|
IMIĘ
Aleksandra Rembowska, Teatr nr 6, VI.2001
Roman Pawłowski, Gazeta Wyborcza 19.IV.2001
Jacek Cieślak, Rzeczpospolita 9.IV.2001
Aleksandra Rembowska
METADOKUMENT
Jest co najmniej jedna ważna cecha łącząca podejmowane przez Agnieszkę Glińską literacko-teatralne wybory. Rysem charakterystycznym dla dramaturgii, niezależnie od tego, w jakim czasie, obszarze językowym czy geograficznym powstała - jest zwyczajność jej bohaterów. Śmiało można mówić o uwikłanych
w przyziemność, trywialność codzienności postaciach: Czechowa, Gorkiego, McDonagha, Belbela. Ostatnio dołączyli do tej galerii także mieszkańcy wrzosowiska z dramatu Jona Fossego "Imię".
O ile jednak np. w "Kalece z Inishmaan", przedstawieniu sprzed paru lat, mieliśmy do czynienia z popisem aktorskich możliwości, często wręcz z aktorskimi solówkami, o tyle w nowym spektaklu Teatru Współczesnego praca zespołu poszła w zgoła nowym kierunku - ku grze niebywale oszczędnej, skupionej, prawie niewidocznej. Aktorstwo "adekwatne" - oto rezultat teatralnego słuchu i wrażliwości aktorów i reżysera, idealne dopasowanie do atmosfery "niepozornych" sytuacji dramatu, jego rytmu i tempa. Brak błysku czy doraźnego efektu nie oznaczał jednak braku wyrazistości i charakteru ról. Świetna wydała mi się Monika Krzywkowska jako "trudna" Dziewczyna, wracająca do domu w 9 miesiącu ciąży - niezbyt mile w nim widziana, nie potrafiąca nawiązać kontaktu z najbliższymi. Było w tej postaci coś prostackiego i zarazem wzniosłego, jakaś tajemnica i tęsknota, których cień zaledwie odkryła przed nami ostatnia scena dramatu. Partnerował jej milczący Chłopak (Piotr Rękawik), nieprzygotowany i speszony perspektywą nowej odpowiedzialności, a może jeszcze bardziej wspólnym mieszkaniem z rodzicami Dziewczyny. Byli też: schorowana, hipochondryczna, przewrażliwiona Matka Marii Mamony i Ojciec Leona Charewicza awanturnik i tyran, u którego jednak agresywność zachowań zdawała się pochodną wcześniejszej życiowej porażki czy też dawnego zranienia. Znakomicie wypadła Monika Kwiatkowska jako znerwicowana, zahukana, dorastająca Siostra - zakompleksiona i skryta, bezradna wobec siebie (już nie-dziecko, a jeszcze nie-kobieta) i otoczenia, które budziło w niej na przemian lęk, to znów ciekawość.
I w końcu epizod Przemysława Kaczyńskiego jako przyjaciela Dziewczyny z lat dzieciństwa i wczesnej młodości - postać dwuznaczna, pojawiająca się w ostatniej scenie, stawiała dotychczasowe relacje postaci w innym świetle, pod znakiem zapytania. Obraz prowincjonalnej rzeczywistości i tkwiących w niej ludzi beznadziejnie samotnych, niezrozumianych, obojętnych, utrwalających jedynie pod pozorami normalności przyschnięte cierpienia, zawiści i niedomówienia, dzięki owej naturalności w graniu przypominał dokument. Podglądane przez widzów jak przez okno postaci poruszały się nieskrępowanie, spokojnie, leniwie.
Ale nie, nie byli to bohaterowie Big Brothera. Ich status bowiem określała nie przypadkowość, lecz kreacja. Powołani do życia przez Fossego, nabrali barw
i kształtów pod czujną ręką reżysera. Autorka scenografii Magda Maciejewska stworzyła dla potrzeb ich nędznej egzystencji hiperrealistyczną przestrzeń biednego, zapuszczonego mieszkanka - z rzędem butów stojących w korytarzu (z którego przenikało ciemnożółte światło filtrowane ścianą z pleksiglasu), ze stosem brudnych naczyń i lodówką, nadającą rytm domowi donośnym odgłosem włączania
i wyłączania. Scenografia, która w sposób tak sugestywny mówiła o miejscu
(że niemal czuliśmy jego zapach), jednocześnie czyniła z niego zaledwie wycinek większej całości - symboliczny fragment świata, do którego przyznałby się każdy.
Czas przeciekający przez palce, owo niedzianie się było tylko pozorne. Nie odkryte wnętrze domu to istne piekło nie wyrażonego. W formie krótkich, urywanych, często powtarzanych kwestii, "szarpanych" wyznań jak muzyczny motyw, lakonicznych informacji tylko zastępujących prawdziwe sensy objawiał się rytm tekstu przypominający biały wiersz i zarazem nakreślający poetyckie ramy całości. Melodia tego wiersza wyprowadziła rzeczowość na odrealniony poziom znaków, relacji, doznań i napięć - niedopowiedzianych, niepełnych, nieoczywistych. Dokument niepostrzeżenie stał się metaforą, codzienność - metacodziennością, milczenie - krzykiem.
Oto kolejny, nie do przeoczenia, krok w teatralnej twórczości Glińskiej - w drodze ku człowiekowi zwyczajnemu, w poszukiwaniu środków jak najpełniejszych,
by go określić.
Aleksandra Rembowska, Teatr nr 6, VI.2001
Roman Pawłowski
"IMIĘ" Jona Fossego. REPORTAŻ Z KUCHNI
Agnieszka Glińska wymyśliła nowy gatunek sceniczny, który można by nazwać reportażem teatralnym.
Glińska należy dzisiaj do czołówki młodych reżyserów polskich. Nie idzie jednak
w kierunku teatru autorskiego Krystiana Lupy jak jej koledzy z krakowskiej szkoły teatralnej, ale podąża własną drogą. Wystawia realistyczne teksty, skupiając się na drobiazgowej analizie rzeczywistości przedstawionej w dramacie. Jako reżyser odpowiada na pięć podstawowych pytań, które zadaje sobie dziennikarz.
Po pierwsze: kto? po drugie: gdzie? po trzecie: kiedy? po czwarte: co? po piąte: dlaczego?
Takim reportażem z życia rosyjskiej prowincji byli "Barbarzyńcy" Maksyma Gorkiego, poprzednia premiera Glińskiej we Współczesnym. Jej najnowsze przedstawienie oparte jest na sztuce "Imię" norweskiego autora Jona Fossego, który jest spadkobiercą realistycznych tendencji w dramacie. Akcja również rozgrywa się na prowincji, rozumianej nie tylko geograficznie, ale także emocjonalnie.
"Imię" to historia rozpadu rodziny, ale nie w duchu nowego brutalizmu. Tutaj rozpad postępuje niezauważalnie, ludzie odsuwają się od siebie drobnymi krokami,
aby w końcu stracić jakikolwiek kontakt. Intryga jest banalnie prosta: Beate wraca ze swoim chłopakiem do rodzinnego domu, aby urodzić dziecko. Wraca, bo tam, dokąd uciekła, nie ma warunków, aby je wychowywać. W domu czeka na nią kaleka matka, ospały ojciec i wścibska siostra. W sąsiedztwie mieszka jej dawny chłopak. W trzech obrazach, z których składa się sztuka, największymi wydarzeniami są: powrót ojca
z pracy, rozmowa matki z ojcem o ciąży córki i wizyta chłopaka z sąsiedztwa. Rozumiemy już, że nie jest to dramaturgia zdarzeń, ale dramaturgia napięć pomiędzy bohaterami.
Glińska świetnie czuje te podskóme zależności. Dziewczyna (Monika Krzywkowska) żyje w strachu, że w ósmym miesiącu ciąży nie jest dość atrakcyjna i chłopak
ją opuści. W związku z tym przed jego wejściem stara się zasłaniać brzuch kurtką
i przybiera atrakcyjne, a zarazem komiczne pozy. Chłopak (Piotr Rękawik) wstydzi
się jej rodziny, najchętniej natychmiast by wyjechał. Przed rzeczywistością ucieka
w lekturę książki. Skąd dziewczyna ma wiedzieć, jak zbudować trwały związek, skoro jej rodzice od dawna żyją osobno. Matka (Maria Mamona) spędza całe dnie w łóżku, ojciec (Leon Charewicz) tkwi z nosem w gazecie. Nawet nie zauważa pojawienia
się w domu obcej osoby. Każdy z domowników chodzi oddzielną ścieżką pomiędzy łazienką, kuchnią a sypialnią, Wszyscy rozmijają się, a jeśli nawet dochodzi
do spotkania, nie mają sobie nic do powiedzenia.
Ten obraz zatrzymanego w oknie sceny pustego życia podkreśla scenografia Magdaleny Maciejewskiej, przedstawiająca kuchnię. Nie widziałem jeszcze spektaklu, w którym aktorzy wtopiliby się w scenografię tak jak w "Imieniu". Lodówka i czajnik
są niekiedy bardziej aktywne od bohaterów, a już z pewnością głośniejsze. Poprzez pauzy wypełniane kuchennymi odgłosami Glińska osiąga wrażenie absolutnego
i beznadziejnego marazmu, jaki panuje w rodzinie bohaterów. Ich życie nie ma kierunku, wszyscy wyglądają jakby właśnie wstali albo właśnie mieli położyć się spać. Czekamy daremnie, aż coś się wydarzy, i czujemy niedosyt, kiedy w końcu po raz ostatni gaśnie na scenie światło. W tej rodzime, dobrze nam znanej, nie może już zdarzyć się nic. Nie da się nawet ustalić imienia dla dziecka.
Do tej wyprawy
w codzienność Glińskiej udało się zebrać ciekawy zespól młodych i zdolnych aktorów, wśród których wyróżnia się szczególnie Monika Kwiatkowska w roli młodszej siostry głównej bohaterki. Ta rola to zaprzeczenie dziewczęcego wdzięku - Kwiatkowska szura kapciami, pożera tony cukierków i tasuje nieustannie karty, w które nikt nie chce z nią grać. Również Monika Krzywkowska jako Beate zwraca uwagę determinacją
i uporem, z jakim walczy o partnera.
Spektakl Glińskiej grany jest na małej scenie Współczesnego, zwanej Barakiem.
Tak samo nazywała się scena w Deutsches Theater w Berlinie, z której pod koniec lat 90. wyszło całe pokolenie niemieckich reżyserów, aktorów i dramaturgów na czele
z Thomasem Ostermaierem. Za swój cel przyjęli oni pokazanie współczesnej rzeczywistości i dzisiaj tworzą nowe oblicze niemieckiego teatru. Czy warszawski Barak okaże się równie szczęśliwym miejscem?
Roman Pawłowski, Gazeta Wyborcza 19.IV.2001
Jacek Cieślak
POWTÓRKA Z BAZSENSOWNEJ WEGETACJI
Dramaturdzy w takich tekstach jak choćby "Ogień w głowie" Mariusa von Mayenburga oswoili już nas z przemocą, seksem i wulgaryzmami jako nieodłącznymi motywami teatralnego portretu młodego pokolenia. Napisany w 1995 r. dramat Jona Fosse'a "Imię", wyreżyserowany przez Agnieszkę Glińską z godnym podziwu warsztatem, z udanymi rolami, można dziś uznać za enklawę solidnego psychologicznego teatru, ale - niestety - spektakl niewiele mówi o współczesności.
Jeszcze zanim scenę ożywią aktorzy, można odnieść wrażenie, że będziemy oglądać sztukę "młodych gniewnych", młodych, ale 50 lat temu. Klarowna scenografia Magdaleny Maciejewskiej - prosty stół, trzy krzesła, stary fotel, kuchenne sprzęty widoczne przez szklane przepierzenia - przypomina zgrzebne lata 60. Choć można powiedzieć, że to czas na norweskiej wsi, gdzie brak pieniędzy nawet na meble z Ikei, stanął w miejscu. I problemy są takie jak kiedyś. Ciężarna Dziewczyna (Monika Krzywkowska), a to śmieje się nerwowo, a to płacze, zrozpaczona, bo Chłopak (Piotr Rękawik) wstydzi się jej wielkiego brzucha. On nawet nie zaprzecza, że ona mało go obchodzi. Beznadziejność aż huczy - młodzi nie mają pieniędzy, mieszkania. Będą musieli żyć na łasce rodziców i powtórzyć ich bezsensowną wegetację. Matka (Maria Mamona) chodząc o kulach, narzeka na chorobę, Ojciec (Leon Charewicz) chowa się za gazetą, coś tam zje, położy się i westchnie, że minął kolejny dzień. Rozmowy są pozorne, pytania powtarzają się od lat, równie nieistotne jak odpowiedzi.
Nawet jeśli perypetie norweskiej rodziny przypominają chwilami konwencję telenoweli, zaś dramat jest raczej "sztuką dobrze skrojoną" niż arcydziełem, spektakl broni się sumiennością reżyserii i troską o szczegół. Na kameralnej Scenie w Baraku bulgocze w czajniku woda, włącza się agregat lodówki, Ojciec z uporem wyrównuje wybrzuszenia linoleum. Agnieszka Glińska potrafi wykreować z tych drobnych ułamków rzeczywistości zwykłą codzienność, ale i efekt komiczny, dzięki czemu spektakl nie staje się parodią ponurych psychologicznych dramatów. Aktorzy nierzadko grają przy wtórze śmiechu widowni. Podoba się młodsza Siostra Moniki Kwiatkowskiej. Mając w głowie tylko grę w karty i landrynki, jak na starą-malutką przystało, beztrosko pociesza Chłopaka, jaki to jest jeszcze młody, jak to fajnie mieć w jego wieku dzidziusia. W inscenizacji dramatu Jona Fosse'a nie zabrakło nuty lirycznej. Kiedy Chłopak i Dziewczyna przestają się już kłócić i robić sobie na złość, on przytula ją na fotelu i opowiada o mieście nienarodzonych dzieci, które wybierają, czy chcą przyjść na świat w Indiach, czy Norwegii, w stolicy, czy na wsi.
Oglądając młodych aktorów, można pomyśleć, jak to dobrze, że ktoś jeszcze dba
o dobrą dykcję i chce przykuwać uwagę widza wiarygodną interpretacją roli, nie zaś tylko ekshibicjonizmem. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że młodzież ze Współczesnego pokazuje odchodzący świat naszych rodziców. Dziś można oglądać go tylko w teatrze przy Mokotowskiej. Na ulicach Warszawy zobaczymy inne historie.
Jacek Cieślak, Rzeczpospolita 9.IV.2001
|
|