|
HAMLET
Jacek Cieślak, Rzeczpospolita 3.VI.2012.
Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza 4.VI.2012.
Wojciech Majcherek, http://wojciech-majcherek.blog.onet.pl, 4.VI.2012.
Szymon Spichalski, www.teatrdlawas.pl, 5.VI.2012.
Mirosław Winiarczyk, Idziemy nr 24, 10.VI.2012.
Jacek Wakar, Wprost nr 24,11-17.VI.2012.
Filip Przedpełski, Newsweek nr 24, 11-17.VI.2012.
Aneta Kyzioł. Polityka nr 24,13-19.VI.2012.
Temida Stankiewicz-Podhorecka, Nasz Dziennik online 16.VI.2012.
Hanna Karolak, Gość Niedzielny nr 25,24.VI.2012, dodatek
Tomasz Miłkowski, Przegląd nr 28, 15.VII.2012.
Jacek Wakar, Więź nr 8-9/08-09.2012.
Bożena Kupis-Kucharska,17.IX.2012..
Anna Czajkowska, www.teatrdlawas.pl, 16.X.2012.
Wielki sukces klasycznego teatru
Hamlet" Macieja Englerta jest opowieścią o tragicznym podziale Polski
Ton inscenizacji w Teatrze Współczesnym w Warszawie nadaje rozbudowana sekwencja poświęcona śmierci poprzedniego króla. Lud mówi, że zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, po bratobójczej walce.
Żałoba trwała krótko, a zwolenników poprzedniej władzy podżega do buntu przeciwko nowej duch zamordowanego monarchy. Pojawia się w anturażu plebejsko-patetycznym.
Trudno mu ufać, bo Janusz Michałowski gra władcę, który nie waha się zrobić z osobistego nieszczęścia publicznego widowiska, byle tylko osiągnąć polityczny cel. Tandetna inscenizacja obliczona została na piorunujący efekt, a że w tym szaleństwie jest metoda, przekonuje się Hamlet. Zaczyna grać szaleńca i eskaluje konflikt z nowym królem Klaudiuszem, choć wie, że ojciec nie był bez winy.
Od pierwszej sceny, gdy aktorzy schodzą się na próbę, mamy świadomość, że szekspirowski chwyt „teatru w teatrze" służy temu, by pokazać polityczną grę, której każdy uczestnik kłamie. Wydaje się, że serce reżysera Macieja Englerta jest po stronie Klaudiusza. Andrzej Zieliński gra męża stanu postawionego w sytuacji wyższej konieczności.
Wyważone racje
Klaudiusz nie jest pyszny ani demoniczny. Szczerze żałuje czynu, jaki popełnił, ale nawet w dramatycznej scenie modlitwy podtrzymuje swoje racje: chodziło mu o to, by pozbyć się tyrana i uratować państwo.
W klasycznie prowadzonym spektaklu, wolnym od nachalnych aluzji, ta interpretacja wypada agitacyjnie i robi wrażenie politycznej deklaracji reżysera. Zwłaszcza na tle wyważonych przez Szekspira racji głównych bohaterów. Aktorską naiwnością grzeszy Natalia Rybicka (Ofelia). Lepiej wypada w śpiewanej scenie szaleństwa. Koturnowa jest Katarzyna Dąbrowska (Gertruda). Obsadzenie obu podyktowane jest chyba serialową popularnością.
Zapewne Borys Szyc na rolę tytułową zapracował również filmowymi sukcesami. Na kilka dni przed premierą aktor miał kłopoty z głosem, ale - trawestując szekspirowskie paradoksy - gdyby go stracił i zyskał inny oraz lepszą dykcję, byłoby to może ze szkodą dla przyszłych kinowych ról Szyca, a z korzyścią dla jego Hamleta.
Z zachrypniętym głosem, na tle wytwornych dworzan, jest bardzo imprezowy, ludyczny. Ale trzeba powtórzyć: w tym szaleństwie jest metoda. Emploi gwiazdora wpisuje się bowiem w populistyczną aurę politycznego obozu, którego przedstawiciela gra.
Samotność singla
Nie ma wątpliwości, że Szyc rewelacyjnie sprawdza się w roli człowieka udającego szaleńca i singla niszczącego miłość do Ofelii. Świetnie wydobył samotność dzisiejszych 30-latków, którzy nie chcą zakładać rodzin. Mocny monolog „Być albo nie być" to wyznanie depresji i chęci samobójstwa. Bohatera hamuje przed nim tylko strach przed tym, co po śmierci. Jej żywioł drąży zresztą większość bohaterów.
Spektakl grany jest w XIX-wiecznym tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego. Poetyckim, ironicznym, genialnym. Szyc błyskotliwie fechtuje słowem. Oglądamy też w jego wykonaniu świetny pojedynek Hamleta z Laertesem, zakończony demolką sceny. Sugestywnie wypada pantomima stanowiąca uwerturę do występu aktorów ze stolicy. Trafia celu pamflet na młodych wrzaskliwych reżyserów, którzy bezczelnie poprawiają klasyków. Fantastyczny warsztat w starym stylu prezentuje Sławomir Orzechowski jako Poloniusz, dworzanin nie dość pewny siebie i własnej inteligencji. Krzysztof Kowalewski stworzył komediową kreację w roli Grabarza.
Na koniec Maciej Englert staje ponad stronami konfliktu. Pokazuje, że krajem wycieńczonym wojną domową zaczyna rządzić satrapa przypominający karykaturę z finału „Szewców" Witkacego. Uwaga! Licho na Wschodzie nie śpi!
Jacek Cieślak, Rzeczpospolita 3.VI.2012.
Silny gra o tron
Nowy "Hamlet" Macieja Englerta (z Borysem Szycem) to portret mężczyzny rozkochanego we własnym testosteronie i w ciętych ripostach. Pomysł zbyt wątły, by wypełnić czterogodzinny spektakl.
Dramat księcia Danii polega na tym, że bardzo chce się bić, ale bardzo nie chce umierać.
W czasach, gdy gry wideo nie ofiarowywały nieograniczonej liczby "żyć", a broń biała była ostra i ogólnodostępna, mógł to być rzeczywiście problem. Do tego w spektaklu we Współczesnym na królewskim dworze przypominającym portową tawernę z kącikiem bibliotecznym nie ma się z kim podzielić tymi dramatami. Zamieszkujący ten Elsynor mężczyźni to harcerzyki i halabardnicy. Niewyraźni, pozbawieni jakichkolwiek cech charakteru wtaczają się czasem na scenę tłumnie wraz z elementami scenografii. Kołyszą się w rytmie szumu fal, wznoszą kielichy z jowialnym entuzjazmem wilków morskich. Gdyby byli chórem operowym, mogliby choć co jakiś czas huknąć jakąś melodyjną frazą. Pozbawieni głosu markują tylko scenki rodzajowe, robiąc ruchome tło dla aktorów solistów. Gdy zaczynają rytmicznie recytować Szekspirowskie frazy, często nie starcza im oddechu.
Hamlet od pierwszych minut ma ochotę ich wszystkich poroznosić. Wzrok wbity w podłogę, w barkach i ramionach stan najwyższej gotowości, stopy zwodzą przeciwnika seriami nagłych zwrotów. Borys Szyc, pamiętny Silny w "Wojnie polsko-ruskiej", w scenach żalu i namysłu wykonuje rzeczy niepojęte. Niewieścieje lub przebiega przez wersy monologu płasko, łamiącą się chrypką postaci z kreskówki. Scenę zastawiono ciemnymi kolumnami - Hamlet przywiera do nich czasem, odchylając głowę jak musicalowa amantka.
Dopiero gdy zapada decyzja, by przyjąć maskę szaleńca - Szyc wchodzi w wygodny dla siebie rejestr. Staje się błyskotliwym zawadiaką, który, tak jak zbiry od Tarantino czy Hanekego, lubi poprowadzić z przyszłą ofiarą kpiarski dialog. Proste popisy komiczne wykonuje ze Sławomirem Orzechowskim (Poloniusz) i z Krzysztofem Kowalewskim (Grabarz Pierwszy).
- Przed Hamletem zagrałem Płatonowa. A to, jak napisał Czechow, taki wiejski Hamlet, ale bardziej cyniczny - mówił "Gazecie" przed premierą Borys Szyc. Jego Hamlet to książę mściciel romantycznie zakochany w zmarłym ojcu (duch ojca Hamleta - Janusz Michałowski). O urodzie i anielskości ojca potrafi mówić długo. Gdy spotyka go podczas nocnej eskapady na mury, nie następuje między nimi żaden kontakt. Syn zastyga skulony na ziemi. Nieruchomy ojciec mówi powolnym głosem, raczej przerażonym postępującą niemocą niż pochodzącym z zaświatów - król nie zginął, ale popadł w starcze niedołęstwo. Hamlet nie podnosi nawet wzroku. Gdy mara zniknie, będzie nadal utrzymywał, że pięknego i dzielnego króla zgładzono w kwiecie wieku. Sam będzie zaś robił wszystko, by podkreślić swą siłę, młodość i męskość - aż w końcu zginie, próbując udowodnić w pojedynku, "kto tu nosi spodnie". Książę mściciel pragnie więc odwetu nie tyle na zabójcach ojca, ile na świecie, który każe człowiekowi się zestarzeć.
Poza tym jednym sygnałem Maciej Englert nie dokonał wyraźnych wyborów interpretacyjnych. Wystawił dramat w wersji możliwie najszerszej i najbardziej rozrywkowej. Włączył do inscenizacji nawet te fragmenty, które często się pomija, gdyż zbyt łatwo mogą wprowadzić w błąd widza niezaznajomionego ze słownikami średniowiecznych symboli. Scena, gdy sposobiąca się do samobójstwa Ofelia (Natalia Rybicka) rozdaje dworzanom kwiatki, może się np. wydawać niepotrzebnym stylistycznym ozdobnikiem. Ile kryje się w tym geście niepokoju, wyznań i oskarżeń, domyślą się ci, którzy widzą różnicę między rozmarynem (symbol pamięci używany przy ślubach i pogrzebach - daje go bratu, domagając się pamięci o ojcu, a zarazem wyznając mu miłość), koprem (kobieca rozpusta), orlikiem o rogatych płatkach (niewierność) a rutą (wezwanie do skruchy i pokuty). Reżyser jednak nie rekompensuje tej przepaści kontekstu w żaden sposób. Jego Ofelia nie przychodzi sądzić i domagać się rozliczeń, ale po prostu wariuje. Przed chwilą tarzała się w bieliźnie przed parą królewską, równie dobrze może więc teraz biegać po zamku z polnym zielskiem.
"Hamlety" ostatnich dekad miewały w Polsce moc i znaczenie. Krzysztof Warlikowski (Teatr Rozmaitości) pytał swoim spektaklem o prawo do uczynienia z prywatności sprawy publicznej. Jan Klata oskarżał bohaterów "Solidarności" o odwrócenie się od ludzi i rezygnację z ideałów ("H.", Teatr Wybrzeże w Gdańsku). Radosław Rychcik (Teatr Dramatyczny w Kielcach) przyznawał, że jego własne pokolenie jest infantylne i sparaliżowane pretensjami do rodziców.
Najnowszy polski "Hamlet" okazał się morskimi opowieściami według Szekspira z jednym interesującym wątkiem walki o męskość. Czy ten jeden chwyt wart był jednak zmiany tragedii w musicalowe widowisko grozy z efektami specjalnymi i użyciem większości obsady jako ruchomego tła?
Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza 4.VI.2012.
Hamlet na Mokotowskiej
Hamleta Maciej Englert prawdopodobnie chciał wystawić na przekór tendencjom do uwspółcześniania klasyki, wszelkiego rodzaju przeróbkom, przepisywaniom i wariacjom. W scenie z aktorami skarżą się oni Hamletowi, że konkurencję robią im teatrzyki dziecięce. Rzadko kiedy w inscenizacjach Hamleta słyszy się te kwestie – w spektaklu Englerta wydobyto je w sposób jawnie aluzyjny, przy tym nie są to aluzje do teatru czasów Szekspira. Hamlet we Współczesnym zrobiony jest zatem z całkowitym szacunkiem dla tekstu. Rzekłbym: z ostentacyjnym szacunkiem. Nawet wybór przekładu Józefa Paszkowskiego wydaje się służyć tej postawie. Przez cztery godziny śledzimy akcję Hamleta tak jak byśmy wrócili do pierwszej lektury tragedii. W przedstawieniu Englerta wszystko jest jak trzeba: Hamlet w ręku trzyma czaszkę Yoricka, Ofelia szaleje w białej sukience, florety furczą w scenie śmiertelnego pojedynku z Laertesem. Nie ma żadnych dziwactw, nikt się goły nie pokazuje, nawet nie ma projekcji video, a Marcin Stajewski znowu dokonał cudu, żeby mała scenę Współczesnego rozepchnąć maksymalnie po bokach, w głąb i na wysokość (może trochę za dużo kolumn poustawiał, bo czasami utrudniają widok) i oświetlić ją jeszcze tak, że robi wrażenie niezwykłych przestrzeni.
Spektakl bardziej opowiada historię księcia Danii niż wskazuje jakieś wyraźne tropy interpretacyjne. Jest trochę polityczny, a trochę refleksyjny, przy czym refleksja dotyczy ogólnie ludzkiej natury. Hamleta gra Borys Szyc i niewątpliwie nie jest to Hamlet neurastenik, nadwrażliwiec i chłopiec emo. To młody mężczyzna, która ma sprawę do załatwienia w tym niemoralnym świecie i raczej pewność swoich racji. Korzysta z inteligencji, atakując otoczenie sarkazmem i przewrotnym dowcipem (zawierające to kwestie wybrzmiewają na scenie w całej krasie). Hamlet nie ma niestety wyraźnych partnerów w rozgrywce. I Klaudiusz, i zwłaszcza Gertruda są rysowani nazbyt zewnętrznie. Podobnie Ofelia. Z Poloniusza Sławomir Orzechowski robi komiczną figurę łajdaka. Generalnie zatem racje i postawy bohaterów są bardziej zilustrowane niż głębiej odkryte.
Niewątpliwie słuszne są intencje tego przedstawienia. Dzisiaj klasyka zrobiona po bożemu urasta do czynu awangardowego. Publiczność musi mieć możliwość obcowania z takim teatrem, choćby po to, by wiedziała, co inni negują. Ale chciałoby się, żeby sukces tak zrealizowanej inscenizacji Hamleta jak we Współczesnym był bezdyskusyjny. Żeby pokazywał nie tylko moc literatury, ale również siłę teatru. Obawiam się niestety, że teatry dziecięce po tej konfrontacji nie spoważnieją.
Wojciech Majcherek, http://wojciech-majcherek.blog.onet.pl, 4.VI.2012.
Książę Danii w piaskownicy
Pojawia się coraz więcej głosów, które krytykują dyrekcję Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym. Wskazuje się przede wszystkim na bardzo długi czas urzędowania kierownika sceny przy Mokotowskiej. Co za tym idzie, mówi się głośno o zmarginalizowaniu Współczesnego. A teatr ten ma przecież wielką tradycję, związaną z legendą Erwina Axera. Englert kontynuuje linię programową mistrza. I choć jest przy tym zbyt zachowawczy, udało mu się pozyskać stałą widownię. Mimo przeciętnych premier, trafiają się na tej scenie również prawdziwe perełki. ,,Hamlet” jest jedną z nich.
Reżyser podchodzi do tekstu z wielką estymą. I nie jest to chyba niespodzianka. Niemal czterogodzinny spektakl odtwarza każdą scenę z Szekspira. Pewna konwencjonalność nie pozostaje bez wpływu na odbiór przedstawienia. ,,Hamlet” nabiera przez to statyczności, choć na szczęście udaje się uniknąć muzealności. Niepozorna jest scenografia Marcina Stajewskiego. Czuć tu wyraźne inspiracje spektaklem ,,H.” Klaty. Duże kolumny przywodzą na myśl podpory dźwigające dachy hal Stoczni Gdańskiej. Oświetlenie jest skąpe. Światła reflektorów padają jaśniejszym blaskiem na pierwszy plan tylko w poszczególnych sekwencjach. Twórcy kontrastują ponurą przestrzeń podejściem do tekstu. Englert nadaje werwę zakurzonemu tłumaczeniu Paszkowskiego. Dramat nabiera tym samym płynności. Niektóre ze scen są po prostu komiczne. Jest tak, gdy Poloniusz (Sławomir Orzechowski) czyta list Hamleta do Ofelii. Również cięte riposty samego księcia (Borys Szyc) brzmią mocno. Nie gorzej niż ich odpowiedniki z Barańczaka.
Englert uprzystępnia arcydzieło Szekspira. Pierwsza część przedstawienia to właściwie seria odtworzeń mniej lub bardziej udanych epizodów całej opowieści. I całkiem świadomie wydobywa się tu wspomniany komizm. Poloniusz okazuje się być tylko troskliwym tatusiem z ukrytymi ambicjami do wielkości. Dlatego jest w stanie wzbudzić jedynie śmiech bez cienia współczucia. Jednowymiarowość postaci jest zresztą bolączką tego spektaklu. Klaudiusz (Andrzej Zieliński) zachowuje się niczym posąg. Tylko w scenie modlitwy wydobywa z siebie ludzkie odruchy, których jednak w całej inscenizacji jest zbyt mało. Sytuację ratuje rozwój fabuły. Atmosfera gęstnieje wraz z pierwszą ofiarą. Dobra praca reżyserska maskuje inne niedociągnięcia.
Inscenizator dał pole do działania protagoniście. Świat, w jakim wychowuje się Hamlet, to plac zabaw. Danią rządzą iluzje, którym ulegają wszyscy. Każdy też zachowuje się jak dziecko. Englert pozbawia widzów wątpliwości. Duch Ojca naprawdę istnieje. Tylko że prowokuje księcia nie tyle do zemsty, co do obrony własnej dumy i honoru. Bunt młodzieńca jest zrywem przeciwko niedojrzałości. Spektakl we Współczesnym może być więc opowieścią o dojrzewaniu. Szyc jest na początku nieśmiały, wodzi wzrokiem po ziemi. Wypowiada zdania łamiącym się głosem. Potem nabiera pewności siebie. Przekonany, że wszyscy mają go nadal za dzieciaka, jak dzieciak się zachowuje. Postępuje niczym Józio z ,,Ferdydurke”. Droczy się z innymi aż do końca. Nawet jeśli te ,,zabawy” nabierają niekiedy cech egotyzmu i okrucieństwa. Nie bez znaczenia jest fakt, że matka Hamleta mogłaby być równie dobrze jego siostrą. Czyżby sugestie tytułowego bohatera, że Gertruda (Katarzyna Dąbrowska) wcale nie jest jego rodzicielką, nie są całkiem bezpodstawne? Rebelia młodego mężczyzny prowadzi go na skraj pychy i odrzucenia wszelkich więzów z Danią. Końcowa scena pojedynku kończy się totalnym rozgardiaszem. A mimo to Hamlet umiera z godnością. Doświadczenie śmierci uczy go pokory. Nieprzypadkowo akcentuje się scenę, w której książę spogląda na maszerujące na Polskę wojska Fortynbrasa.
Muzyka Zygmunta Koniecznego jest tylko oprawą, która nie towarzyszy zbyt często scenicznym wydarzeniom. Większość sekwencji rozgrywa się przede wszystkim na poziomie głosów i działań aktorów. Daje im to możliwość rozbudowania swoich postaci. Jak już wspomniałem, nie zawsze osiąga to pożądany efekt. Kreacją o największym ładunku emocjonalnym jest bez wątpienia Hamlet Szyca. Podobnie zaciekawić może dwuznaczność Gertrudy w interpretacji Dąbrowskiej. Zmarnowano natomiast całkowicie postać Ofelii. Natalia Rybicka po raz kolejny gra zmaltretowaną dziewczynkę. Może to wina podejścia reżyserów, może samej aktorki. Ale szkoda, że nie dopracowano spektaklu pod tym względem. Zespół, jako całość, radzi sobie bardzo dobrze, choć brakuje, poza kilkoma wyjątkami, wyrazistszych sylwetek scenicznych. Droga do inscenizowania „Hamleta”, z wymarzoną rolą wszystkich aktorów, nie jest jednak prosta.
Szymon Spichalski, www.teatrdlawas.pl, 5.VI.2012.
Tajemnice Hamleta
Mamy na tamach prawdziwe szekspiralia: obok piszemy o brytyjskim filmie "Koriolan", tu zaś proponujemy "Hamleta", którego na deskach Teatru Współczesnego Maciej Englert wystawił z Borysem Szycem w roli tytułowej. Reżyser potraktował tekst Szekspira, w starym tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego, z niezwykłym pietyzmem, wystawiając sztukę w prawie czterogodzinnym spektaklu niemal w całości, co się dziś rzadko zdarza.
Oszczędna scenografia, rytmiczna muzyka Zygmunta Koniecznego i sumienna gra zespołu aktorskiego stanowią tu tło dla kreacji Hamleta. Kluczem do interpretacji tego przedstawienia jest bowiem rola Borysa Szyca, aktora dążącego, jak mówił w wywiadach, do przełamania naleciałości swoich gwiazdorskich występów filmowych i telewizyjnych. Paradoksalnie, mieszanka owych ról pozwoliła mu stworzyć Hamleta na przemian agresywnego, buntującego się, wrażliwego, ale i nieokiełznanego w dążeniu do zemsty na sprawcach śmierci ojca. Owa dzika i szybsza niż moralna refleksja dynamika działania Hamleta, wynikająca z potrzeby młodzieńczego buntu przeciwko światu oraz z żywotnego jeszcze w średniowiecznej Skandynawii pogańskiego mitu zemsty, doprowadza do końcowej tragedii. Podobnie zagrał niegdyś tę rolę Mel Gibson w świetnym filmie Franca Zefirrellego. Kreacja Szyca jest jeszcze nierówna. Obok scen zagranych dynamicznie mamy momenty bardzo pasywne i mniej wiarygodne, jakby aktor nagle poczuł się zagubiony w labiryncie tajemnic tragedii Szekspira.
Najważniejsze jednak, że spektakl Macieja Englerta odbiega od ostatnich inscenizacji "Hamleta" w polskich teatrach, w których autorzy nagminnie dopisują do tekstu różne współczesne publicystyczne interpretacje.
Mirosław Winiarczyk, Idziemy nr 24, 10.VI.2012.
Borys Hamlet Szyc
Popularny aktor gra Hamleta myślącego, świadomego pułapki, w jaką wpadł, piekielnie inteligentnego, prowokującego, ironicznego. Wielka rola Borysa Szyca.
Maciej Englert wystawił "Hamleta" w przestrzeni, która nadaje się do wszystkiego, tylko nie do realizowania wielkiej klasyki. To zresztą stały problem Współczesnego - zbyt mała scena. Już dla dziesięciu aktorów jest ona za ciasna, a co dopiero dla niemal całej obsady tragedii Szekspira w sekwencjach zbiorowych. Reżyser zdecydował się na rzadko dziś wykorzystywany przekład Józefa Paszkowskiego. Brzmi on piękną melodią archaicznej polszczyzny, ale dla aktorów stanowi wyzwanie karkołomne. Postanowił też iść krok w krok za Szekspirem, raczej odtwarzając kolejne fragmenty dzieła, niż je interpretując. Dzięki tej inscenizacji możemy przypomnieć sobie zatem, że "Hamlet" to nie tylko on sam, Klaudiusz, Rozenkranc i jeszcze paru innych, ale też liczne postacie drugoplanowe i epizodyczne, zwykle przez realizatorów nieuwzględniane. We Współczesnym są, jednak niewiele z tego wynika, bo obsadzeni w tych rolach młodzi aktorzy grają zazwyczaj poprawnie, nic ponadto. Niewiele dowiadujemy się też o Ofelii Natalii Rybickiej. Od stereotypu grania Poloniusza nie odbiega występ Sławomira Orzechowskiego. Koturnowa jak trzeba jest Gertruda Katarzyny Dąbrowskiej. Za to Klaudiusz Andrzeja Zielińskiego był na premierze szkicem wspaniałej roli.
Można by pewnie więc uznać tego "Hamleta" za rozczarowanie, gdyby nie tytułowa rola Borysa Szyca - wielka. Szyc gra Hamleta myślącego, świadomego pułapki, w jaką wpadł. Gorzko analizuje świat, który dla niego jest więzieniem bez możliwości ucieczki. To Hamlet piekielnie inteligentny. Ani przez chwilę nie zaznaje spokoju, trawi go obsesja zemsty i niszczy bezkrytyczna miłość do ojca. Czasem prowokuje, za chwilę zapada się w sobie. Bywa ironiczny, gdy szydzi z dwulicowości fałszywych przyjaciół, i autoironiczny, gdy dociera do niego jego własna słabość. Żongluje konwencjami, aby do najważniejszych fragmentów roli podejść w absolutnym wyciszeniu. "Być albo nie być" mówi półgłosem, siedząc bokiem do widzów, wstrząsająco. Ktoś powiedział, że tym Hamletem Borys Szyc zmył z siebie wszystkie "Kace Wawy" i "Bitwy Warszawskie".
Każde słowo roli okupił wielką pracą, wyrwał je z siebie, przetrawił. Wcześniej grał już Józefa K. i Płatonowa, ale Hamlet to jego dotychczasowy szczyt. Chociaż nikt nie powiedział, że za jakiś czas Szyc nie zechce wspiąć się jeszcze wyżej.
Jacek Wakar, Wprost nr 24,11-17.VI.2012.
Idealne proporcje
Szekspir wciąż może być aktualny. Nie trzeba go poprawiać, skracać ani upolityczniać. Maciej Englert sięgnął po XIX-wieczny przekład „Hamleta” Józefa Paszkowskiego i kazał odegrać sztukę w całości. A gra jest rzeczywiście na wysokim poziomie, nawet w epizodach. Sławomir Orzechowski w roli Poloniusza rozbraja publiczność, kreując postać równie odpychającą, co śmieszną. Duet żartownisiów-grabarzy: Krzysztof Kowalewski i Leon Charewicz, robi z malutkiej rólki popisową etiudę. Strzałem w dziesiątkę okazał się też Borys Szyc. Nie sili się na patos. Gra Hamleta zupełnie współcześnie i naturalnie, czyniąc ze swojego bohatera reprezentanta pokolenia dzisiejszych 30-latków, pozostawionych samym sobie i – w samoobronie - chowających się pod maska arogancji, buntu oraz cynizmu.
Filip Przedpełski, Newsweek nr 24, 11-17.VI.2012.
Hamlet nonszalancki
W pierwszej scenie aktorzy Współczesnego schodzą się na próbę "Hamleta". Kolejne cztery godziny spektaklu wypełni nam obserwowanie, jak współczesny, pracujący na co dzień głównie w telewizji aktor próbuje się zmierzyć z tekstem sztuki wszech czasów. Efektem jest najbardziej prozaiczne, odarte z tajemnic, wyzute z metafizyki i z poezji wystawienie "Hamleta", jakie można sobie wyobrazić. Reżyser wybrał przegadane tłumaczenie Paszkowskiego, w którym Szekspir brzmi prawie jak scenarzysta naszych telenowel, ale mimo to serialowi aktorzy z najwyższym trudem wypowiadają swoje kwestie. Momentom grozy, jak w filmach klasy b, towarzyszy "muzyka grozy" - tu skomponowana przez Zygmunta Koniecznego - a sceny łączy filmowy montaż. Wszystko razem sprawia wrażenie serialu kryminalnego polskiej produkcji, z jaką taką akcją, ale bez wyraźnych bohaterów, bez emocji (ale też bez bólu), z paroma tekstami do zapamiętania. Jest duch króla (Janusz Michałowski), a może tylko wspomnienie starca w białym gieźle, który w smudze światła nakazuje synowi zemstę na stryju za królobójstwo.
Borys Szyc gra Hamleta z taką samą nonszalancją i tym samym tembrem głosu, z jakimi gra w reklamach. Jakby kompletnie nie miał pojęcia, o co chodzi z tą całą depresją bohatera - monolog "Być albo nie być" mruczy, siedząc za filarem. Ożywia się tylko w scenach akcji, kiedy coś się dzieje (z duchem albo podczas walki na florety z Laertesem) i kiedy może się popisać poczuciem humoru, sarkazmem, rzucić ironiczną, kąśliwą uwagę. Klaudiusz Andrzeja Zielińskiego jest sympatycznym, trochę zagubionym facetem, jak większość bohaterów granych w ostatnich latach przez tego aktora. Podobnie radzą sobie inni: Sławomir Orzechowski daje Poloniuszowi rys kabaretowy, Ofelia Natalii Rybickiej jest przezroczysta itd. Każdy gra, co potrafi najlepiej. Brzmi kiepsko? Tak, ale skoro: jakie czasy, taki "Hamlet", to chyba innego nie powinniśmy się spodziewać. Jest telewizyjny, ale jaki ma być, skoro grają go zdzierający się w telewizji aktorzy? Nasz Hamlet ma twarz Szyca - niedawnego dresiarza Silnego, cwaniaczka Albercika i paru policjantów rodem z warszawskiej Pragi, a ostatnio zakochanego kucharza z TVN. Nie podejmuje wielkich problemów? Bo może ich nie mamy? Wiek emerytalny, umowy śmieciowe, autostrady, Euro 2012, jedni beznadziejni politycy albo drudzy - oto metafizyka naszych czasów.
Aneta Kyzioł. Polityka nr 24,13-19.VI.2012.
Hamlet z przedmieścia
Dzieje i rozmaitość sposobów wystawiania "Hamleta" są tak bogate, że mogłyby posłużyć za temat do tasiemcowego serialu. Reżyserzy prześcigają się w pomysłach na "oryginalność". A już sposoby interpretacji aktorskiej tytułowej postaci najważniejszego dramatu Szekspira to dopiero bogaty materiał na oddzielną sztukę. Raczej w tonacji komediowej. Bo kto może serio potraktować Hamleta na przykład czołgającego się po podłodze czy stojącego na głowie lub spacerującego po scenie na rękach i w tej pozycji wygłaszającego najsłynniejszy w historii teatru monolog "być albo nie być"? Że nie wspomnę już o aktorze siedzącym na sedesie w trakcie owego monologu. A to, że w rolę Hamleta wcielają się aktorki, już od dawna nikogo nie dziwi.
Reszta jest milczeniem
Maciej Englert, reżyser najnowszej inscenizacji "Hamleta" w Teatrze Współczesnym w Warszawie, nie bierze udziału w tym chorym wyścigu na pomysły, lecz ufa tradycji i stawia na tekst. Dlatego wybrał najlepszy z przekładów autorstwa Józefa Paszkowskiego. Doświadczony reżyser doskonale wie, że głębia szekspirowskiej tragedii nie potrzebuje przecież żadnych widowiskowych fajerwerków. Pewnie dlatego akcja dramatu rozgrywa się tu niemal na pustej scenie. Stałą "ozdobą" są nieszczęsne kolumny, które części publiczności zasłaniają aktorów.
Jedna z nich służy Hamletowi jako "podpórka" w scenie monologu "być albo nie być". Niestety, nieudanego. Nie przeżywamy z bohaterem jego dramatycznego "być albo nie być". Te najsłynniejsze słowa dramatu Szekspira wypowiedziane przez Borysa Szyca na siedząco pod słupem czy - jak kto woli - kolumną utraciły swą moc znaczeniową, giną gdzieś w przestrzeni pustej sceny, mówione za bardzo ściszonym głosem. Czy tak właśnie chciał reżyser? Czy to ma być Hamlet zrezygnowany, przygnieciony zadaniem, w którego realizację zwątpił, bo ma świadomość przeważającej siły oporu materii, zewnętrznych trudnych okoliczności i braku zaufania do otoczenia, a zwłaszcza zdrady ze strony rodzonej matki? Czy to tylko trema lub niemoc aktorska odtwórcy postaci Hamleta? Podobne pytania nasuwają się też przy jednej z finałowych scen spektaklu, w której giną ostatnie i kluczowe słowa wypowiedziane przez konającego Hamleta: "Reszta jest milczeniem".
Między tymi dwiema wypowiedziami Szyc przez chwilę jest niemal politykiem (w sensie strategicznej oceny własnego położenia), moralistą (choć nie do końca przekonanym), skorym do bitki zawadiaką, młodzieńcem zajętym jakąś intelektualną lekturą, no i wrażliwym młodym człowiekiem, który nakłada maskę szaleńca, aby wypełnić powierzone mu przez Ducha ojca zadanie zemsty na stryju i uchronić się przed światem, którego morale polityczne, kulturowe, społeczne wywodzi się z porządku nieakceptowanego przez Hamleta. To nie jego świat.
Hamlet Szyca ma kilka bardzo ładnych, udanych scen, ale w całości rola wymaga dopracowania. Ten Hamlet nie ma w sobie wiele z księcia Danii. Ani wyglądem, ani zachrypniętym głosem, ani sposobem zachowania. Można odnieść wrażenie, że aktor swój styl bycia wpisuje w kształt postaci scenicznej. Ubrany współcześnie, poruszający się z pewną niedbałą nonszalancją przypomina przedstawiciela subkultury przedmieścia. Gra jak gdyby dla siebie, z dystansem do tego, co dzieje się na scenie. Mówi niewyraźnie (problem z dykcją?). Kilka razy może się nawet wydawać, że jest na tzw. luzie, choć na pewno wewnątrz przeżywa tremę, co zresztą widać było po zakończonym przedstawieniu, przy ukłonach, kiedy jeszcze nie mógł "wyjść" z roli i uwierzyć, że premierę ma już za sobą.
Bez tożsamości
Hamlet to niełatwa rola. Wymaga bogatej osobowości ludzkiej i aktorskiej, potrzebnej do ukazania stanu ducha bohatera. Szekspir w tej postaci zawarł kwintesencję aktorskiego wnętrza i ludzkich rozterek. W artystycznej drodze Borysa Szyca Hamlet jest na pewno wielkim wyzwaniem aktorskim, rolą najważniejszą i najtrudniejszą. Ale czy przełomową? To się dopiero później okaże, czy z tego bogactwa wpisanego przez Szekspira w postać Hamleta Borys Szyc będzie czerpał jako z wyjątkowego doświadczenia aktorskiego w swoich następnych rolach w innych przedstawieniach, filmach czy serialach telewizyjnych. Bo praca nad postacią Hamleta, cały proces dochodzenia do roli, jest na pewno dla każdego aktora (a chyba nie ma takiego, który by nie marzył o zagraniu księcia Danii) wielkim i owocnym przeżyciem emocjonalnym, intelektualnym i artystycznym. No i oczywiście ubogaceniem edukacyjnym, warsztatowym.
Najbardziej wyrazista rola w przedstawieniu należy do Sławomira Orzechowskiego. Aktor świetnie zagrał postać Poloniusza w przyjętej konwencji rozweselenia publiczności. Można się spierać co do interpretacji tej postaci, bo artysta gra Poloniusza w tonacji stricte komediowej. Sławomir Orzechowski niezwykle konsekwentnie prowadzi swego bohatera, ukazując jego prawdziwe oblicze, przypochlebianie się królewskiej parze, lizusostwo, egoizm, pazerność na karierę nawet kosztem swej córki Ofelii. Oślizgła postać. Nie żal nam, gdy Hamlet go "zaciukał", myśląc, że to stryj-ojczym stoi za kotarą. W ten sposób pragnął dokonać zemsty na ojczymie, zabójcy ojca Hamleta. Takie zadanie otrzymał wcześniej od Ducha ojca (Janusz Michałowski), który ukazał mu się stricte realistycznie, siedząc na krześle w jakiejś wymiętej białej koszuli. Dlaczego? Scena Hamleta z Duchem ojca niestety przydługa i nudnawa.
Ojczyma Hamleta, czyli króla Klaudiusza, gra Andrzej Zieliński. To przecież dobry aktor, ale jakoś nie odnalazł się w tej roli, jego król Klaudiusz jest bez wyraźnej tożsamości. Podobnie jak sceniczna małżonka Klaudiusza, Katarzyna Dąbrowska, w roli królowej Gertrudy, matki Hamleta. Królewska para jest najwyraźniej niewłaściwie obsadzona. Również Ofelia Natalii Rybickiej nie przekonuje. To pomyłka obsadowa. Za sprawą kostiumu i charakteryzacji zrobiono z tej bardzo młodej przecież aktorki czterdziestoletnią kobietę, która mogłaby być matką Ofelii. Zresztą, jeśli chodzi o kostiumy, to dominuje eklektyzm. Za to świetna muzyka Zygmunta Koniecznego ma - jak zawsze - własny, rozpoznawalny charakter "pisma". Jeśli ktoś się uprze, może doszukiwać się w tym spektaklu aktualnych aluzji politycznych. Nie są one jednak nachalnie prezentowane. Tym bardziej że aktorstwo w przedstawieniu w większości ról zawodzi, a nijaka scenografia właściwie nie mówi niczego, więc nawet gdyby był taki zamiar inscenizacyjny z konkretnym adresem, to odczytanie owej symboliki aluzyjnej mogłoby być wielointerpretacyjne. W każdym kierunku.
Temida Stankiewicz-Podhorecka, Nasz Dziennik online 16.VI.2012.
Bez tanich aluzji
Największym osiągnięciem ostatniej realizacji "Hamleta" jest pokora wobec Szekspira.
Premierę "Hamleta" we Współczesnym poprzedzał niepokój: co nowego do inscenizacji Anno Domini 2012 wniesie Maciej Englert? Jak poradzi sobie z obrośniętą tradycją rolą Hamleta idol mediów, pozujący na współczesnego "luzaka", Borys Szyc? Ale dojrzały artysta, jakim jest Maciej Englert, prowadzący pewną ręką ster swojej sceny, wiedział, co robi i dlaczego, i postanowił właśnie dziś skonfrontować z publicznością ten mroczny i piękny tekst szekspirowski. Z powagą i odpowiedzialnością podszedł też do swego zadania Borys Szyc, który od lat jest zresztą w zespole Teatru Współczesnego. I stała się rzecz zaskakująca: nie spotkałam ani wśród wymagających widzów, ani wśród krytyków nikogo, kto nie wyrażałby się z uznaniem o roli Szyca. Staranna analiza tekstu, podczas której aktor i reżyser zastanawiali się nawet, jaką książkę czyta Hamlet (zabawną sugestię rzucił Maciej Englert, że współczesny Hamlet czyta po prostu "Hamleta"), doprowadziła do refleksji, że sztuka, którą oglądamy, rozgrywa się poza czasem i przestrzenią, a więc równie dobrze tu i teraz. Przy czym nie uciekano się do tanich aluzji, nie posługiwano współczesnymi gadżetami, kładąc jedynie nacisk na dylematy i wybory, jakich dokonuje współczesny Hamlet, tak jak dokonywał ich bohater Szekspira. Człowiek, któremu otwierają się oczy na zło i zbrodnie tego świata, zwłaszcza człowiek wrażliwy, nie może pozostać obojętny na wiedzę, która staje się jego udziałem.
Problem w tym, co z tą wiedzą zrobi. Kogo skrzywdzi, kogo odrzuci, kogo ukarze? Jak "być" i czy w ogóle "być" w tym świecie, który budzi odrazę. Personifikacją ofiary jest Duch Ojca, którego Hamlet musi pomścić, nawet jeżeli zemsta wydaje się obca jego naturze. Bohater zmierzy się więc sam z sobą, rozliczy z win ukochaną matkę, zaprze się miłości do Ofelii, a wszystko to stanowi koszt jego drogi do dojrzałości. Dojrzewa jako syn, jako kochanek, jako obywatel czujący się odpowiedzialny za los rozdartego konfliktami kraju. Pozorowanie obłędu jest niczym w porównaniu z maską cynizmu, za którą musi się ukrywać. Zwycięsko wybrnęła z roli Ofelii Natalia Rybicka, świetna zwłaszcza w scenie obłąkania. Katarzyna Dąbrowska jako Królowa Matka i Andrzej Zieliński jako żądny władzy Klaudiusz nie bardzo mogą wykroczyć poza role czarnych charakterów. Porusza jednak scena Gertrudy z Hamletem czy próba ekspiacji Klaudiusza. Nowatorskim pomysłem reżysera jest postać Ducha Ojca siedzącego w fotelu w białej zwykłej koszuli z bosymi stopami, jakby był jednym z nas. Prostota scenerii, w jakiej rozgrywają się dramatyczne sceny, wzmaga ich ekspresję. Świetnym pomysłem wydaje się także ubranie aktorów w klasyczne, na wpół współczesne czarne kostiumy. Stroje z epoki nosi tylko para królewska. Zdrowy dystans do całego przedsięwzięcia zawiera cytowany w programie tekst Eliota: "Szekspir jest tak wielki, że najpewniej nigdy nie zdołamy oddać mu sprawiedliwości. A skoro tak, powinniśmy przynajmniej zmieniać od czasu do czasu sposoby, jakimi wyrządzamy mu krzywdę".
Hanna Karolak, Gość Niedzielny nr 25,24.VI.2012, dodatek
Horacy pisze Hamleta
Dlaczego Horacy opowiada nam tę historię? Bo to Horacy właśnie (Wojciech Żołądkowicz), zgodnie z wolą reżysera, ale też Szekspira, a więc i samego Hamleta, odtwarza historię jego tragicznych losów.
Opowieść o najinteligentniejszym w historii teatru i dramatu bohaterze toczy się wartko od początku do końca, wyłuskując po drodze wątpliwości i mroczność decyzji podejmowanych nie tylko przez Hamleta, ale i przez jego najbliższych. I jedno pozostaje pewne - że raz jeszcze przypomniana walka Hamleta o naprawę świata, który wypadł z formy, choć od początku daremna, była, jest i będzie natchnieniem niepokornych duchów.
Hamlet w inscenizacji Macieja Englerta walczy z manipulacją. Styka się z nią na każdym kroku. Wszyscy chcą nim kierować: matka, stryj, dworacy, ukochana, nawet duch ojca. Ale Hamlet zachowuje dystans. Przybiera maskę, chroni się za tarczą celnej ironii i gorzkiego dowcipu, wiedząc, że może liczyć tylko na aktorów i Horacego, który wypłaca się opowieścią za okazane mu zaufanie. Kiedy ciężko, tylko teatr i przyjaciele cię nie zawiodą - oznajmia Englert i dlatego przede wszystkim każe Horacemu opowiadać.
A może tę historię przedstawiać, bo ma aktora zdolnego powołać do życia Hamleta współczesnego (Borys Szyc), dla którego absurd, paradoks, gra słów, nawet maskarada należą do pierwszych liter alfabetu porozumienia. Prawdopodobnie zaczytywał się w Gombrowiczu. Kpi ze służalczego otoczenia, bawi się poprawnością jego zachowania, potrafi tłumić i skrywać uczucia, ale bywa porywczy. Tak budując tę rolę, Szyc sprawia, że jego Hamlet staje się jednym z nas.
Szycowi partneruje ogromny zespół, szczególnie zwraca uwagę dojrzała rola Natalii Rybickiej (Ofelii) i wytrawnych artystów Współczesnego: przezabawny Poloniusz Sławomira Orzechowskiego, pełen wewnętrznego napięcia Klaudiusz Andrzeja Zielińskiego i powściągliwy duch ojca, którego Janusz Michałowski pozbawia atrybutów upiorności, Krzysztof Kowalewski zaś jest niedościgły jako jeden z grabarzy.
Wszystko toczy się na niebywale małej scenie Współczesnego, którą nie po raz pierwszy Marcin Stajewski powiększa do gigantycznych rozmiarów. Usuwa wprawdzie z widowni dwa pierwsze rzędy krzeseł, ale efekt monumentalizacji przynoszą smukłe kolumny, podesty, lustra dyskretnie umieszczone wysoko nad horyzontem, rozliczne zakamarki, rozciągające przestrzeń we wszystkich kierunkach. Kostiumy Anny Englert, tkwiące między starym i nowym, tak jak cała inscenizacja pozostają odległe od modnych prób uwspółcześnień w myśl zasady: dajcie Hamletowi komórkę, a powiem wam, że ten reżyser nadąża za czasem. Teatr przy Mokotowskiej nie potrzebuje takich ułatwień. Jest tak poważny i dowcipny jak ten przyjeżdżający na gościnne występy do Elsynoru.
Tomasz Miłkowski, Przegląd nr 28, 15.VII.2012.
Teatr jak ostrze noża
"W mrocznym mrocznym domu" w reż. Grażyny Kani w Teatrze Narodowym i "Hamlet" w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Więzi.
Amerykański pisarz Neil LaBute wydawał mi się do tej pory dostarczycielem nie najgorzej skrojonych sztuk obyczajowych, w których z wprawą mieszał sprawdzone składniki. Odrobina psychologii, źdźbło sensacyjnej intrygi, łyżeczka seksu, na okrasę coś z pogranicza normalności i ekscesu. Taka była choćby "Gruba świnia", a przede wszystkim grany przed kilkoma sezonami, jak Polska długa i szeroka, "Kształt rzeczy". Nigdy nie byłem przesadnym zwolennikiem twórczości LaBute'a, uważając, że jego miejsce jest raczej w scenariopisarstwie, co zresztą skrzętnie wykorzystał Hollywood, by potem schlebiać sobie, że zatrudnia również artystów ze zdecydowanie wyższej niż standardowa półki. W mrocznym mrocznym domu to jednak inna klasa, inny ciężar, inny gatunek. Narodziny pisarza poważnego kalibru. Kogoś, kto może uważać się - przy zachowaniu wszelkich proporcji - za pełnoprawnego spadkobiercę najlepszej tradycji amerykańskiego dramatu, uosabianej przez Tennesse Williamsa oraz Eugene'a O'Neilla.
Mordercza psychodrama
Niektórzy byli przekonani, że skoro Grażyna Kania pracuje i wykłada głównie w Niemczech, do reszty przesiąkła tamtejszym teatrem, a w szczególności tym, co przynajmniej mnie w nim raczej odrzuca, niż do niego przyciąga - dosłownością przechodzącą w łopatologię, odwzorowywaniem rzeczywistości w skali jeden do jednego. Kania nigdy nie stała się jednak niewolnicą takiego stereotypu. Co prawda "Beczką prochu" Dejana Dukovskiego w gdańskim Teatrze Wybrzeże (2002) spełniła zapotrzebowanie na dostarczenie widzom sporej dawki modnego wówczas szoku, ale szukała też inspiracji w klasyce, realizując bez sukcesu Woyzecka Buchnera we Wrocławiu oraz nieznaną wcześniej sztukę Ódóna von Horvatha "Wiara, nadzieja, miłość" w warszawskim Dramatycznym. Prawdziwy reżyserski pazur pokazała jednak w nurcie przedstawień kameralnych, gdzie aktorzy są niczym obserwowane przez lupę obiekty. Tak było w "Blackbird" Harrowera znów w Dramatycznym, kiedy wspaniale partnerowali sobie Julia Kijowska oraz Adam Ferency, a także w poprzednim sezonie w stołecznym Teatrze Powszechnym. Spektakl nazywał się Sieroty, a oparty był na tekście Dennisa Kelly'ego, młodego brytyjskiego autora, który od kilku lat mąci spokój na tamtejszych scenach. Sieroty wyglądały, jakby były dla Kani pisane. To gęsta od emocji opowieść o młodym małżeństwie, na własnej skórze doświadczającym wszechobecnego wielkomiejskiego strachu. W "Sierotach" każdy przechodzień mógł okazać się mordercą, drobna sprzeczka zaś miała wszelkie szansę, by przeistoczyć się w prawdziwą jatkę, najchętniej o rasistowskim podłożu. Nieoczekiwane spotkanie Kani z dramatem LaBute'a przyniosło rewelacyjne efekty.
"W mrocznym mrocznym domu" wystawiono na Scenie Studio - najmniejszej scenie Teatru Narodowego, przeznaczanej zwykle na artystyczne eksperymenty, utwory trudne, adresowane do hermetycznej raczej widowni. Tymczasem Grażyna Kania nie próbuje wykorzystywać sztuki LaBute'a na gierki z publicznością, nie zamienia przedstawienia w przegląd tricków, dyktowanych przez ostatnie mody. Przeciwnie, jeśliby spojrzeć na konstrukcję spektaklu, trudno by było znaleźć bardziej tradycyjny. Trzy akty, trzy naładowane napięciem rozmowy między bohaterami - wpierw Terrym (Grzegorz Małecki) i Drew (Marcin Przybylski), potem Terrym i Jennifer (Milena Suszyńska), wreszcie znów między Terrym i Drew. Poza aktorami nie ma nic. Tylko żywopłot zamykający scenę i jasny żwir pod nogami.
Kania powraca do pierwotnej definicji teatru, mówiącej, że mamy z nim do czynienia wtedy, gdy chociażby jeden wykonawca rozmawia choćby z jednym widzem. Dlatego trzeba wejść mocno w klaustrofobiczny świat dramatu LaBute'a oraz inscenizacji w Narodowym. Zresztą nie jest to trudne, bo widowisko chwyta za gardło i trzyma w mocnym uścisku od pierwszej chwili do ostatniej.
Terry i Drew to bracia. Rozdzieliło ich życie, miłość gdzieś się tli, lecz zastępuje ją z trudem skrywana niechęć. Podczas dwóch spotkań wyjdą na jaw mroczne tajemnice z przeszłości, opadną maski. Mężczyźni odkryją przed sobą własne lęki i obsesje. Pod spodem zaś jest przerażający temat pedofilii, na którym teatr wykładał się często, zamieniając przedstawienia w interwencyjną publicystykę. W mrocznym mrocznym domu unika jednak tej pułapki, bowiem nic tutaj nie jest jednoznaczne. Kat może być tylko czułym kochankiem, ofiara zaś wspólnikiem występku. Tak czy inaczej rany zostają. Warto patrzeć na seans w Narodowym jak na morderczą psychodramę. Rzadko zdarza się, by spektakl tak bezkompromisowo masakrujący widza okrucieństwem opisywanej rzeczywistości na koniec przynosił poczucie oczyszczenia. Tu tak jest.
Siła fatum
Rzecz to niecodzienna przede wszystkim dzięki aktorom. Młoda Milena Suszyńska ucieka od stereotypu przesiąkniętej seksem nimfetki, łącząc w roli Jennifer epatowanie rodzącą się w niej seksualnością z goryczą dziewczyny bez przyszłości i bez wiary w ludzi. Marcin Przybylski gra faceta, który brzydzi się własnym konformizmem, ale traktuje go jako warunek konieczny, by utrzymać się na powierzchni życia. Pod jego jowialnością, pod słownymi żartami i szerokimi gestami, pod manifestowaną na pokaz witalnością jest samo zagubienie, a może nawet zakwestionowanie własnej tożsamości. Drew Przybylskiego istnieje tylko dlatego, że popycha go do tego otoczenie. Wreszcie Grzegorz Małecki. Kiedy patrzyłem z przejęciem na jego kreację, przychodził mi do głowy |anusz Gajos w znakomitym "Simpatico" Shepharda, reżyserowanym przez Mariusza Grzegorzka w warszawskim Teatrze Powszechnym. Sprawdziłem datę - to było w roku 1999, a ja mam ciągle tę wspaniałą rolę przed oczami. Gajos pokazywał rozłożone na dwie i pół godziny studium wewnętrznego rozpadu swego bohatera. Zaczynał pewny siebie, zdecydowanym ruchem zaczesywał włosy. I działo się coś nieprawdopodobnego - ów gest gładzenia czupryny stawał się nagle nerwowym tikiem nie do opanowania, coraz częściej, częściej i częściej. Na koniec Carter Gajosa leżał zwinięty na scenie. Strach go pokonał. Strach go zabił.
Z Terrym Grzegorza Małeckiego jest podobnie. Zaczyna rolę spokojnie, mówi miękko, cedzi słowa. Tylko lekko pochylona sylwetka, napięte mięśnie zdradzają, że to jednak poza, bo nie wszystko jest z nim w porządku. Potem zaś Małecki, niczym Gajos przed laty, przeprowadza na swej postaci precyzyjną operację cięcia skalpelem otwartej rany. Terry co chwila pęka, ale agresją próbuje to zatuszować. Wreszcie przestaje kontrolować swoje ciało, targane ledwo dostrzegalnymi nerwowymi konwulsjami, aby na koniec rozsypać się w proch. Wstrząsająca rola, nie można od niej oderwać oczu.
Grzegorz Małecki grał znakomicie w "Księżniczce na opak wywróconej", w Umowie, był świetnym Edkiem w ostatnim Tangu Jerzego jarockiego. Dotychczas traktowaliśmy go jako specjalistę od postaci wymagających połączenia komediowej rodzajowości z powściąganym okrucieństwem, jakąś trudną do nazwania grozą. Terry z przedstawienia Grażyny Kani to jego najważniejsze dotychczas osiągnięcie. Największa z męskich ról tego sezonu, w której odbija się esencja frapującego dzieła Neila LaBute'a. Okazuje się, że W mrocznym mrocznym domu odwołuje się nie tylko do amerykańskiej tradycji dramatycznej, ale także do biblijnej historii Kaina i Abla, a także - jakże wyraźnie! - do antyku. To stamtąd przychodzi przecież ciążące nad Terrym i Drew fatum, fenomenalnie pokazane przez Kanię i jej aktorów.
Piorunujące wrażenie
Monodramem - skądinąd nieudanym - był przed laty "Hamlet" legendarnego Roberta Wilsona. Widowisko Macieja Englerta w warszawskim Teatrze Współczesnym przynajmniej na pierwszy rzut oka z popisem jednego aktora nie ma nic wspólnego. Najpierw, pomimo wszelkich zastrzeżeń, powiedzieć trzeba, że inscenizacja ta ze wszech miar zasługuje na szacunek. W czasach, gdy normą jest z klasycznych dzieł zostawiać jedynie szkielet (a czasem i to nie) szef Współczesnego postanawia wsłuchać się w Szekspira. Zagrać go niemal bez skrótów, przypomnieć, jak brzmi Hamlet taki, jakim go autor napisał. Niczego sobie ani zespołowi nie ułatwia, bo to naprawdę nie lada ekwilibrystyka stłoczyć na ciasnej scence przy Mokotowskiej kilkudziesięciu wykonawców. W dodatku wybrał Englert dla nich wciąż jeszcze kanoniczny, ale już niewątpliwie archaiczny, XIX-wieczny przekład Józefa Paszkowskiego. Z tą akurat decyzją reżysera bym polemizował. Może dlatego, że bardzo cenię tłumaczenie Stanisława Barańczaka, albo dlatego, że aktorzy Współczesnego łamią sobie języki na archaicznych frazach. Przynajmniej na płaszczyźnie słów nie jest to Szekspir współczesny.
Być może Maciejowi Englertowi wcale nie o takiego "Hamleta", a o ponadczasowego, chodziło. W jego przedstawieniu pojawiają się sceny i postaci, które zazwyczaj przy inscenizacjach arcydramatu Szekspira padają ofiarą flamastra inscenizatora. Tu są, ale niewiele wnoszą. Sprawiają, że spektakl ciągnie się przez cztery godziny, w zbyt małym jednak napięciu. Wydaje się, że lektura "Hamleta", prawdopodobnie wzorcowa, zastąpiła Hamleta interpretację. Paweł Szkotak w Teatrze Polskim w Poznaniu niedawno poprzez tragedię Szekspira opowiadał o zdegenerowanym świecie dzisiejszej polityki. We Współczesnym nie ma podobnych odniesień. Nie sugeruję, że znakomity reżyser miał zanurzyć tekst w sosie pseudonowoczesnych tricków. Mówię tylko, że cierpi na tym wyrazistość widowiska. Nierównego aktorsko, bo oprócz znakomitej, choć niedokończonej jeszcze na premierze roli Andrzeja Zielińskiego (Klaudiusz), świetnego epizodu Janusza Michałowskiego (Duch Ojca Hamleta) oraz właściwie okonturowanej Gertrudy Katarzyny Dąbrowskiej są w nim większe partie i drobiazgi zdecydowanie słabsze. Trudno mi też zrozumieć zasadę kierującą kostiumami projektu Anny Englert, nie przypominam sobie tak nieznośnie ilustracyjnej i przewidywalnej teatralnej muzyki, choć jej autorem jest mistrz w swym fachu - Zygmunt Konieczny.
Byłby więc Hamlet we Współczesnym zrodzoną ze szlachetnych intencji porażką, gdyby nie fantastyczny Borys Szyc w roli tytułowej. Nie jest to wielka niespodzianka, grał przecież już wspaniale Płatonowa u Agnieszki Glińskiej oraz Józefa K. w "Procesie" Englerta. Jednak Hamlet jest przy bohaterach Czechowa i Kafki jak Mount Everest przy nieco mniej znaczących ośmiotysięcznikach. Znać, że Szyc przez długi okres prób dowiedział się o nim niemal wszystkiego. Każde wypowiadane słowo zostało przez niego przetrawione, przepracowane do spodu, dlatego każde robi piorunujące wrażenie. Wszystkie zaś układają się w opowieść o człowieku piekielnie inteligentnym, niemającym wobec zgnilizny świata jakichkolwiek złudzeń. Hamlet Szyca próbuje się przed nią bronić ostrą ironią, a przed własną bezradnością - autoironią. Bywa ekstrawagancki, aby za chwilę zapaść się w sobie. "Być albo nie być" mówi półgłosem, nie patrząc na widzów. Tak jak Małecki skojarzył mi się z Gajosem, tak patrząc na Borysa Szyca w roli Hamleta przypomniałem sobie Jerzego Radziwiłowicza jako Konrada w Dziadach - dwunastu improwizacjach Jerzego Grzegorzewskiego w krakowskim Starym Teatrze. Mówił Wielką Improwizację prawie szeptem, przytulony twarzą do marmurowej kolumny. Podobna siła, takie samo skupienie na widowni.
Wściekłość i współczucie
Terry Małeckiego i piorunujące W mrocznym mrocznym domu w Narodowym, wspaniały Hamlet Szyca w niedoskonałej, choć jakże ważnej inscenizacji Macieja Englerta. Dwie wielkie role, konstruowane precyzyjnie, bolesne, trudne w odbiorze, a jednak ani przez chwilę nietracące kontaktu z publicznością. W Terrym Małeckiego młodzi zobaczą może jednego z najbardziej godnych współczucia bohaterów, jakich ostatnio dały nam i teatr, i kino. Hamlet Borysa Szyca, choć mówi Paszkowskim, stanie się może odbiciem ich zagubienia, gorzkiego, obronnego śmiechu, ich wściekłości. Na spektakl we Współczesnym, choć trwało Euro, a on sam trwał blisko cztery godziny, nie można było w czerwcu wetknąć nawet szpilki. Grzegorz Małecki, Borys Szyc: mamy następców naszych największych?
Jacek Wakar, Więź nr 8-9/08-09.2012.
„Hamlet” czyli źle się z Szekspirem nie dzieje.
Maciej Englert, reżyser i dyrektor Teatru Współczesnego w Warszawie, wystawił „Hamleta” dokładnie w czterysta lat po tym, jak Szekspir napisał swoją ostatnią sztukę w 1612 roku i wrócił do Stratfordu, by już go nie opuścić aż do śmierci. Nawet jeśli to przypadek, to chyba jedyny, bo w tym spektaklu nic nie dzieje się przypadkiem. Reżyser trafił w punkt, z jednej strony w tytułowej roli obsadzając chyba najpopularniejszego obecnie aktora młodego pokolenia - Borysa Szyca. Z drugiej zaś, ukłonił się lekko i z kurtuazją klasyce, zgrabnie unikając zapachu stęchlizny niczym ze starej, pełnej moli szafy. Ale że Maciej Englert czuje i rozumie anglojęzyczny dramat, udowodnił na deskach swojego teatru już nie jeden raz.
Hamlet Borysa Szyca nie przebiera arystokratycznymi nóżkami. To swój chłopak, którego ma się ochotę poklepać po plecach i powiedzieć –„no, chłopie, zrób ty porządek z tym wszystkim, bo ci mamuśka ze stryjciem królestwo w skarpetkach puści”. Szyc doskonale żongluje swoimi umiejętnościami aktorskimi. Jak ma zadrwić, to zadrwi, jak ma wzruszyć-wzruszy, a jak ma komuś przysolić, to aż kurz idzie. Nie kokietuje, nie podskakuje, jest po prostu młodym człowiekiem z wszystkimi cechami młodości - butnością, głową pełną ideałów i rozczulającą bezradnością. Ma się zresztą na kim podeprzeć, bo świetnie mu partnerują Horacy, Laertes i Bernardo. Dołączę do tej doborowej kompanii obie panie, to znaczy Gertrudę i Ofelię (chyba najbardziej „ofeliową”, jaką kiedykolwiek oglądałam na innych niż angielskie sceny, a trochę tego było).
Drugą najważniejszą postacią po Hamlecie jest król Klaudiusz, cała przyczyna kłopotów. Klaudiusz w interpretacji Andrzeja Zielińskiego sprawia na pierwszy rzut oka wrażenie lekko zagubionego i kameralnego. Jednak to tylko złudzenie-w gruncie rzeczy to socjopata, którego jedynym pomysłem na życie było zaciukać braciszka i przykryć się jedną kołderką z apetyczną bratową. Jawnie, a nie po kątach, jak to pewnie miało miejsce za życia władcy. Teraz snuje się po komnatach, próbując powiedzieć coś mądrego, ale co tylko w głowie wyhaftuje, to się w słowach przemienia w kolejne bezeceństwo. Nawet modlitwa, to mniej żal nad czynem, a bardziej ubolewanie nad sobą–„na kiego grzyba mi to było”.
Reżyser tak pokierował spektaklem, że żaden z aktorów nie rysuje swojej postaci grubą i bezczelną krechą, o co łatwo w przypadku choćby takiego bohatera jak Poloniusz. Alec Guiness, sławny aktor szekspirowski, powiedział kiedyś, że Poloniusza chce grać każdy. Nie wiem czy akurat Sławomir Orzechowski chciał, wiem natomiast, że dobrze iż zagrał. Bawi, ale nie kradnie show, a gdy Hamlet ciągnie go na kotarze niczym misia z oberwanym uchem, to nawet trochę żal tego nadgorliwego ojca Ofelii.
Dodając do tego epizodyczne, ale bardzo ważne role - nie jestem w stanie wymienić tu wszystkich, choć muszę wspomnieć wspaniałego Janusza Michałowskiego i jego Ducha - świetne, nowoczesne (ale bez przesady) kostiumy, wyważoną i ciekawą scenografię, popisowe sceny pojedynku, kłaniam się nisko Maciejowi Englertowi i jego zespołowi i proszę o więcej.
Parafrazując Hamletowskie „być albo nie być we Współczesnym”, powiem, gdzie tam powiem, zakrzyknę –być koniecznie! Biorąc pod uwagę niedawne inscenizacje Szekspira w Polsce (litościwie nie wspomnę nazwisk reżyserów), taka okazja już się może nie powtórzyć, czego oczywiście ani dramatopisarzowi, ani sobie nie życzę.
Bożena Kupis-Kucharska,17.09.2012.
"Hamlet" we Współczesnym w Warszawie
Poetycki "Hamlet", ironią podszyty
Czy w obecnej dobie wierne, z ukłonem w kierunku tekstu wielkiego dramaturga ze Stratfordu inscenizacje takiego dramatu jak „Hamlet” są potrzebne? Z całą stanowczością stwierdzam, że tak. Niesłabnąca od czerwcowej premiery popularność spektaklu wystawianego w Teatrze Współczesnym w Warszawie bardzo dobrze to potwierdza. A „Hamlet” w reżyserii Macieja Englerta nie jest bynajmniej jedynie poprawnie odtworzonym dramatem Szekspira, który sam w sobie zawiera treści tak wiele, iż w zasadzie chętny słuchacz i tak doceni niesamowitość geniuszu autora, nawet gdyby poprzestano na gołych dialogach i monologach. Podatny na rozmaite interpretacje „Hamlet” na zawsze pozostanie zagadkowy, nasycony mnogością problemów natury psychologicznej, społecznej i innych, które doskonale można uwspółcześnić. Z jednej strony możliwość głębokiej analizy psychiki wybitnej jednostki, a z drugiej przyczynek do rozważań o istocie władzy, o żądzy jej posiadania, pozwalało tworzyć różnorakie, często doskonałe interpretacje. Ta najsłynniejsza sztuka stradfordczyka od dawna przyciąga uwagę i kusi zarówno reżyserów teatralnych, jak i kinowych (np. na tegorocznym XVI Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku „Hamlet” pojawił się na scenie kilkakrotnie). Jarosław Iwaszkiewicz pisał wprost - „Czy królewicz duński jest naszym narodowym bohaterem? Widocznie tak, skoro raz po raz otrzymujemy tak wspaniałe kreacje aktorskie oparte na nieśmiertelnym dziele Williama Szekspira…” Wystarczy wspomnieć legendarnego, silnie politycznego „Hamleta” wystawionego w 1956 r. w krakowskim Starym Teatrze, z Leszkiem Herdegenem w roli tytułowej, albo – z „niepolskich” - pamiętną realizację z 1971 w Teatrze na Tagance w Moskwie, z Włodzimierzem Wysockim w roli tytułowej.
W Teatrze Współczesnym reżyser sięgnął po mniej znane niż autorstwa Barańczaka, dziewiętnastowieczne tłumaczenie Józefa Paszkowskiego, cechujące się sporą dozą ironii i poetyckości. Zrezygnował z wszelkich udziwnień i pozwolił aktorom grać, na ich umiejętnościach opierając cały ciężar dzieła. I nie pomylił się. W mrocznej przestrzeni, którą tworzy surowa scenografia Marcina Stajewskiego, światła reflektorów punktowo rozświetlają ponurą scenerię. Pierwsze skrzypce wśród aktorów gra niewątpliwie Borys Szyc, tytułowy Hamlet, syn poprzedniego króla, o którym ludzie mówią, że zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Ów sąd jest dość istotny w przebiegu całej historii. Pewnej nocy duch nieżyjącego ojca (Janusz Michałowski) wyjawia synowi, iż został potajemnie zamordowany przez brata Klaudiusza. Uzurpator bez przeszkód poślubił wdowę po nim i matkę Hamleta, Gertrudę, zasiadając dzięki temu na tronie Danii. Duch żąda zemsty. Borys Szyc gra z wyczuciem, stopniując emocje, pokazując przemianę początkowo nieśmiałego młodziana, który po spotkaniu z duchem ojca nabiera pewności siebie. Znika dziecięctwo i słabość, a pojawia się siła, która tkwi w konsekwencji oraz drwinie. Udaje obłąkanego, aby tym łatwiej pomścić na stryju zamordowanie ojca. Jakby stworzony do takiej roli – ironiczny, często zjadliwie złośliwy Hamlet - Szyc, razi ciętą ripostą i cierpką prawdą, ubraną w strój kpiny. Zachowuje się jak sztubak, udaje szaleńca, ale „w tym szaleństwie jest metoda”. Świetną okazją do uzyskania poszlak zbrodni okazuje się przyjazd do zamku znajomej trupy aktorskiej. Na prośbę księcia aktorzy mają odegrać „Zbójstwo Gonzagi”, jednak tekst ma być zmodyfikowany, ponieważ Hamlet dodał pewne fragmenty swojego autorstwa. Klaudiusz (Andrzej Zieliński) widząc, iż aktorzy odgrywają jego własną zbrodnię, unosi się gniewem i przerywa przedstawienie, a dzięki temu Hamlet utwierdza się w przekonaniu, że rzeczywiście stryj jest mordercą i obietnicy danej ojcu powinien dotrzymać. Równocześnie demaskuje się – Klaudiusz już wie, że Hamlet zna prawdę o jego zbrodni. Przy tym wszystkim młodzieńcem szarpią coraz większe wątpliwości, a jego wiara w sens życia zostaje zachwiana. Oddala się od umiłowanej Ofelii. W świecie, którym rządzą iluzje, w którym nikt nie jest autentyczny, wielu skrywa tajemnice, knuje spiski i intrygi, nie wiadomo, co jest prawdą, a co fałszem, łatwo się zgubić… . Klaudiusz postanawia pozbyć się młodego księcia, wysyłając go do Anglii, gdzie ma zostać pojmany, a następnie zamordowany. Jednakże Hamletowi udaje się uwolnić i powrócić do Danii. Przybywa wprost na pogrzeb Ofelii, która popadła w obłęd i popełniła samobójstwo. Laertes (Wojciech Zieliński), brat Ofelii, wyzywa Hamleta na pojedynek. W finale Fortynbras, który przybywa do Danii na czele norweskich wojsk, zastaje salę zasłaną trupami. Teraz on, oddawszy cześć Hamletowi, obejmuje tron.
Trzeba zaznaczyć, że scena pojedynku obu młodzieńców została zagrana przez aktorów wręcz brawurowo. A w spektaklu nie brak innych drobnych, acz trafnych „perełek”. Jakże sugestywnie brzmią słowa Hamleta dotyczące aktorstwa i teatru, młodych piszczących głośno reżyserów-indycząt, którzy bezczelnie poprawiają to, co najlepsze. I aktorskiego rzemiosła – „jeżeli masz wrzeszczeć, tak jak to czynią niektórzy nasi aktorowie, to niech lepiej moje wiersze deklamuje miejski pachołek. (…): bądź raczej ruchów swoich panem; wśród największego bowiem potoku i, że tak powiem, wiru namiętności, trzeba ci zachować umiarkowanie, zdolne nadać wewnętrznej twojej burzy pozór spokoju”. Pysznie wypada również pantomima poprzedzająca właściwy występ aktorów. A aktorzy? Andrzej Zieliński, w roli Klaudiusza, zdecydowanie broni swego bohatera. To wyważona postać, bez gwałtownego okrucieństwa, czy brutalnej żądzy władzy. Pokazuje, iż paradoksalnie, jest zdolny do skruchy. W chwili samotnej modlitwy wyznaje winy i szczerze za nie żałuje, chociaż nie śmie już liczyć na przebaczenie. Poza tym broni interesu władzy i państwa. Nie może cofnąć biegu wypadków. Niezwykle komiczny, ale momentami wzruszający jest Sławomir Orzechowski jako Poloniusz, troskliwy tatuś Ofelii i Laertesa. Niezbyt inteligentny dworzanin, służalczy i przesycony manią wielkości, bawi publiczność. Doskonała kreacja aktora przypomina świetny warsztat dawnych komików i budzi uznanie. Trochę blado wypada na tym tle Ofelia - Natalia Rybicka. Natomiast intryguje i przyciąga uwagę druga postać niewieścia, Gertruda w interpretacji Katarzyny Dąbrowskiej. Młodziutka „matka-ciotka”, jak ją nazywa Hamlet, momentami wydaje się sama potwierdzać rzucane mimochodem sugestie tytułowego bohatera, iż wcale nie jest jego rodzicielką.
Na koniec warto dodać, że Hamletowi – Szycowi partneruje spory zespół dobrych aktorów, znających tajniki prawdziwej techniki gry, a publiczność z zapartym tchem, przez bez mała cztery godziny śledzi losy Hamleta. Nie ma tu mowy o znużeniu czy niezadowoleniu. Prawdą jest, że młodzi widzowie niekoniecznie znają treść słynnego dramatu i trzeba im pokazywać całość, by mogli dołączyć do grona wielbicieli sztuk Szekspira, a przy okazji poznali teatr, gdzie solidne rzemiosło, dopracowane role i rzetelna praca reżyserska jest w najwyższej cenie.
Anna Czajkowska, www.teatrdlawas.pl, 16.X.2012.
|
|