sytuacyjnych, koncentruje się na fakcie, że w windzie zacnej paryskiej kamienicy pojawił się napis: "Lebrun = ch..", skierowany pod adresem nowego lokatora. Adresat inskrypcji (Leon Charewicz) wpada na niedorzeczny pomysł roztrząsania tego faktu w obecności sąsiadów, przez co wkrótce zdaje się potwierdzać celność owego kategorycznego, acz obelżywego stwierdzenia.

Parapetówka urządzana przez Lebruna z żoną (Monika Krzywkowska) staje się okazją do konfrontacji z zaproszonymi dawnymi mieszkańcami: państwem Cholley (Agnieszka Pilaszewska, Krzysztof Kowalewski) i Bouvier (Marta Lipińska, Janusz Michałowski).

W miarę upływu czasu i wypijanych trunków z zasiedziałych paryżan - upozowanych na tolerancyjnych, wyluzowanych Europejczyków - z wolna opadają maski. Wychodzą spod nich zakompleksieni hipokryci, z niezdrowymi ambicjami podporządkowania sobie innych wedle jednej "politycznie poprawnej" miarki. Jednoczy ich wspólnota miernot, do których nie docierają żadne głosy polemiczne. Owym "zwolennikom postępu", zapędzanym w kozi róg przez logicznie argumentującego Lebruna, pozostaje tylko agresja.

Śledzenie tego blamażu staje się w finale fascynującą przygodą intelektualno-artystyczną, co pozwala powetować sobie niewydarzony, niemrawy, kompletnie niedowcipny początek. Dało się go przetrzymać jedynie dzięki wyrównanej, świetnej grze całego zespołu.

Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita, 27 grudnia 2005


Satyra na political correct

Wreszcie mamy przedstawienie, gdzie nie napada się na widza, zarzucając go potokiem wulgaryzmów, gdzie nie epatuje się widowni obscenami i brutalizmami, gdzie nie wypełnia się pustki myślowej ogłuszającą muzyką, gdzie nie upublicznia się własnej seksualności, a z dewiacji seksualnej nie czyni się waloru, gdzie nie niszczy się narodowych pamiątek i nie napada na Kościół w ramach niemal obowiązującej tzw. political correct. Okazuje się zatem, że nie cały teatr - na szczęście - poddaje się dziś temu absurdalnemu dyktatowi, że nie cały teatr zwariował.

Tytułowy napis to graffiti, kilka słów napisanych przez nie wiadomo kogo w widocznym miejscu w windzie domu, którego mieszkańcy znają się wzajemnie od wielu lat. Z wyjątkiem małżeństwa Lebrunów (w tych rolach Monika Krzywkowska i Leon Charewicz), którzy świeżo się wprowadzili. I nie byłoby nic szczególnego w owym napisie, gdyby jego treść dotycząca właśnie Lebruna nie była dlań szczególnie obraźliwa. Toteż trudno się dziwić, że adresat tego niewybrednego "graffiti", Lebrun, broniąc swego dobrego imienia, pragnie dociec, kto jest autorem windowego napisu. Składa zatem wizyty sąsiadom, pytając ich, czy wiedzą, kto mógłby to zrobić. Tym bardziej że Lebrunowie mieszkają tu przecież dopiero od tygodnia i nikt ich nie zna.

Sąsiedzi, początkowo zdziwieni całą sytuacją i nawet współczujący poszkodowanemu lokatorowi, szybko jednak opowiadają się przeciw niemu. Bo skoro ktoś tak napisał, to na pewno coś musi w tym być. Niby dlaczego zmienili mieszkanie, co jest tego powodem? Dlaczego nie uczestniczyli w uroczystości poświęconej dzielnicy, odbywającej się co roku? Przecież nie do pomyślenia jest, by mieszkańcy kamienicy w niej nie uczestniczyli, ponieważ takie spotkania integrują. A Lebrunowie wyłamali się z tego niepisanego obowiązku. Ponadto dlaczego żona nowego lokatora zrezygnowała z pracy zawodowej? Czy aż tak dobrze materialnie im się powodzi?

Pytania i wątpliwości co do niewinności "ofiary" mnożą się jak grzyby po deszczu. Plotka i obmowa nowych lokatorów stają się ulubionym tematem rozmów sąsiadów. Ale w oczach mieszkańców domu główną winą Lebruna jest to, że zamiast zmazać ów napis w windzie i siedzieć cicho, próbuje dociec przyczyny takiego stanu rzeczy. A poza tym Lebrunowie starają się zachować swoją autonomię, nie poddać się dyktaturze narzuconej przez sąsiadów, jak choćby jeżdżenie na wrotkach, i to bez względu na wiek. Bo taki jest wymóg nowoczesności, a nowa, wspólna Europa jest przecież nowoczesna.

Jednak największym "przestępstwem" nowych lokatorów jest ich samodzielność światopoglądowa i niewtórowanie bezsensownym frazesom i wręcz żenującym wypowiedziom sąsiadów, którzy idą z "prądem czasu", są "nowocześni w poglądach", bo tego przecież wymaga obecne status quo tzw. bycia we wspólnej Europie. A skoro tak, to dmą w jedną tubę, głosząc "prawdy niepodważalne". I dziwią się, że Lebrunowie są tak zacofani, iż nie podzielają poglądów państwa Cholley (Agnieszka Pilaszewska i Krzysztof Kowalewski) i państwa Bouvier (Marta Lipińska i Janusz Michałowski), że dzisiaj to już nie ma różnicy między kobietą i mężczyzną, a rodzenie dzieci nie jest tylko udziałem kobiety. Ponadto starość to nie jest starzenie się ciała, to domena ducha, więc można temu zapobiec, jeżdżąc na przykład na wrotkach. Itd., itd.

Cała ta intryga z napisem w windzie posłużyła autorowi sztuki, współczesnemu francuskiemu dramaturgowi Geraldowi Sibleyrasowi, do ukazania absurdu i niebezpieczeństwa sytuacji, w której człowiek przestaje myśleć samodzielnie, a zdaje się na dyktat tzw. politycznej poprawności serwowanej przez rozmaite media, a najczęściej ilustrowane pisemka goniące za "nowinkami". To tworzenie mody na taki styl życia i myślenia jest może i zabawne dla widza, ale niebezpieczne w funkcjonowaniu w rzeczywistości pozateatralnej.

Tę komedię Sibleyrasa można zrealizować na różne sposoby, nawet jako poważny dyskurs na temat wolności i granic funkcjonowania tzw. poprawności politycznej. Maciej Englert poprowadził swoje przedstawienie w kierunku groteski z elementami skeczu kabaretowego, co jest już "zasługą" (może niekoniecznie zamierzoną przez reżysera) Krzysztofa Kowalewskiego. Wyraziście poprowadzone role przez wszystkich wykonawców podkreślają, jak niebezpieczna dla człowieka może być bezmyślna pogoń za nowinkarstwem.

Temida Stankiewicz-Podhorecka , Nasz Dziennik 28 grudnia 2005


Przedstawienia broni głównie tekst

Groźna poprawność polityczna i sztuczna pogoń za byciem na czasie ukazane w krzywym zwierciadle to główny temat "Napisu" - sztuki Géralda Sibleyrasa, wystawianej w stołecznym Teatrze Współczesnym. Najnowsza produkcja niestety nie poraża grą aktorską, mimo że w głównych rolach "sztandarowi" aktorzy Współczesnego: Kowalewski, Lipińska i Pilaszewska.

Przedstawienia broni głównie tekst, niebezpiecznie aktualny w obliczu ostatnich wydarzeń we Francji, obnażający fałszywą rzeczywistość i zakłamanie społeczne, jakimi karmione są współczesne narody, nie tylko francuski.

Autorem "Napisu" jest pisarz i scenarzysta Gérald Sibleyras, znany szerszej publiczności dzięki wystawianym także w Polsce "Beretowi z żółwia", "Ryzykownej zabawie" czy "Wietrze w topolach". Za "Napis", który premierę miał w 2004 r., Sibleyras zebrał kilka nominacji do najważniejszych nagród teatralnych we Francji - Molierów.

Rzecz dzieje się w jednym z paryskich domów, aspirujących do bycia kamienicą z wyższych sfer. Wszyscy mieszkańcy są dla siebie nad wyraz uprzejmi, wszyscy się znają i odnoszą do siebie z szacunkiem i życzliwością. Chadzają na święto dzielnicy i przeróżne festiwale, jednocząc się w duchu modnej współcześnie integracji. Słowem - istna sielanka. Jednak ten, zdawałoby się, świat bez wad legnie w gruzach, gdy w windzie pojawia się tytułowy napis.

I w tym momencie idealny porządek paryskiej kamienicy pryska jak bańka mydlana. Chociaż w windzie widnieją różne hasła, od miłosnych wyznań po wiecznie aktualne "śmierć faszystom!", dopiero użycie w stosunku do nowego lokatora określania pewnej części męskiej fizjonomii zmienia wszystko i wszystkich.

Od tej pory nic nie jest już takie same, chociaż długo starzy lokatorzy udają, że napis tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia i na stosunek do nowego mieszkańca nie ma wpływu. Udają, ponieważ taki "system" dotąd przynosił im same społeczne korzyści - w kamienicy nie było napięć i kłótni, a wspólne spotkania służyły tylko umacnianiu przyjaźni.

Niestety, wszystko co złudne, fałszywe i tak naprawdę wygodne - nie może trwać wiecznie. Na przyjęciu, które ma wyjaśnić ostatecznie kwestię autorstwa felernego napisu bohaterowie w końcu ściągają tak przydatne w życiu maski. I okazuje się, że pod tymi maskami wykształconych, kulturalnych i nad wyraz tolerancyjnych istot kryją się istne potwory - ludzie, którzy tak naprawdę nie mają nic do powiedzenia. Ludzie, którzy w pogoni za nowinkami technicznymi i tym, co obecnie na topie, pogubili kompletnie samych siebie. Umieją korzystać z internetu i w małym palcu mają przydatne na przyjęciach miłe dykteryjki, a nie umieją szczerze rozmawiać, przyznać się do błędu, są emocjonalnymi kalekami.

Dla aktora taka gra pozorów stanowi nie lada wyzwanie twórcze, któremu nie wszyscy chyba występujący w "Napisie" w pełni umieli sprostać. Ich bohaterowie są za płytcy, dlatego w finale nie za bardzo wierzymy w ich mentalną dekonspirację. Jak zwykle dobre wrażenie zrobiła stara gwardia - Krzysztof Kowalewski, Janusz Michałowski i Marta Lipińska potrafili zbudować wiarygodne postaci. Młodsze pokolenie - Agnieszka Pilaszewska i Monika Krzywkowska są niestety wręcz bezbarwne, chociaż uczciwie trzeba przyznać, że akurat rola Krzywkowskiej nie daje takich możliwości, by w pełni zaistnieć na scenie. Najgorsze wrażenie na widzach robi Leon Charewicz w roli nowego lokatora, który usilnie stara się dowiedzieć, kto i za co napisał na jego temat to brzydkie słowo.

Chociaż przedstawienie momentami wywołuje śmiech na widowni, tak naprawdę trochę smutny to spektakl. Aktorskie popisy wywołują uczucie niedosytu, a niejeden widz wyjdzie z teatru z poczuciem, że zna osoby, które mogły posłużyć za pierwowzory bohaterów "Napisu". Jeszcze gorzej, gdy uświadomi sobie, że niejeden raz sam zachował się jak lokatorzy tej francuskiej kamienicy - w imię niezdrowej poprawności politycznej i wygodnej postawy "nie wychylaj się, a wszystko będzie dobrze" zrezygnował z samodzielnego myślenia i swobody wypowiedzi, żeby tylko nie narazić się innym. Reasumując, w dobie tzw. wolności warto wybrać się do Współczesnego, by zrozumieć, jak perfidnie zostaliśmy zniewoleni przez... samych siebie."

Katarzyna Grabowska, portal Telewizji Polskiej, (www.tvp.pl), 30 grudnia 2005


Kij w mrowisko

Tego jeszcze na scenie warszawskiego Teatru Współczesnego nie było. Wszak scena przy Mokotowskiej znana jest z nieskazitelnych manier, umiaru, dyskrecji, a nade wszystko - dobrego smaku.

W tej pieczołowicie kontynuowanej tradycji pojawił się wyłom. W pierwszej scenie najnowszego przedstawienia raz po raz padało nieprzyzwoite słowo, które w naszym kraju na ścianach bloków i wind wypisywane jest z ortograficznym błędem. To słóweczko ze sztuki Géralda Sibleyrasa pojawiło się w windzie solidnej mieszczańskiej kamienicy ulokowanej w dobrej dzielnicy. Skandal, bo przecież taki fakt nigdy wcześniej nie miał tam miejsca. A że poprzedził owo plugastwo znak równości i nazwisko nowego lokatora - skandal tym większy. A ze sceny pada bez przemilczania, bez żadnej cenzury!

Tego więc do tej pory we Współczesnym nie było. Choć - przypomnijmy - drastyczność na tej scenie już zagościła, a było to dwa lata temu w granym do dziś z powodzeniem "Poruczniku z Inishmore", czyli odpowiedzi sceny przy Mokotowskiej na falę brutalizmu, która kilka sezonów temu niczym niszczycielskie tsunami zalała nasze teatry. Podobnie jak wtedy nikt z publiczności się nie obraził, nikt nie protestował. Wszystko bowiem ma w teatrze swój czas, miejsce i wykonawców. Zwłaszcza jeśli mamy do czynienia ze świetną, teatralna robotą.

"Napis" to sztuka świeżo napisana, liczy sobie zaledwie rok. We Francji odniosła już ogromny sukces, a teraz szykuje się chyba jej tryumfalny pochód przez nasze sceny. Kilka dni przed warszawskim przedstawieniem, w szczecińskim Teatrze Współczesnym, odbyła się jej prapremiera, reżyserowana przez Annę Augustynowicz. Czekamy na następne realizacje, zwłaszcza że ta francuska sztuka jest ważnym głosem w ożywionej ostatnio dyskusji o teatrze społecznym i zaangażowanym.

Jest to jednak głos, który skwitować można krótko: wsadzenie kija w mrowisko, któremu na imię polityczna poprawność wszelkiej maści, jakże często skrywająca pod maską nowoczesności i pochwały postępu zwykłe kołtuństwo i brak umiejętności samodzielnego myślenia. Przybycie nowego lokatora do domu zamieszkałego przez samych "nowoczesnych", współczesny wariant inżynierostwa Młodziaków z "Ferdydurke" Gombrowicza i pojawiający się w ślad za tym plugawy napis w windzie, uruchamia coś w rodzaju socjologicznej reakcji łańcuchowej. Sympatyczni zrazu lokatorzy porządnej kamienicy w zacnej dzielnicy, miłośnicy nowoczesności, postępu, tolerancji, wielokulturowości; wyznawcy newage'owych haseł (horoskop nową Biblią!), użytkownicy Internetu, niewolnicy młodości ponad miarę rozumu i praw biologii, zwolennicy zasady "bądź nowoczesny albo giń" - a więc spora część Europejczyków z dumą mówiących o sobie "my jesteśmy nowocześni i pozbawieni uprzedzeń" - nagle zmienia się w osobliwą krzyżówkę stada hien sparzonego z plutonem inkwizytorów. Okazuje się, że pod tą nowoczesną maską wciąż drzemią w nich ksenofobi (domniemane żydowskie pochodzenie jednego z lokatorów budzi w nich niezdrową ciekawość i niezdarnie skrywaną odrazę), homofobi (Pan Bouvier grany przez Janusza Michałowskiego mówiący z pogardą o jednym ze swoich synów "to lekkoduch" jakoś zbyt nerwowo dolewa sobie whisky i nie umie ukryć psychicznego roztrzęsienia) i ludzie nie umiejący myśleć samodzielnie, ulegający stadnym odruchom, gazetowym sloganom, których nie umieją nawet umotywować własnymi przemyśleniami - tak jak robi to pani Bouvier, grana przez Martę Lipińską, wygłaszająca raźno hasła postępu, ale bezradnie zawieszająca głos, gdy te hasła trzeba rozwinąć i objaśnić. Wtóruje jej pan Cholley Krzysztofa Kowalewskiego, kolejny "postępowiec", który pustkę deklaracji nowoczesności pokrywa łypnięciami oka mającymi świadczyć o mądrości i niewzruszonej prawdzie tego co mówi. Tylko nerwowe trzepania rękami mówią o tym, że i on jest kompletnie bezradny intelektualnie wobec głoszonych przez siebie haseł. Są to także ludzie wykorzenieni kulturowo. Dawny porządek świata już w nich nie istnieje. Nie ma żadnej metafizycznej sankcji ich ziemskiego bytu. Dawne wartości wymienili na zaprzeczający sam sobie bełkot ponowoczesności. Odwieczne rytuały zastąpiły im durne uroczystości, jakieś Święto Chleba i Święto Dzielnicy - wypisz wymaluj nasza "nowa świecka tradycja" już ćwierć wieku temu wyszydzona przez Stanisława Bareję w słynnym "Misiu". To są współcześni "straszni mieszczanie" po mistrzowsku sportretowani niegdyś przez Tuwima. Sibleyras pokazuje jednak, że znak tego drobnomieszczaństwa odwrócił się. O ile dawny kołtun z furią niszczył wszystko, co nowoczesne i wnoszące trochę świeżego powietrza w bogoojczyźniany światek, dziś kołtun ponowoczesny z równą nienawiścią niszczy wszystko i wszystkich, którym nie odpowiada zredukowana do banału nowoczesność i otwartość. W tym upiornym świecie niegdysiejsze sztandary postępu i wolności niepostrzeżenie zmieniły się w nowe kajdany. Kto usiłuje się z nich uwolnić, jak ów nieszczęśnik grany przez Leona Charewicza (to jego najlepsza od kilku sezonów rola we Współczesnym) i zaprotestować przeciwko stadnemu obłędowi - wypada z gry, czeka go ostracyzm uwidoczniony napisem w windzie: "Lebrun=ch..." albo etykietka "faszysta". Znamy to dobrze, to myślenie lansowane jest od kilku dobrych lat przez czołowe tytuły gazet - także i w naszym kraju.

Nie oznacza to jednak, że ów Lebrun jest postacią jednoznacznie pozytywną. Trudno solidaryzować się z nim w pełni. Odstręcza jego doktrynerstwo i całkowity brak poczucia humoru, charakterystyczny dla fanatyków. To bardzo ważne w przedstawieniu Macieja Englerta racji nie ma żadna ze stron. Napis to nie jest agitacyjny plakacik tak ostatnio modny i postulowany przez "zaangażowanych pryszczatych" krytyków. To bardzo śmieszne przedstawienie jest równocześnie bardzo pesymistyczne. Gdy oglądałem je na premierze, przypomniało mi się wystawione wcześniej we Współpczesnym Tango. Brzmiało równie ponuro. Napis Sibleyrasa jest w pewnych sensie dalszym ciągiem opowieści spisanej przez Mrożka 42 lata temu i przypomnianej na ten scenie niemal dekadę temu.

"Napis" nie jest tekstem awangardowym, nie było ambicja autora, by jego sztuka otwierała nowe horyzonty formalne, nie ma w niej problemu gender, nie ma epatowania brutalnością, nie ma więc tego, czym od kilku lat żyje czołówka postępu rodem z zasad wygłaszanych przez Mrożkowego Edka: "postęp to przodem do przodu i tyłem do przodu". Jest za to zgryźliwa karykatura nowych społecznych zabobonów. Nie jest więc do końca tak, jak odczytała to młodociana recenzentka "Gazety Wyborczej": "Sibleyras zbudował swój tekst bardziej jak pisany przez gadu-gadu dialog filozoficzny niż paradę karykatur". Nic nam nie wiadomo o dialogach filozoficznych przeznaczonych na popularny internetowy komunikator, którego autorka przytoczonych słów wydaje się być wierną wyznawczynią, co sytuuje ją jakoś niepokojąco blisko mieszkańców zacnej paryskiej kamienicy. To sztuka, w której w pełni wykorzystano sprawdzoną technikę pisania dramatów. Autor posłużył się po mistrzowsku starą zdobyczą europejskiego teatru - precyzyjną charakterystyką postaci i mistrzowsko prowadzonym dialogiem. Postawił przed realizatorami trudne dziś do spełnienia wymagania - zespół Współczesnego całkowicie tym wymaganiom sprostał. Scena przyjęcia u Lebrunów jest arcydziełem scenicznego dialogu, reakcji i mikroreakcji na partnera. W kilku fragmentach, gdy bohaterowie toczą równolegle trzy różne rozmowy słychać prawdziwą sceniczna polifonię, nie ma dziur w tym dialogu, poszczególne kwestie różnych postaci zgadzają się nawet muzycznymi tonacjami. Jednak jak w dobrze prowadzonej polifonii - każdy głos jest wyraźny i równy pozostałym. Świetna sztuka, najnowsze przedstawienie Macieja Englerta obejrzeć trzeba koniecznie.

Choć pewnie nie wszystkim będzie ono w smak. Od paru miesięcy po Warszawie grasuje grupa młodzieży zapalająca świeczki pod teatrami, które jej zdaniem umarły. Grupa nazwała się Trans-fuzja, a jedną z czołowych postaci tej grupy jest wspomniana tu już recenzentka największej polskiej gazety, temu zresztą należy przypisać jej niechęć do przedstawienia z Mokotowskiej. Świeczki zapłonęły, już dawno zgasły, zapomnijmy więc o tych wybrykach. Teatr Współczesny żyje i ma się dobrze. Wciąż zabiera głos w ważnych sprawach, czyni to po swojemu - elegancko i fachowo.

Tomasz Mościcki, Polskie Radio, 4 stycznia 2006


Nic tak nie cieszy jak cudze nieszczęście

"Napis" w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie
i w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie.

W Szczecinie i Warszawie prawie równolegle odbyły się polskie premiery "Napisu" Géralda Sibleyrasa. Mocne uderzenie na koniec roku.

Może to i bulwar. Z pozoru lekka, dobrze skrojona sztuka z błyskotliwym dialogiem i jasną tezą. Czy to źle? Heroldowie teatralnej nowoczesności gardzą takim repertuarem - konwencjonalnym i wyzbytym artystycznych lewitacji. Krzywdzą gatunek, w którym prócz lukrowanej waty zdarzają się teksty łączące komizm z mądrą obserwacją. Ba, społecznym ostrzeżeniem. Ładnie opakowanym, ale niekoniecznie mniej trafnym od porykiwań modnych protest spektakli.

Zwłaszcza że opakowanie można z miejsca wyrzucić! Akcja "Napisu" toczy się w ciepłym gniazdku paryskiego mieszczucha, aliści reżyserka ze scenografem umieścili ją natychmiast w scenerii abstrakcyjno-neutralnej. Oto nowy lokator znajduje wyryte w windzie swoje nazwisko wraz z towarzyszącym określeniem uznawanym powszechnie za obraźliwe. Odwiedza sąsiadów, próbując zrozumieć, kto i czemu uważa go, jeszcze tu nieznanego, za ch... Ale w rozmowach nie umie przestrzegać towarzyskiej paplaniny i nie dopytywać gospodarzy, co mają na myśli, gdy chrzanią o tolerancji, zdrowym życiu, moralności i przynależności do Europy. Mimochodem doskrobuje się najpierw do ich piramidalnej głupoty, potem pokładów obsesji i przesądów ledwo przykrytych górką zaklęć z repertuaru politycznej poprawności. To wyzwala kontrofensywę. Frazesowicze zwierają szeregi. Żona weredyka w obliczu grożącego ostracyzmu rejteruje do obozu większości, zaś natrętowi mówi się bez ogródek: napis w windzie był może i świński, ale jakże słuszny!

U Sibleyrasa postaci bawią, nim staną się groźne. W szczecińskim Współczesnym reżyserka nie daje widzom szans ucieczki na bezpieczny dystans śmiechu. Bohaterowie jej "Napisu" są nieprzyjemnie bliscy w śmieszkach pokrywających zmieszanie, w nadęciu i psiej wierności modnym trendom, choćby w dbaniu o aktywny tryb życia. W dzielnicy wszyscy MUSZĄ jeździć na łyżworolkach, choć pewien starszy pan omal nie wykitował, goniąc za obowiązkowym zdrowiem. Augustynowicz przypina im te łyżworolki. Po jednej. Głosząc więc swoje głupstwa, holendrują na jednej rolce - gracko i ułomnie, buńczucznie i żałośnie, patetycznie i błazeńsko. Obrazek mocno wystający ponad bulwarowy standard.

Jacek Sieradzki

***

W porównaniu ze szczecińskim "Napis" warszawski wygląda na bardziej tradycyjny. Scenografia nie przypomina wprawdzie ciepłego gniazdka, raczej oszczędnie nowoczesne lokum, ale w spektaklu dominuje realizm lekko podbity farsą. Prawie wszystko wygląda "jak w życiu", a może w ironicznej telenoweli. Przez dobre pół przedstawienia czujność widza jest chytrze uśpiona, wszyscy świetnie się bawią dowcipnym dialogiem i błyskotliwym aktorstwem, nieźle w tym teatrze przećwiczonym pod twardą ręką dyrektora Englerta. A potem powolutku narasta niepokój, zmienia się w rozdrażnienie, a wreszcie w jawną grozę. Jeszcze z rozpędu śmiejemy się tu i ówdzie, ale to już śmiech nieśmieszny, gogolowski, podszyty strachem przed otwierającą się przepaścią.

Doskonale to jest skonstruowane. Dawno też nie widziałem spektaklu, w którym wszyscy aktorzy, a jest ich tu szóstka, graliby jak superdrużyna hokejowa. Każdy na swojej pozycji strzeleckiej albo obronnej prowadzi krążek z lekką pewnością ręki, zwodzi przeciwnika, by tym skuteczniej oddać nagły strzał. I nieważne, czy to wytrawni wyjadacze komedii, jak Marta Lipińska i Krzysztof Kowalewski, przypisani raczej dramatowi Agnieszka Pilaszewska, Janusz Michałowski i Leon Charewicz czy najmłodsza i najmniej znana, ale zawsze doskonała Monika Krzywkowska.

Warszawski "Napis" jest nie tyle o poprawności politycznej czy pokrętnościach języka fałszującego faktyczny stan rzeczy, ile o przeklętych skutkach modnych teoryjek na temat "właściwego sposobu bycia" nowoczesnego społeczeństwa. Przemoc nowych rytuałów każących starym repom zachowywać się jak stado baranów usiłujących bez przerwy "być na bieżąco" jest w stanie zgwałcić w białych rękawiczkach każdą niezależność i indywidualną wolność.

Ta lekka francuska farsa ma niespodziewany ciężar poważnego ostrzeżenia przed totalitaryzmem w dowolnej postaci.

Tadeusz Nyczek

Jacek Sieradzki, Tadeusz Nyczek, Przekrój nr 1, 05 stycznia 2006


Skecz z rodziny komedii konwersacyjnej.

Nie wróżę wielkiego powodzenia "Napisowi", komedii wschodzącej gwiazdy francuskiego dramatopisarstwa, Geralda Silbeyrasa. Zbyt wielu ludzi na widowni może się rozpoznać w jej bohaterach. Oto w windzie pewnej kamienicy, do której właśnie sprowadził się nowy lokator, niejaki Lebrun, pojawia się nieprzystojny o nim napis. Lebrun próbuje się dowiedzieć, kto mu chciał dopiec i dlaczego, wędruje więc po sąsiadach, wzbudzając ich podejrzliwość, a wreszcie zaprasza na "parapetówkę". Kiedy się wszyscy schodzą, wypełzają na wierzch rozmaite skrywane urazy, fobie, resentymenty i wrogość, skrzętnie chowane dotąd pod maską oficjalnie wyznawanej poprawności politycznej (i obyczajowej). Utwór, na pozór będący skeczem, z rodziny komedii konwersacyjnej, której patronuje Shaw, jak ulał pasuje do naszych polskich urazów i niechęci. Pokazują to znakomicie mistrzowie komediowej kreacji: Marta Lipińska (rzekoma dama z manierami, ofiara terroru nowoczesności, poddana codziennej gazetowej obróbce) i Krzysztof Kowalewski, a także Agnieszka Pilaszewska, Monika Krzywkowska i niezawodny Janusz Michałowski (jedyny w tym gronie bohater, który nieopatrznie uchyla maski obskuranta i nieświadomy zdradza swoje poglądy: "Tolerancja, jawność i solidarność!" - groźnie wywrzaskuje). Naprzeciw nich Lebrun, który broni prawa człowieka do bycia sobą, nawet wówczas, kiedy to "ja" nie jest tak miłe i nijakie, jak deklaruje dla świętego spokoju. Skecz? może i skecz, ale bardzo aktualny i dający do myślenia.

Tomasz Miłkowski, Przegląd nr 3/22.01 18 stycznia 2006


PASKUDNY TEATR WSPÓŁCZESNY

"Jeśli umysł będzie za bardzo otwarty, mózg może wypaść". Żaden opis nie zdołałby celniej zdefiniować tematu i intencji sztuki Sibleyrasa niż to zdanie E. Foxa, zamieszczone w bardzo dobrym programie do przedstawienia.

Oto do eleganckiej kamienicy w dobrym punkcie miasta wprowadzają się nowi lokatorzy, państwo Lebrun. Po kilku tygodniach pan Lebrun zaczyna obchodzić sąsiadów, zgłaszając pretensję, że w windzie ktoś wydrapał napis: "Lebrun = ch". Sąsiedzi są zakłopotani, wkrótce jednak zaczynają, najpierw po cichu, potem głośno, przyznawać rację autorowi drastycznej enuncjacji. Nowy mieszkaniec jest bowiem wprost okropny. Nie rozumie, dlaczego należy mówić "Czarni" nie zaś "Murzyni", protestuje, gdy słyszy, że starość nie istnieje, że mężczyzna i kobieta niczym się od siebie nie różnią, że religia to przeżytek, że globalizacja "spycha ludzi na margines" i że każdy człowiek z towarzystwa powinien dziś jeździć na rolkach. Państwo Cholley i państwo Bouvier mają poglądy bardzo zdecydowane i postępowe: rzeczywistość trzeba brać od strony "ludycznej", ale należy przy tym walczyć z faszyzmem (bezczelny Lebrun stwierdza w odpowiedzi, iż trzeba to było raczej robić podczas okupacji...), eliminować zacofane święta tradycyjne i ustanawiać w ich miejsce nowe, świeckie - na przykład Święto Dzielnicy albo Święto Chleba - o Arabach i Czarnych trzeba mówić, że są "super", surfowanie w internecie jest obowiązkiem współczesnego człowieka, a nowoczesny ojciec po prostu musi być przy porodzie i przecinać pępowinę dziecku tak zaplanowanemu, by urodziło się pod odpowiednim znakiem zodiaku. Jeśli ktoś tego nie rozumie, jest faszystą. No i tym... męskim członkiem.

Dialogi w "Napisie" są bardzo dowcipne, ale ze sztuki wieje grozą. Postępowi kretyni szerzą terror, osobnik nie reagujący właściwie na automatycznie powtarzane slogany zostaje momentalnie rozpoznany jako wróg. Jako obiekt do napiętnowania i zniszczenia. Gęby pełne tolerancji nie tolerują najmniejszej odmienności poglądów. Trzeba wiele samozaparcia, by nie poddać się temu dyktatowi; poprzedni właściciel mieszkania państwa Lebrun, starszy pan, nie znalazł w sobie dość siły, by przeciwstawić się naciskom sąsiadów - tchórzostwo przypłacił wypadkiem (na rolkach) i załamaniem nerwowym.

Przedstawienie we Współczesnym widziałam dwa razy: na premierze pod koniec grudnia i w połowie stycznia, dowiedziałam się bowiem, że Englert dokonał w spektaklu korekt. I rzeczywiście, sekwencje, które podczas premiery, jak to się mówi, siadały, po poprawkach (i likwidacji niepotrzebnej przerwy) nabrały tempa, dynamiki. "Napis" ogląda się teraz świetnie, szóstka aktorów - Krzysztof Kowalewski, Agnieszka Pilasaszewska, Leon Charewicz, Monika Krzywkowska, Janusz Michałowski i Marta Lipińska - popisowo toczy wycyzelowany dialog, widownia trzęsie się ze śmiechu, choć trzeba zauważyć, że są w sztuce dowcipy, których nie łapie, jak choćby te o globalizacji. Przekonanie o demonizmie owego procesu najwyraźniej nieodwołalnie wryło się w już w mózgi Polaków i nie dostrzegają oni nic absurdalnego w prostackich, "alterglobalistycznych" hasłach.

Teatr Współczesny znów poszedł pod prąd dominujących mód i poglądów. Zamiast śpiewać w postępowym chórze, wyśmiał współczesnego kołtuna, w którego ogłupiałym łbie bezmyślna poprawność polityczna i lewicowa demagogia współistnieją harmonijnie z czarami-marami rodem z ideologii New Age`u. Cóż, pora powiedzieć to jasno: Współczesny = ch... I chwała mu za to.

Joanna Godlewska, Przegląd Powszechny nr 3/2006


Dwa "Napisy" w dwóch teatrach.

Teatr Współczesny w Warszawie i jego imiennik ze Szczecina grają "Napis" Geralda Sibleyrasa. Oba spektakle są znakomite i tak do siebie niepodobne, iż trudno uwierzyć, że to ta sama sztuka.

W windzie jednej z szacownych kamienic ktoś wyrył na ścianie "Lebrun to ch...". Lebrun, nowy lokator domu, zamiast zamazać nieszczęsny napis, rozpoczął małe śledztwo, by się dowiedzieć, który z mieszkańców to zrobił. Celu nie osiągnął, za to odkrył prawdziwe oblicza z pozoru idealnych obywateli nowej zjednoczonej Europy.

"Napis" francuskiego pisarza Geralda Sibleyrasa można oglądać w Warszawie i Szczecinie. Oba spektakle są świetne na początek sezonu, bo skutecznie zaostrzają apetyt na teatr. A sztuka Sibleyrasa zaczyna dopiero pochód przez polskie sceny. Na październik zaplanowano jej kolejną premierę, tym razem w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Oglądanie spektakli Macieja Englerta i Anny Augustynowicz jest jak zabawa pod hasłem "Odkryj różnice między dwoma przedstawieniami", wzorowanej na grze w znajdowanie szczegółów różniących rysunki. Problem w tym, że chyba tylko tekst łączy inscenizacje Macieja Englerta i Anny Augustynowicz. Innych podobieństw miedzy nimi nie dostrzegam.

Nie znaczy to jednak, że przedstawienia nie uderzają równie mocno. Englert zachowuje reguły realizmu, budując na scenie typowy mieszczański salon. Bohaterowie rozsiadają się na wygodnych fotelach, popijają whisky. Z pozoru więc mamy teatr tradycyjny, oparty na kulturalnej konwersacji. W istocie jest inaczej, bo u Sibleyrasa słowa to broń. Służą do tego, by ranić, a nawet zabić przeciwnika. A w "Napisie", pełnym z pozoru idealnych francuskich mieszczan, pękają reguły i wszyscy stają przeciw sobie. Efekt? Przyjemne rozmówki stają się nie do zniesienia, a śmiech zamiera na ustach. Wystarczy spojrzeć na zaszczutego Lebruna (najlepsza od lat rola Leona Charewicza) i jego wahającą się, po której stronie stanąć, żonę (Monika Krzywkowska). Są jeszcze Marta Lipińska, Agnieszka Pilaszewska, Krzysztof Kowalewski i Janusz Michałowski jako uśmiechnięci oprawcy. Rola w rolę wręcz idealnie obsadzeni, po prostu doskonali.

Augustynowicz czyta "Napis" niczym ekspresjonistyczny kabaret. Nic ma salonu, a tylko podest i pusta rama okien na. Nie ma whisky, foteli. Aktorzy w jednolitych czarnych kostiumach, z podkreślonymi szminką ustami. Nie ludzie, lecz marionetki. Politycznie poprawne sentencje z dramatu francuskiego autora brzmią jak dadaistyczny bełkot. Z pozoru idealny świat strasznych mieszczan początku XXI wieku stanął na głowie, ale oni tego nie zauważyli. Spiętrzenie absurdu sięgnie szczytu, gdy w pewnej chwili zaczną się poruszać na rolkach. Czy rolce raczej, bo każdy dostał tylko po jednaj...

Oba spektakle mają oskarżycielską moc. Teatr weryfikuje jakość pisanej dla niego literatury. Dzięki Englertowi i Augustynowicz "Napis" trzeba uznać za najważniejszą sztukę, jaka ostatnio trafiła do Polski. I niech nie zwiedzie nikogo jej lekkość, to tylko kwestia warsztatu Sibleyrasa. W słownych kalamburach, ciętych replikach i przypominającym grę w ping-ponga dialogu zawarł on bezkompromisowy obraz współczesności. Jak u Mrożka w "Tangu", w "Napisie" mamy postęp, komputery, internet, nowoczesne wychowanie dzieci, kult młodości. "Przodem do przodu i tyłem też do przodu" - jakby powiedział Edek 40 lat temu. A pod powierzchnią kryje się hipokryzja i zaściankowość. Nienawiść i chęć odwetu. Sibleyras pisał o Francji i nie zostawił na rodakach suchej nitki. Ostrze jego krytyki sięga jednak dalej. W całą zadowoloną z siebie, chełpiącą się nowoczesnością Europę. We Francji, czyli wszędzie - można powiedzieć. W Polsce też.

"Napis" w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie i "Napis" w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie.

Jacek Wakar, Dziennik, 23 sierpnia 2006


Sąsiedzki striptease, czyli "Napis" w windzie.

Już Szekspir przebąkiwał o tym, że teatr to zwierciadło. W terminologii współczesnej - lustro. Trzy lata minie w grudniu, odkąd we Współczesnym, przy nabitej sali, "idzie" sztuka Francuza Géralda Sibleyrasa "L'Inscription" (tj. napis). Napis pojawił się w pewnym domu, w windzie, tuż przy lustrze. Niedwuznacznie i dosadnie określał nowego lokatora, nie pozostawiając złudzeń, do jakiego anatomicznego drobiazgu ów lokator przyrównany został. Nie byłoby sprawy, gdyby urażony inskrypcją na swój temat pan Lebrun nie próbował ustalić autorstwa wydrapanego hasła.

Z taką obsadą (Monika Krzywkowska, Agnieszka Pilaszewska, Marta Lipińska, Leon Charewicz, Krzysztof Kowalewski i Janusz Michałowski) reżyser Maciej Englert mógł sprezentować widzom towar jedynie dobrej jakości. Nie sucha teoria i ćwiczenia w Akademiach Teatralnych, a obowiązkowe oglądanie takiego oto "towaru" powinno w stopniu znacznym wypełniać program studiów nowych pokoleń aktorskich, rozpaczliwie próbujących rozbawiać ogladaczy telenowel i sitcomów. "To trzeba umieć, na tym trzeba się rozumieć, tu mieć i tu mieć" (zgodnie z receptą z filmowego "Szpicbródki"). We Współczesnym umieją. Z sukcesem bawią. Inteligentnie pokazują nam w zwierciadle teatru nasze odbicia.

Hrabia Fredro pisał o magnetyzmie serc. Niespełna pięćdziesięcioletni Sibleyras pisze współcześnie o hermetyzmie umysłów. Jego bohater, Lebrun, jeszcze nie zdążył współmieszkańcom krwi napsuć, narazić się czymkolwiek, zwrócić na siebie uwagę, a już został napiętnowany za to tylko, że nowy, że nic o nim nie wiadomo. Naruszył dotychczasowy, hermetyczny sąsiedzki układ, zgodnie z którym wszyscy o wszystkich winni wiedzieć najlepiej wszystko. Lebrun jeszcze "nierozpoznany", jeszcze nie zdołał nawiązać kontaktów. Jeszcze "nierozgryziony". Zatem - "Lebrun = !"

A potem już tylko (z udziałem małżeńskich par państwa Cholley i Bouvier) konsekwentna tytułowego "Napisu" wiwisekcja. W pysznie podawanych dialogach (Lipińska i Kowalewski jakby żywcem z rozmów pani Elizy i pana Sułka), w kwestiach wyważonych z aptekarską dbałością (sceniczny pan Bouvier - Janusz Michałowski - za rolę w "Napisie" został laureatem głównej nagrody męskiej na X Ogólnopolskim Festiwalu Komedii TALIA 2006) otrzymujemy landszafcik czy raczej monidło z galerią "strasznych mieszczan" (jak w tuwimowskim wierszu). Englert i jego aktorzy udowadniają , że bez szarży, bez humoru podawanego kiepsko i przaśnie da się zbudować przedstawienie smaczne. Ze śmiechem, który zatrważa. Z pytaniem o nas samych, jakie z "Napisu" wynosimy. Przy okazji "Napis" okazuje się swego rodzaju karykaturą edukacyjnego katechizmu mini-społeczności, gdzie jedni czerpią od drugich nieocenioną wiedzę np. o standardach lokalnych obyczajów (kto nie z nami, ten nie nasz) lub o wyższej (wedle wszystkowiedzących amerykańskich naukowców) filozofii świadomego macierzyństwa skorelowanego z nie mniej świadomym tacierzyństwem. Jak też o tym, że stanowczo nie należy odwiedzać sąsiadów w porze zasiadania do stołu. C'est la vie!

Jeden z widzów (prawdę mówiąc, jedna z "widzek") przy wyjściu z teatru: - A może autorem napisu w windzie był sam Lebrun? - Interesująca hipoteza. Jeśli istotnie tak było, to udał mu się szatański majstersztyk, obnażający prawdziwe osobowości współlokatorów. Lebrun (przekonujący w zdroworozsądkowych ocenach i umotywowanej ironii Leon Charewicz) faktycznie intelektualnie góruje nad sąsiadami, których udało mu się w końcu zwabić na zapoznawczego drinka. Prowadzi z nimi rozmowę na tyle umiejętnie, że - chcąc nie chcąc - dokonują oni psychologicznego striptizu. Wychodzi na jaw, kto jest zdeklarowanym antyfaszystą, kto bezkrytycznym apologetą Unii Europejskiej, a komu z pierwiastkim ludycznym kojarzą się nawet zwykłe łyżworolki. Z pozornie dobrotliwych mieszkańców kamienicy wypełzają ich niezbyt pastelowe natury. Za swą dociekliwość i zdemaskowanie prawdziwych sąsiedzkich twarzy Lebrun może zapłacić wysoką cenę. Broniąc swych racji, zostaje nagle sam. Odwraca się od niego nawet żona, zamiast rozmowy z życiowym partnerem wybierając - pod presją "upiornych" gości - uczestnictwo w trwającym akurat "Święcie Chleba".

Kto wydrapał obelżywy napis, pozostaje zagadką. Cóż Proszę Państwa, chociaż w windach spróbujmy zachować się przyzwoicie."

Krzysztof Rozner. http://um.warszawa.pl/21.09.2008


Straszni mieszczanie.

"Napis" Géralda Sibleyrasa w przekładzie Barbary Grzegorzewskiej wyreżyserowany przez Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie to sztuka przerażająca. W bezwzględny sposób obnażająca głupotę, egoizm i pustkę intelektualną klasy średniej.

Do kamienicy w dobrej dzielnicy Paryża wprowadza się małżeństwo - Pan i Pani Lebrun (Leon Charewicz i Monika Krzywkowska). Dwa tygodnie po przeprowadzce Pan Lebrun z przykrością zauważa obraźliwy napis wyskrobany w windzie. Sytuacja jest wyjątkowo krępująca, ponieważ obok wulgarnego słowa pojawia się jego nazwisko. Oburzony Lebrun szuka zrozumienia wśród sąsiadów, odwiedza ich kolejno, aby znaleźć sojuszników w nieszczęściu. W końcu zaprasza ich do siebie na przyjęcie. Oto cała akcja dramatu.

Po sensacyjnie zapowiadającym się początku spodziewamy się drobiazgowego śledztwa oraz znalezienia i ukarania winnego. A tymczasem przez następne półtorej godziny nie dzieje się właściwie nic. Bohaterowie rozmawiają, prowadzą rozmowy, mówią, zachęcają, agitują, komentują, gadają, powtarzając raz po raz swoje kwestie. Ze sceny płynie potok słów, próżno jednak doszukiwać się w nich jakichś treści. Z pewnością nie są to witkacowskie "rozmowy istotne", w wielu wypadkach trudno to nawet nazwać rozmowami - są to raczej nieustannie powtarzane osobiste deklaracje, wygłaszane tonem nie znoszącym sprzeciwu: o umiłowaniu sprawiedliwości, równości płci i ras, tolerancji, jawności, bezstronności itp. Państwo Cholley (Agnieszka Pilaszewska i Krzysztof Kowalewski) i Państwo Bouvier (Marta Lipińska i Janusz Michałowski) przerzucają się sloganami, pseudointelektualnymi rozważaniami rodem z popularnych poradników w stylu "Poznaj samego siebie. Trening osobowości w weekend" oraz kolorowych czasopism i telewizji. To owi "straszni mieszczanie", o których pisał Tuwim w wierszu Mieszkańcy: "[...] Od rana bełkot. Bełkocą, bredzą, / Że deszcz, że drogo, że to, że tamto. / Trochę pochodzą, trochę posiedzą, / I wszystko widmo. I wszystko fantom. [...]".

W pierwszym odruchu inscenizacja Macieja Englerta może drażnić. Jesteśmy zaskoczeni, bo czas płynie, a akcja się nie rozwija. Wrażenie statyczności potęguje jeszcze scenografia - przestronny salon, udający za każdym razem inne mieszkanie, a w tle, za oknem, realistycznie oddana kamienica z naprzeciwka. Nie trzeba zmieniać dekoracji, w teatrze ta umowność jest oczywista. Zresztą i "w prawdziwym życiu" większość mieszkań jest przecież do siebie podobna: tu kanapa i fotele, tam telewizor i komoda.

Zaskoczeni jesteśmy również grą aktorów. Początkowo wydaje się, że znaleźli się na scenie z bliżej nie określonych powodów albo że nie są przygotowani do pracy lub wręcz znudzeni. Kiedy jednak dokładniej wsłuchamy się w słowa, które padają ze sceny, dociera do nas, że to świadomy zabieg. Reżyser pozwolił aktorom mówić, nie zagospodarował dialogów żadną dodatkową akcją, nie wymyślał niczego. Postaci wchodzą, wychodzą, wstają, siadają, kręcą się kółko, wychylają kolejne szklaneczki, byleby tylko zająć czymś ręce. Pustka.

Zespół Teatru Współczesnego dał prawdziwy koncert na sześć osób. Marta Lipińska po mistrzowsku wciela się w Panią Bouvier, osobę otwartą na nowości, "idącą z duchem czasu" nawet za cenę śmieszności, operującą frazesami i chwytliwymi hasłami z pierwszych stron gazet - o "wspólnej Europie", o znaczeniu internetu i jego roli w łączności ze światem. Janusz Michałowski jako Pan Bouvier przekonuje w roli męża zwykle przytakującego żonie, a nabierającego pewności siebie dopiero po alkoholu. Iluż znamy takich wszystkowiedzących wujków, którzy wypiwszy nieco za dużo, zadręczają nas przy świątecznych stołach swoimi mądrościami życiowymi, alkoholową paplaniną o niczym. Krzysztof Kowalewski jako Pan Cholley nerwowo przestępujący z nogi na nogę i wymachujący rękami w udany sposób wykorzystuje znany zestaw gestów, by pokazać wielkie Nic. Wyjątkowo przerażająca jest postać, którą stworzyła Agnieszka Pilaszewska. To jedna z tych życzliwych sąsiadek, cioć, pań z poczekalni u lekarza, które spędzają życie na doradzaniu innym. Rady te płyną jedynie "z dobroci serca", choć oczywiście osoby te przede wszystkim trzymają się "żelaznej zasady - nie wtrącania się w życie innych". Nachalne, pseudożyczliwe porady, wypowiadane w tonie prawdy objawionej, bez względu na to, czy ktoś chce czy nie chce słuchać. Dezaprobata dla czyjegoś zdania wyrażana w gestach niedowierzania, że "tak można" i "tego nie czytałaś? Jak ty sobie z tym radzisz? Koniecznie musisz to przeczytać! Pożyczę Ci!". Repertuar środków do pognębienia przeciwnika (czy raczej przeciwniczki, bo prym w tym wiodą jednak kobiety, a już zwłaszcza Matki) jest przebogaty.

I wreszcie jedyny mający odwagę wyróżniać się tym towarzystwie - Pan Lebrun, którego świetnie zaprezentował Leon Charewicz, broniący swoich poglądów, na przykład prawa do odpoczywania na wsi, a nie koniecznie na Seszelach czy Mauritiusie. Lebrun w wyraźny sposób podkreśla swoją odmienność i cynicznie demaskuje pustkę, fałsz i głupotę sąsiadów. Atakuje również własną żonę, która początkowo stara się tłumaczyć zachowanie męża przed sąsiadami, jego głupi upór i brak "elastyczności". Zupełnie zresztą nie odnosi do siebie obraźliwego napisu w windzie. Czy dlatego, że wulgaryzm użyty obok nazwiska "Lebren" jest rzeczownikiem rodzaju męskiego używanym na określenie męskiego narządu płciowego? Pani Lebrun, którą brawurowo zagrała Monika Krzywkowska, niby współczuje mężowi, ale w rzeczywistości ma do niego pretensje, że z jakiegoś powodu stał się - a wraz z nim i ona jako jego żona - pośmiewiskiem w oczach sąsiadów. Przestała nawet jeździć windą, wstyd jej zapraszać do domu rodziców i znajomych. Na naszych oczach Pani Lebrun przechodzi stopniowo na stronę sąsiadów - podczas przyjęcia, aby pokazać, że zgadza się z jedną czy drugą sąsiadką, przesiada się lub staje obok nich - przytakuje im, by w końcu wbrew mężowi wziąć udział w festynie ulicznym.

Cisza, która zapada na końcu, kiedy Pan Lebrun zostaje sam w domu, aż przytłacza. Wszyscy wyszli. Inny, Obcy, Zbuntowany zostaje sam na scenie. Koniec widowiska, można zgasić światło. Pan Lebrun nie odzywa się, być może w bezsilnej pogardzie dla stylu życia, który preferują sąsiedzi i któremu uległa najbliższa mu osoba. Może uznaje tę sytuację za osobistą porażkę...

Widzowie zostają sami ze swoimi myślami. Żadnego komentarza. Na usta cisną się słowa Felicjana Dulskiego, który wobec nieznośnego potoku słów wypowiadanego przez panią Dulską, wychodząc z pokoju w kulminacyjnym momencie akcji, wykrzykuje: "A niech was wszyscy diabli!!!" I są to jedyne słowa, jakie padają z jego ust w trakcie całego dramatu.

Napis w reżyserii Maciej Englerta jest grany we Współczesnym od czterech lat - premiera sztuki odbyła się w 2005 roku. Cieszy się niesłabnącym powodzeniem, nawet jeśli przychodzimy do teatru w oczekiwaniu zabawnej komedii o trudnych sąsiedzkich relacjach, a otrzymujemy sarkastyczny dramat, w którym nie jeden z nas może się przejrzeć...

Marzena Dobosz, www.aict.art.pl. 15.X.2009



 

SCENA W BARAKU
DZIŚ GRAMY REPERTUAR MIESIĄCA SPEKTAKLE W REPERTUARZE KASA - ZAMÓWIENIA
NASI SPONSORZY W PRÓBACH AKTUALNOŚCI PLAN WIDOWNI
ZESPÓŁ ARTYSTYCZNY ZESPÓŁ ADMINISTRACYJNY I TECHNICZNY GALERIA
SEKRETARIAT ARCHIWUM LINKI POCZTA-KONTAKT
Copyright © 2002 - 2010 TEATR WSPÓŁCZESNY. Wszystkie prawa zastrzeżone.