|
"MIMO WSZYSTKO"
Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza nr 92, 21.04.2005
Barbara Osterloff, Teatr nr 4/6 2005 r.
Temida Stankiewicz-Podhorecka, Nasz Dziennik nr 98, 27.04.2005
Piotr Gruszczyński, Tygodnik Powszechny nr 24/12.06, 21.06.2005
Tomasz Mościcki, Foyer nr 13-14/07-08.2005, 25.07.2005
Małgorzata Mijas, Joanna Kocemba,
Polska Dziennik Łódzki online, 06.XI.2012.
Gwiazdy spadają z uśmiechem
W "Mimo wszystko", najnowszej premierze warszawskiego teatru Współczesnego, Maja Komorowska balansuje na granicy osobistego wyznania i mierzy z legendą francuskiej gwiazdy i skandalistki Sary Bernhardt.
Amerykanin John Murrell to specjalista od udramatyzowanych biografii. Tym razem opowiada o ostatnich latach największej francuskiej artystki przełomu wieków, której życie było już gotowym dramatem. Sarah Bernhardt (Maja Komorowska) siada wieczorami na swym letnim tarasie i przygląda się ciemniejącemu niebu. Bohaterska Madame, boska Fedra, Ofelia, Tosca rozumie, co znaczy ginąć i rozpadać się po kawałku. Po amputacji nogi zna już cierpienie słońca, które musi gasnąć wstrzymane, podczas gdy bezczelna ziemia mknie nadal i wyślizguje się spod stóp.
Komorowska trwa zatem na scenie nieruchoma, wtopiona w masywny fotel. Jej ręce czepiają się kurczowo poręczy. Nogi wiszą bezwładnie pod ciężką materią czerwonej sukni. Jest jak postaci na portretach i spikerki telewizyjne - istnieje tylko od pasa w górę. W koronie rudych włosów przypomina obraz Elżbiety I, relacjonujący na żywo własne przemijanie.
Tron aktorki zajmuje w tym małym świecie miejsce centralne, góruje nad gromadką jasnych, rattanowych mebli. Wokół niego krąży niespokojnie sekretarz Pitou (Wiesław Komasa), typ człowieka niezbędnego, stworzonego, by żyć cudzym życiem. To poprzez niego artystka uruchamia swą postrzępioną pamięć, odtwarza fragmenty ulubionych ról, przywołuje postaci z przeszłości.
Być może teatr jest światem, ale w tym spektaklu teatr jest przede wszystkim Mają Komorowską. Czy był gdzieś w tle reżyser, czy byli inni aktorzy? Przecież nawet biedny Pitou jest tylko pretekstem, by ona - wielka aktorka - mogła wobec niego rozpędzić swą wyobraźnię. A właściwie wyobraźnię obu aktorek, gdyż rola Komorowskiej balansuje na granicy osobistego wyznania.
Jej Bernhardt to kobieta pełna skrajności, nieprzewidywalna. Ma świadomość nieustającej gry, więc co chwilę zmienia rytm i wybucha nowym skojarzeniem. W tych ogromnych, otwartych szeroko oczach tłoczą się niezliczone historie, które trzeba natychmiast pochwycić, spisać, ocalić. Dlatego, dyktując wspomnienia, napręża się cała, szamoce, drży z napięcia, z obawy przed uciekającym czasem. I nagle przerywa ze śmiechem, by posłać wiernemu pomocnikowi uśmiech łaskawej królowej albo podrażnić go łobuzerskim żartem. Mówi o śmierci słowami wzniosłych klasyków, a jednocześnie drwi ze swego pokracznego partnera i z własnej ułomności.
Ale to ciało, które zaczyna zdradzać i zawodzić Madame, daje ciągle najlepsze świadectwo o możliwościach Mai Komorowskiej. Rozbiegany wzrok, starczy dyszkant, momenty gniewu i paniki nie oznaczają słabości, lecz zwycięstwo talentu nad miłością własną. Okazuje się, jak piękna może być stara kobieta, której miniona młodość gra już o lepsze z nadchodzącą nieśmiertelnością.
W tym wyciszonym, ciepłym przedstawieniu starość wydaje się cudowną chwilą zatrzymania, gdy człowiek mieni się wszystkimi twarzami, jakie przyjmował. Kapryśna dziewczynka, kokota, bogini spotykają się znów, by ukoić strach i ból kalekiej gwiazdy. By zagrać z nią ostatnią, najtrudniejszą rolę.
Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza nr 92, 21 kwietnia 2005
Patrząc w Słońce
Kiedy odstania się kurtyna, już jest na scenie. Rudowłosa, w aksamitnej sukni koloru wina siedzi na wprost nas, w fotelu z wysokim oparciem. Będzie tak siedzieć do końca przedstawienia. I będzie walczyć z uwięzieniem ciała, zmieniać jego pozycje, chcąc złagodzić ból. Ponieważ nie może się poruszać swobodnie w przestrzeni, przenosi swoją energię na ręce. Potrafią wyrazić wszystko: zachwyt muzyką Masseneta płynącą z gramofonu, ale też oburzenie, sprzeciw i gniew; zaś gwałtowne omdlenie na granicy śmierci zaznacza przejmujący gest - osunięcie się bezwładnej, otwartej dłoni. Śledzenie pracy tych rąk jest tak zajmujące, że można przeoczyć coś bardzo ważnego, co dzieje się z jej nogami. Przedmiotem specjalnej troski Sary jest lewa noga; drapuje ją w fałdy sukni, otula, starając się równocześnie zamaskować... dotkliwy brak. To straszne, puste miejsce pod suknią z prawej strony.
Czasem unosi się z fotela, robi krok naprzód. Gra fragmenty swoich wielkich ról. Najpierw Fedry: "Ja się chwieję, Enono, opuszcza mnie siła". Potem Damy Kameliowej - efektownie umiera, padając na posadzkę tarasu. Przywołuje też słowa i gesty Szekspirowskiego Hamleta. Wreszcie ujawni przed nami swoje kalectwo, lecz bez cienia ekshibicjonizmu. Na początku drugiej części przedstawienia wychodzi na taras, skacząc na lewej nodze, jak ptak podrywający się do lotu. Ten arcyważny motyw okaleczenia ciała Maja Komorowska prowadzi w roli z żelazną konsekwencją i nie korzysta z sugestii autora, który proponuje, żeby Sara posługiwała się balkonikiem, laską lub fotelem na kółkach. Kulminację motywu przynosi zaskakujący finał. Sara mówi, że autor musi odmłodzić dla niej bohaterkę sztuki, w której chce jeszcze zagrać. Wstaje z fotela i opuszcza scenę lekkim krokiem. Zwyciężyła - starość, kalectwo, chorobę. Mimo wszystko. Po Arkadinie, brawurowo rzucającej się do stóp Trigorina, po Pilar tańczącej gorące flamenco dla ukochanego - po swoich ostatnich rolach w przedstawieniu Krystiana Lupy, zadziwiających ekspresją ruchu - Maja Komorowska gra starą kobietę unieruchomioną przez chorobę i czas. Nie jest to, przypomnijmy, pierwsza "nieruchoma" rola w jej dorobku. Pamiętamy Winnie ze Szczęśliwych dni, Matkę w U celu, wcześniej Hamma w Końcówce i Dobrą w Święcie Borysa. We wszystkich tych "fotelowych" rolach opracowała precyzyjną partyturę aktorskich działań, wywiedzioną z podobnego założenia - ograniczenia ciała, które tylko pozornie skazane jest na całkowity bezruch. Jednak teraz gra aktorkę, wielką aktorkę, legendę i mit, i szybko okazuje się, że gra nie po to, by roztoczyć przed nami koleje jej fascynującej biografii, choć na pewno ją zna w najdrobniejszych szczegółach (świadczy o tym choćby zmiana tytułu sztuki na "mimo wszystko" - to było ulubione powiedzenie aktorki).
Akcja sztuki Murrella dzieje się pod koniec życia Sary Bernhardt, w nadmorskiej posiadłości w Belle-Isle-en-Mer, położonej niedaleko brzegów Bretanii. Tutaj, w willi Les Poulains, licząca sobie siedemdziesiąt siedem lat artystka spisuje wspomnienia. To charakterystyczne, że w roli Mai Komorowskiej zabrakło wielu, efektownych często, szczegółów z oryginalnej (drugiej) wersji sztuki. Na przykład dotyczących mężczyzn "boskiej" Sary - mocno okrojone zostały m. in. małżeńskie perypetie z Grekiem Damalą, jego narkomania oraz śmierć. Najwyraźniej Komorowska nie chciała budować portretu psychologicznego dawnej gwiazdy, i odrzuciła to, co dla innych aktorek sięgających po sztukę Murrella mogło być, i bywało, atrakcyjne. Zwróćmy jednak uwagę, że nie niweczy układu oryginału, scena po scenie postępuje za autorem. Sporo wykreśla (m. in. kilka zdań z końca sztuki), niektóre kwestie oddaje partnerowi (to sekretarz czyta sprawozdanie majora Denuc chirurga wojskowego, który dokonał amputacji nogi "metodą gilotynową"), a nawet zamienia słowa (mamy "wytarty kołnierzyk" ubrania Pitou zamiast "brudnego kołnierza") itd. Skupia się na tematach, poprzez które może wypowiedzieć swoją prawdę - o życiu i sztuce, o ich wzajemnych relacjach. I, w gruncie rzeczy, tylko to ją w materiale literackim naprawdę interesuje. Na scenie, obok linii autora, prowadzi własną linię, buduje zupełnie inny gatunkowo ciąg napięć i kulminant, niby niesprzeczny z podstawą literacką, ale w gruncie rzeczy całkowicie odmienny. Ta dwoistość, tajemnicza i fascynująca - a do opisania bardzo trudna - jest w gruncie rzeczy osią konstrukcyjną tego przedstawienia. Bo na naszych oczach to, co w samym oryginale sztuki zatrąca melodramatem albo po prostu jest tylko zręcznym rzemiosłem literackim - pogłębia się i dramatyzuje. I to tak dalece, że melodramatyczna opowieść o starej aktorce przemienia się w egzystencjalny dramat. Maja Komorowska po wirtuozowsku ogarnia potencjalne możliwości interpretacyjne zawarte w projekcie roli i nadaje im własny bieg, tak że ostatecznie mieni się ta rola znaczeniami, ma "gęstą" i przebogatą fakturę. Wspaniale przetwarza wpisaną w tekst - na dwóch poziomach co najmniej - formułę teatru w teatrze i wiąże ją ze sprawami ostatecznymi.
Oczywiście, Sara Bernhardt Mai Komorowskiej jest gwiazdą. Ta płaszczyzna roli jest stosunkowo najłatwiej uchwytna. Widzimy kobietę nawykłą do hołdów, w której kochali się "wszyscy", kapryśną, skłonną do fanaberii i nieznośną jak mała dziewczynka. Obserwujemy cały teatr gwiazdorskich zachowań, wsparty typową "babską" strategią (ta wrażliwość na datę urodzenia!), witany śmiechem przez widownię. Ale Komorowska podkreśla, że jej bohaterka jest kobietą inteligentną, która potrafi zachować dystans do samej siebie i odznacza się wielkim poczuciem humoru. Uśmiechamy się, kiedy się zabawnie dziwi: "Starość. Jak mi się to przytrafiło?"
Są też chwile w przedstawieniu, kiedy widownia zamiera, bo spod błyskotliwych słów i manier gwiazdy wyłania się dojmujące serio - na pewno wtedy, gdy oglądamy teatr w teatrze, kiedy przywołuje fragmenty swoich dawnych ról. Jeszcze ważniejsze okazują się sekwencje, w których pojawiają się słowa-klucze, arcyważne dla interpretacji Mai Komorowskiej. "Dla świata byłam już tylko starą jaszczurką pod obuchem słońca." Pierwsze słowo-klucz to "słońce". Sara kocha je i nienawidzi, zazdrości słońcu, że będzie żyć jeszcze miliony lat. Ale i ono umrze, już umiera, stopniowo obracając się w popiół. Patrząc w słońce, ta stara kobieta i wielka aktorka żegna się ze swoim życiem i ze sztuką. Rozlicza się z samą sobą, oswajając niejako śmierć, ale zarazem dzielnie stawiając jej czoło. "Śmierć" to drugie słowo-klucz w roli i w przedstawieniu. Sara pyta, co z hołdów, sukcesów i zaszczytów zostaje, co z tego, co dawała ludziom, naprawdę się liczy; z tych "wibracji duszy", bicia serca, łez? Wehikułem tego trudnego rozrachunku jest proces spisywania wspomnień, w którym może pomóc muzyka albo improwizacja, bo "z tego zawsze coś wynika". Wierny Pitou odgrywa więc kolejne role w tej swoistej psychodramie, będąc nie tylko aktorem, ale i kimś w rodzaju terapeuty, choć jego umowa takich zadań "nie obejmuje". Gra matkę Sary, Judith van Haard, potem matkę Zofię z klasztoru Grand Champs, no i pana Jarretta, impresaria amerykańskiej podróży gwiazdy, wreszcie Oskara Wilde'a, spotkanego na plaży Riwiery. Przyjmuje też na siebie rolę partnera jej wielkich ról, raz jest piastunką Enoną, kiedy indziej ukochanym Armandem.
Przez półtorej godziny są na scenie tylko we dwoje, Maja Komorowska i Wiesław Komasa. Wielka Sara i jej wieloletni sekretarz, Georges Pitou. Ich wzajemne relacje przypominały podobno klasyczną "Hassliebe". "Kłócili się zawzięcie, czasem walczyli wściekle jak dwa kocury, ale Pitou nie opuszczał służby, a Madame znosiła go mimo wszystko" - pisze Cornelia Otis Skinner, biografka Sary Bernhardt. Jednak Wiesław Komasa podkreśla przede wszystkim wielkie oddanie i przywiązanie swojego bohatera do Madame. Jest gotów na każde jej skinienie, uprzedza życzenia, odgaduje myśli. Troszczy się i drży o zdrowie, nie śpi, kiedy ona nie śpi - jednym słowem, żyje jej życiem. O swoim nie mówi wcale, a jeśli już, to
z wielkimi oporami i zażenowaniem. Tragikomiczna historia jego nieszczęśliwej miłości wyznana przed Madame to właściwie jedyny moment, w którym odsłania swoją prywatność - bo Sara jest rzeczywiście ciekawa jego Lizette. I Madame nawet wyraża współczucie, choć z trudem opanowuje śmiech, słysząc pikantne szczegóły jego opowieści. A on jest wobec niej nieskończenie cierpliwy, wręcz pokorny, tak rzadko zdobywa się na sprzeciw. Kiedy raz wybuchnie gniewem, to sam się dziwi swojej odwadze. Autentyczne jest też jego pragnienie wykonywania porządnie swojej sekretarskiej pracy - ale Madame ją utrudnia, zaś jej dezynwoltura doprowadza go do rozpaczy. Ale nawet wtedy, kiedy nie bardzo wierzy
w powodzenie kolejnej improwizacji, Pitou udaje, że wierzy, poddając się woli Madame -
z pełnym poświęceniem podtrzymuje ich wzajemne rytuały. Bo wie, że dla niej są to rytuały życiodajne. Pokora i spolegliwość to dominujące rysy sylwetki Pitou rysowanej przez Wiesława Komasę. Ten skromny i pozornie nieciekawy człowiek niewątpliwie podziela przekonanie swojej chlebodawczyni, które urasta do przesłania przedstawienia: "Nie możemy wygrać ze śmiercią. Nie możemy przezwyciężyć strachu przed nią. Ale możemy sprawić, żeby musiała schwytać nas znienacka. Możemy każdą chwilę intensywnie wypełniać życiem, żeby pokazać jej, jaka jest okrutna".
Barbara Osterloff, Teatr nr 4/6 2005 r.
Wzrusza i bawi
Sztuka Johna Murrella "Wspomnienia", będąca udramatyzowaną biografią Sary Bernhardt, wielkiej francuskiej aktorki, jednej z najsłynniejszych XIX-wiecznych tragiczek, jest tak napisana, że każdy, kto po nią sięga, może dokonać własnej adaptacji, wybierając z tego obszernego tekstu to, co chce. Stąd też w różnych wystawieniach sztuka ta miała rozmaite tytuły, jak np. "Ostatnie lato Sary B.", "Sarah", a na polskich scenach "Wspomnienia" z Ireną Eichlerówną, "Kreatura" z Anną Polony i obecnie "Mimo wszystko" z Mają Komorowską.
Oto pod koniec życia Sarah Bernhardt postanawia spisać wspomnienia. W tym celu wynajmuje pana Pitou, sekretarza, który pod dyktando swej chlebodawczyni tworzy dokumentację do biografii słynnej aktorki. Praca raz po raz przerywana jest rozmaitymi dygresjami, bieżącymi uwagami aktorki.
Sarah Bernhardt, podobnie jak większość gwiazd, była ogromnie kapryśna, kłótliwa, wybuchowa w kontaktach z innymi osobami, gwałtownie zmieniająca nastroje, apodyktyczna, a na starość okropnie zrzędliwa. Ale ta nieznośna, agresywna i złośliwa kobieta potrafiła łączyć w sobie czułość i kokieterię.
Maja Komorowska ma wyraźny dystans do postaci. Nie identyfikuje się z jej cechami charakterologicznymi. Gra w sposób stonowany, przeprowadza swoją bohaterkę przez własną wrażliwość, delikatność, osobistą kulturę, a nawet swój system wartości i postawę etyczną, nadając w ten sposób granej przez siebie postaci bardziej łagodny, "ludzki" wymiar.
Owszem, Bernhardt Mai Komorowskiej też jest kapryśna i bywa nieznośna, zwłaszcza gdy maltretuje psychicznie swego sekretarza. Ale owa kapryśność podszyta jest tu pewną nostalgią i smutkiem, któremu jednak - mimo wszystko - stara się nie poddawać, co nie jest rzeczą łatwą. Zwłaszcza gdy jest się starą, samotną (choć ma syna i wnuki) kobietą, do tego przykutą do fotela z powodu kalectwa (w wieku 71 lat amputowano jej nogę). Kiedyś była przecież wielką gwiazdą otoczoną tłumem ludzi, a teraz obcy człowiek, wynajęty przez nią sekretarz, pochyla się nad nią w tej końcówce życia. To on rozumie ją najlepiej. Samotność jest najczęściej ceną, jaką płacą wielkie gwiazdy za karierę. Te wspomnienia to rodzaj rachunku sumienia.
Znakomicie, czysto i konsekwentnie poprowadzona rola przez Maję Komorowską. Nigdzie nieprzerysowana, choć pokusa duża. Maja Komorowska wyraziście, acz z dyskrecją łączy tragizm z dowcipem i autoironią, a lirykę ze zwykłą codziennością spraw.
Murrell napisał wprawdzie sztukę na jedną wielką rolę oraz postać towarzyszącą, jednak w doskonałym wykonaniu Wiesława Komasy owa postać towarzysząca wybija się tu artystycznie na równorzędnego partnera głównej bohaterki. Tak więc mamy dialog wspaniale poprowadzony przez dwie równorzędne postaci wzajemnie się uzupełniające. Wiesław Komasa zaprezentował bogatą, barwną paletę środków aktorskich. Artysta jest tu nie tylko psychicznie gnębionym przez Sarę Bernhardt sekretarzem spisującym opowieści aktorki. Widzimy go i w innych rolach. Oto przymuszony przez aktorkę odgrywa z nią scenki, wcielając się w rozmaite postaci z jej życia, a także z przedstawień, w których występowała. Pitou wypełnia też obowiązki służącego, który jest na każde zawołanie kapryśnej gwiazdy. Ale Pitou to także przykład lojalności, przywiązania i uwielbienia dla wielkiej artystki - Sary Bernhardt. Oboje są sobie potrzebni.
Wiesław Komasa do maksimum wykorzystuje wszystkie możliwości zawarte w roli Pitou. Każdy detal jest tu niezwykle precyzyjnie zagospodarowany przez aktora. To pięknie poprowadzona rola, prawdziwa kreacja, która wzrusza i bawi zarazem. Maja Komorowska i Wiesław Komasa tworzą wspaniały duet - mimo różnic w metodzie aktorskiej - harmonijnie się uzupełniający. Rzadko już dziś zdarza się taka harmonia na scenie.
"Mimo wszystko" jest spektaklem nie tylko o życiu Sary Bernhardt, ale i o kondycji aktora w ogóle, o dochodzeniu do prawdy o sobie, a także o tym, że istnieje pewna granica oddania siebie sztuce. Jeśli się ją przekroczy, można pogrążyć się w samotności.
Temida Stankiewicz-Podhorecka, Nasz Dziennik nr 98, 27 kwietnia 2005
Aktorka w aktorce
Na pewno są w Polsce lepsze teksty do grania niż sztuka Johna Murrella "Memoir", ale czy jest lepsza aktorka niż Maja Komorowska. Lepsza nie tylko do roli Sary Bernhardt, ale lepsza w ogóle. Jej sceniczna obecność jest bytem całkowitym, niepowtarzalnym, zjawiskowym. Nie tak dawno w podwójnym spektaklu Krystiana Lupy Maja Komorowska zagrała dwie postacie - aktorki: Arkadinę w "Mewie" Czechowa i Pilar w "Sztuce hiszpańskiej" Rezy. Jednym z najistotniejszych tematów przedstawienia Lupy było opisanie relacji pomiędzy aktorem i tworzoną przez niego postacią, problem wampiryzowania aktora przez graną postać, przy czym pojęcie gry należy pojmować tak, jak to robi Lupa, dla którego gra oznacza bycie postacią, a nie udawanie, będące grzechem śmiertelnym i głównym, jaki można popełnić w teatrze. Niedawno ukazała się też książka zatytułowana "Pejzaż", gdzie Komorowska w rozmowie z Barbarą Osterloff z dużą precyzją analizuje własny aktorski warsztat, który formował się między innymi w teatrze Jerzego Grotowskiego. Teraz w spektaklu "Mimo wszystko" (taki tytuł wybrany został dla sztuki Murrella) Komorowska gra starą Sarę Bernhardt podsumowującą swoje życie w niekończących się rozmowach z osobistym sekretarzem, niejakim Pitou. W tej roli skromnie i znakomicie partneruje aktorce Wiesław Komasa.
Historia z życia teatralnej gwiazdy wszechczasów dała aktorce nową okazję do nasyconego teatralnym humorem, ale w gruncie rzeczy poważnego rozważania na temat aktorstwa. Komorowska nie udaje Sary Bernhardt, nie gra jej, nie próbuje czarować widzów opowieścią o wielkiej, niedosiężnej "boskiej", nie epatuje sukcesami i sławą. Cały czas zachowuje spójny dystans pokazując, jak Maja Komorowska rozumie aktorstwo korzystając z możliwości, jaką daje egzemplum w postaci mitu Sary Bernhardt; mitu, bo przecież w teatrze aktorstwo i przedstawienia przestają podlegać weryfikacji w chwili, gdy przestają istnieć.
Bohaterka spektaklu jest już po swoich teatralnych sukcesach, starzeje się, przemija, dyktuje wspomnienia. Jest stara i nie ma nogi, więc siedzi. Cały czas siedzi na fotelu udając pogodzoną z losem, czasem tylko próbuje wstać, zrywa się, upada. Nienawidzi ciała, które odmówiło jej współdziałania, pełnego oddania do końca. Paradoksalnie jednak w tym najbardziej intymnym momencie, kiedy ma powiedzieć coś o własnej ułomności, przestaje mówić własnymi słowami, których potoki zalewają wiernego Pitou. Sięga po fragment "Hamleta".
Głowa aktorki w całości wypełniona jest teatrem. Dlatego jedynym sposobem na wspominanie jest odgrywanie własnego życia, jeszcze raz, z udziałem Pitou, któremu przypadają w udziale role naprawdę bardzo różne: od matki Sary po Oscara Wilde'a. To odgrywanie, jak szybko się orientujemy, odbywa się nie po raz pierwszy. To codzienny rytuał, odbywany nie po to jednak, by urozmaicić życie rozkapryszonej kobiety. Nie wiadomo nawet, czy to Sarah Bernhardt każe w kółko odgrywać te same sceny, czy może to pomysł Mai Komorowskiej? Każdą sekwencję kończy jeden z gestów powątpiewania, wzięty z bogatej galerii drobnych oznak zniechęcenia. Przewracanie oczami. Odsuwanie niewidzialnych przedmiotów wyciągniętymi dwoma palcami dłoni czy poprawianie się na fotelu, by polepszyć sytuację ocalałej nogi, która drętwiejąc niecierpliwi się tak samo jak jej właścicielka. Właściwie wszystko i ciągle jest nie tak. Zakwestionowany zostaje nie teatr, ale całe życie, skazane od początku na przemijanie.
Słońce też świecąc umiera - to konstatacja Sary Bernhardt. Komorowska próbuje obdarzyć aktorkę, którą gra, nadzieją, jest z niej niezadowolona, polemiczna, pewnie nie wierzy w piękne słowa Marii Janion najkrócej opisujące tragizm ludzkiej egzystencji, "żyjąc tracimy życie". Tu ma być mimo wszystko. Bo nie może być inaczej. Komorowska za każdym razem manifestuje w granych postaciach własną osobowość i swój wyrazisty światopogląd. To najważniejszy element jej aktorskich przekonań. Grając trzeba dawać świadectwo prawdzie, a nie teatrowi. Poszukiwać siebie i swoich spraw, którymi chcemy się podzielić z widzami, a nie popisywać umiejętnościami naśladowczymi. Bo właściwie w teatrze nie interesują nas opowiadane historie, ale to, jak stają się one częścią wspólnego doświadczenia aktorów i widzów, na ile mogą zostać przez nas doznane, na ile poruszająco, jak bardzo boleśnie.
Komorowska nie ma łatwego zadania. Musi walczyć z mieliznami tekstu, oswajać go, przerabiać na swój. Ciągłe niepogodzenie rodzi mocne napięcie, z którego aktorka korzysta. Jej obecność sceniczna osiąga stan nasycenia, staje się wszechogarniająca. Szybko zapominamy o konwencjonalnej, skrajnie teatralnej scenografii (taras nadmorskiego domu, białe okiennice, drewniane ogrodzenie porośnięte sztucznym dzikim winem) i wyłuskujemy z granej aktorki aktorkę grającą. Teraz możemy już w pełni cieszyć się jej złamanym głosem, skupionym nieprzytomnym spojrzeniem i szybko opanowującym nas rozwibrowaniem, które niesie ten teatr. Naszym udziałem stają się radość i otucha, z którą zostawia nas aktorka niezwykle uczciwie podchodząca do swojej pracy. Jedna z tych, dla których teatr jest powołaniem, a nie sposobem spędzania czasu czy zarabiania na życie. Zawsze po takich spektaklach rośnie apetyt na jeszcze większe święto, dzieła wielkie. Jak te ostatnie, w których Maja Komorowska pracowała z Lupą. Teraz czas zawieszenia, pełne nadziei nienasycenie.
Sarah Bernhardt wstaje, ma już dwie sprawne nogi, zapada się w prywatność Mai Komorowskiej. Wychodzi, aktorka w aktorce.
Piotr Gruszczyński, Tygodnik Powszechny nr 24/12.06, 12 czerwca 2005
To nie jest rola pomnikowa
Miała pecha Maja Komorowska. Aż trzy razy podchodziła do premiery "Mimo wszystko" Johna Murrella. Za pierwszym razem - a było to w połowie marca - spektaklowi przeszkodził nieżyt gardła aktorki. Rzecz musiała być poważna, bo Komorowska znana jest z dyscypliny twardości żelbetu. Drugą premierę także trzeba było odłożyć - zbiegła się w czasie z pożegnaniem Jana Pawła II. Do trzech razy sztuka - wreszcie się udało i w połowie kwietnia zasiedliśmy w Baraku Teatru Współczesnego, by popatrzeć na Komorowską wcielającą się w postać Sary Bernhardt w sztuce, która nie jest w naszym kraju nieznana. Grywana jest pod różnymi tytułami, jej poprzednia realizacja nazywała się "Kreatura". W Krakowie w rolę boskiej Sary wcieliła się z wielkim sukcesem Anna Polony. Niegdyś Irena Eichlerówna zagrała tę samą rolę w tej samej sztuce zatytułowanej "Wspomnienia". Coś musi być w tym dramacie, który wybitny krytyk Edward Csató z pewnością zaliczyłby do kategorii określanej przezeń jako "sztuczek". Sztuczek to utwór dramatyczny, w którym często pojawia się znana powszechnie historyczna postać, wypowiadająca na scenie kilka znanych i niekonfliktowych "odwiecznych prawd". Może to być konstatacja "życie przemija, ale sztuka to potęga", "polityka jest brudna", "Bóg to poważny problem filozoficzny" i tak dalej. Sztuczek służy utwierdzaniu tzw. szarego widza w dobrym samopoczuciu - jesteśmy mądrzy, uświadomieni kulturalnie, żadna ciemna masa. Po obejrzeniu sztuczka rozchodzimy się do domów i następnego dnia z trudnością przypominamy sobie jego treść. "Mimo wszystko" Murrella to z całą pewnością sztuczek modelowy. Coś w nim jednak jest - a tym czymś jest dobry materiał na popisową rolę wielkiej aktorki. Doceniła to i Polony, i teraz Komorowska. Patrzy się na nią z prawdziwą przyjemnością. Z pewnym jednak zastrzeżeniem - to nie jest rola pomnikowa. Ot, gwiazda z niewymuszonym wdziękiem pokazuje nam wachlarz swoich możliwości. Jej Sara Benhardt, unieruchomiona w fotelu na tarasie swojej rezydencji, skazana jest już tylko na wspomnienia. Znikł jej magnetyzujący niegdyś głos i tylko raz, gdy Sara recytuje fragment "Marii Stuart", przypominając swoją minioną wielkość - ten głos znów nabiera blasku i brzmienia. Komorowska bywa posągowa, najczęściej jednak jest małym dzieckiem - czasem sprytnym, czasem rozkapryszonym, czasem rozbrajająco naiwnym. Pitou, osobisty sekretarz, służący, totumfacki, spełnia w jej życiu rolę swoistego "ekranu", na którym Sara przegląda jeszcze raz film swojego niezwykłego życia. Pitou spisuje wspomnienia, spełnia kaprysy gwiazdy, która zmusza go do przebierania się w damskie łaszki, aby przypomnieć sobie postaci opiekunek z dzieciństwa. Wiesław Komasa grający rolę powiernika Sary miał zadanie niesłychanie trudne - odsunąć się na bok, być spolegliwym tłem dla wielkiej aktorki, co w pewnym sensie zostało uwieńczone sukcesem. Pamiętamy go jednak z lepszej aktorskiej formy.
Wieczór z Sarą Bernhardt we Współczesnym to przedstawienie dla widzów ceniących solidne warsztatowo aktorstwo. Choć nie kryję tęsknoty za wielkimi spektaklami tego teatru - wyznacznikami solidności i dobrego smaku.
Tomasz Mościcki, Foyer nr 13-14/07-08.2005, 25 lipca 2005
Aktorski popis
«Pierwszy weekend z Festiwalem zakończył zagrany w Teatrze Powszechnym spektakl "Mimo wszystko" w reż. Waldemara Śmigasiewicza. Zainteresowanie spektaklem warszawskiego Teatru Współczesnego było tak duże, że organizatorzy podjęli decyzję o dwukrotnym zagraniu przedstawienia.
"Mimo wszystko" to historia schyłku życia Sary Bernhardt, francuskiej aktorki słynnej z ról dramatycznych, żyjącej na przełomie XIX i XX wieku. W głównej roli zobaczyliśmy Maję Komorowską. Towarzyszący jej Wiesław Komasa wcielił się w Pitou - wiernego sługę i przyjaciela Sary, zatrudnionego przez artystkę do pomocy przy spisywaniu wspomnień. Ten chwyt dramatyczny pozwolił na sprawne opowiedzenie jedynie wybranych wątków z biografii Bernhardt: bez konieczności utrzymywania chronologii czy trzymania się związków przyczynowo-skutkowych.
Z biografii Sary Bernhardt wiemy, że aktorce pod koniec życia amputowano prawą nogę. Komorowska przez niemal cały spektakl siedzi nieruchomo na środku sceny. Całą siłę ekspresji umieszcza w ruchach dłońmi, w mimice i w wypowiadanym słowie. Udowadnia tym samym swój kunszt aktorski. Za pomocą niewielu środków wyrazu buduje wiarygodną postać, której działania umotywowane są psychologicznie. Co więcej, jej Sarah choć bierna fizycznie, zdaje się widzom niezwykle aktywna umysłowo. Świadczy o tym nie tylko liczba poruszanych przez nią wątków i temperament, ale także niegasnąca chęć na kolejne wyzwania teatralne.
Komasa jako Pitou znajduje się w biegunowo odmiennej sytuacji. Musząc spełniać wszystkie zachcianki pracodawczyni, cały czas jest w ruchu. Mimo wymuszonej aktywności fizycznej, bohater to jednak spokojny, uległy, bierny człowiek. Choć i jemu zdarza się zaskakiwać - ukrywaną wyobraźnią, wrażliwością i szaleństwem ukrytym pod płaszczykiem dobrych manier.
Sama tematyka przedstawienia jawić się może jednak jako nudnawa. Niekiedy możemy odnieść wrażenie, że spektakl jest kolejną kalką znanej historii. Stara aktorka wspomina życie, nie może pogodzić się z przemijającą młodością i rzuca "wzniosłymi, patetycznymi i wzruszającymi" frazesami. Ale! Świetnie zbudowane i interesujące postaci to atut odpierający wszystkie zarzuty wobec "Mimo wszystko". Kreacje aktorskie Mai Komorowskiej i Wiesława Komasy nie pozwalają oderwać wzroku od sceny.»
"Poszukiwanie światłości na Festiwalu Kultury Chrześcijańskiej"
Dziennik Łódzki, Małgorzata Mijas, Joanna Kocemba
Polska Dziennik Łódzki online, 06.XI.2012.
|
|