<<< menu     <<< wstecz


   DOKUMENTACJA
 

Rok 2000

Ronald Harwood

Kwartet

Reż. Zbigniew Zapasiewicz. Scen. Dorota Kołodyńska
Premiera 10.III.2000 r.

Jak wygląda niemal wzorcowa interpretacja Harwooda, zobaczyliśmy w warszawskim Teatrze Współczesnym. W "Kwartecie" odnajdziemy wątki znane z "Garderobianego". Zbigniew Zapasiewicz jako reżyser i jeden z aktorów "Kwartetu" opowiada inny możliwy finał tamtej opowieści: nie śmierć, lecz ostatnie lata w domu "złotej jesieni".

W "Kwartecie" spotykamy czworo wybitnych śpiewaków. Choć ich sława minęła, ich nagrania są wciąż wznawiane. Przygotowując swój ostatni występ, słynny kwartet z "Rigoletta" Verdiego, muszą rozliczyć się z całym życiem.

Bohaterowie Harwooda są komiczni, jednak nie budzą w nas jedynie śmiechu: ich starzenie się i wszystkie słabości, bezbronność wobec okrutnego losu, który wyniósłszy ich niegdyś na szczyty, potem strącił na dno samotności i zapomnienia - to wszystko budzi zrozumienie i współczucie.

Zbigniew Zapasiewicz, Maja Komorowska, Zofia Kucówna i Janusz Michałowski tworzą tu kapitalne studia starości. Komorowska gra Ceciły czasem na granicy szarży, zasłuchana w swój głos z kompaktowej płyty, powtarzająca bezgłośnie zasłyszane zdania, przemykająca charakterystycznym sztywnym krokiem, wywołuje najwięcej śmiechu. Komediowy talent aktorki nie odebrał jednak tej postaci ciepła, dobroci i dziecięcej naiwności.

Jej przeciwieństwem jest Jean Zofii Kucówny. Aktorka mistrzowsko odsłania psychikę swojej bohaterki, ujawnia drzemiące w niej kompleksy, niespełnienie. Pod maską bezkompromisowej diwy kryje się postać tragiczna, która wie, że przegrała życie.

Zbigniew Zapasiewicz charakteryzuje swego Wilfrieda gestami i mimiką: charakterystycznym zapleceniem rąk wspartych na nieodłącznej lasce, starczym oblizywaniem schnących warg a także niewinną i zabawną erotomanią oraz wewnętrzną zgodą na starość. Do końca nie pogodzony z losem jest Reginald Janusza Michałowskiego, który uczynił swojego bohatera domorosłym myślicielem, najbardziej "artystyczną" duszą z całej czwórki.

"Kwartet" we Współczesnym to stary, dobry teatr. Sztuka Harwooda należy do kategorii nazywanej wysokim bulwarem. Reżyser wraz z aktorami pokazuje jednak, jak za pomocą mistrzowskiego dialogowania, podawania puent, zegarmistrzowskiej precyzji scenicznej rozmowy wybudować na scenie świat, który na początku bawiąc, zmusza do zastanowienia się nad przemijaniem. Historia kwartetu starych artystów niesie jednak nadzieję. To ona jest piątą bohaterką przedstawienia we Współczesnym. Harwood i jego "Kwartet" wyznaczają dla polskiego teatru nowy, a przecież dobrze znany kierunek. Bawić, dawać przykład wysokiej kultury, wzruszać - tylko tyle i aż tyle.

Tomasz Mościcki, Jacek Wakar
Życie 22.III.2000.

Najlepszy krawiec nie uszyje stroju bez choćby kawałka przyzwoitego materiału. Tymczasem w teatrze, jak widać - można! "Kwartet", komedia jednego z wziętych dostawców konfekcji scenicznej, Ronalda Harwooda, jest doskonale pusta: nie ma w niej ani jednej myśli godnej uwagi. Żadnej odbiegającej od banału sytuacji dramatycznej, żadnej akcji, żadnego zaskakującego dowcipu. Ba, żadnych pełnokrwistych postaci! Niepodobna uwierzyć, by kogokolwiek olśniła (w lekturze) gadanina emerytowanych śpiewaków operowych, przygotowujących występ dla pensjonariuszy domu opieki, w którym mieszkają; gadanina poświęcona nieomal wyłącznie dwóm tematom: niegdysiejszym tryumfom scenicznym i przeszłym klęskom łóżkowym. Średnio to dowcipne i średnio smaczne - a jednak widownia warszawskiego Współczesnego trzęsie się od oklasków.

Czwórka lubianych aktorów nasyca stereotypowe sylwetki własnym urokiem, ciepłem i poczuciem humoru. Brawurowo błaznuje Maja Komorowska, której spontaniczna, zinfantylniała bohaterka ma w sobie wdzięczną niezgrabność clowna i dziecka jednocześnie. Także Zofia Kucówna, Janusz Michałowski i Zbigniew Zapasiewicz (reżyser przedsięwzięcia) potrafią sympatycznie, efektownie bawić się postaciami nieznośnych staruszków, i rozkochana w nich publiczność z Mokotowskiej bez zgrzytania zębami łyka kolejne witze Harwooda o pęcherzu, amnezji i starczym erotyzmie, które normalnie traktowałaby jako świadectwo upadku rozrywki i tani, telewizyjny gust. Nie chciałbym obrazić znakomitych wykonawców strzałką w dół, ale doprawdy od tej klasy mistrzów i od teatru z taką renomą wypada wymagać dużo więcej.

(js)
Polityka nr 15, 8.IV.2000.

"Kwartet" rozgrywa się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, z dala od teatru, wśród artystów dożywających swoich dni w tak zwanym domu spokojnej starości. Ale, oczywiście, treścią ich życia nadal jest teatr, tyle że operowy. Wszyscy są śpiewakami na emeryturze, których - niezależnie od tego, jak potoczyła się ich kariera - łączy jedno. Na starość nie mają własnego domu. Zaś ich kariery układały się rozmaicie. Jedne rozwijały się "równo", od udanego debiutu po schyłek opromienione blaskiem powodzenia, inne zostały gwałtownie przerwane, naznaczone osobistą katastrofą, a jeszcze inne chyba nawet na określenie "kariera" nie zasłużyły. Jednym słowem, ilustrują one starą prawdę, że w sztuce niewiele da się przewidzieć, że powodzenie i sukces artystyczny niekoniecznie chodzą w parze. Nie są to oczywiście stwierdzenia odkrywcze, ale nie o to w sumie w "Kwartecie" chodzi.

Tak naprawdę jest to komedia z aspiracjami do przekazania kilku prawd o życiu. Oczywiście, jest to sztuka o artystach i zarazem o cenie, jaką przychodzi im płacić za uprawianie tego zawodu. Ale może przede wszystkim jest to sztuka o ludziach starych, nad którymi autor się pochyla. Salonik angielskiego domu z ogrodem, utrzymany we względnym luksusie, staje się miejscem dialogu o operze, ale głównie dialogu o niezrealizowanych marzeniach, tęsknotach i planach, i o tym, że w życiu za wszystko trzeba płacić. Zwłaszcza za powodzenie i sukces, ale i za macierzyństwo, tak bardzo nie mieszczące się w wizerunku operowej divy.

Na scenie Współczesnego, jak sądzę, stał się cud. Wszystkie prawdy i półprawdy, nawet banały i wątpliwej jakości dowcipy wpisane w tekst "Kwartetu" okazują się wiarygodne. Sprawili ten cud, rzecz jasna, aktorzy. To oni uszlachetnili sztukę Harwooda, przydając jej wigoru, polotu, wdzięku. To ich aktorstwo podniosło ją o klasę wyżej. Niby wiemy, że tak w teatrze może się zdarzyć, ale nie zdarza się znów tak często, więc tym większa przyjemność o tym pisać.

Barbara Osterloff
Teatr nr 4-6, 4.VI.2000.

więcej zdjęć ->>>>


Maksym Gorki

Barbarzyńcy
Sceny z miasta powiatowego

Oprac. tekstu i reżyseria: Agnieszka Glińska Scenografia: Magdalena Maciejewska
Muzyka i oprac. muzyczne: Olena Leonenko
Premiera 16.V.2000 r

Agnieszka Glińska [...] dowiodła już wielokrotnie - choćby w "Trzech siostrach" czy "Opowieściach Lasku Wiedeńskiego" - że interesują ją przede wszystkim ludzie. Nie historyczne tło, nie problemy społeczno polityczne, ale właśnie ludzie, w całej swej wielkości i podłości zarazem, są najbardziej fascynujący, a ich ułomności, dążenia, marzenia godne są uwagi.[...] (Glińska) pokazuje (w "Barbarzyńcach") bohaterów jako indywidualności dokonujące własnych wyborów etycznych. Pomija natomiast zawartą w dramacie problematykę społeczną epoki - szczególnie podkreśloną przez autora pozycję inteligencji, jej światopogląd oraz rolę, jaką spełnia wobec innych warstw. Brak także w "Barbarzyńcach" według Glińskiej obecnej w dramacie myśli publicystycznej "nowych ludzi", broniącej wartości humanistycznych. Być może owa idea społeczna wcale nie okazałaby się aż tak passé i warto byłoby jej poświęcić choć odrobinę miejsca, jednak egzystencjalny wymiar dramatu wydaje mi się z powodzeniem "obroniony" i rozwinięty.

Aleksandra Rembowska
Więź nr 7, VII.2000.

...w sumie powstał zgrabny i konsekwentny spektakl z gatunku szlachetnego melodramatu, pół drwiący, pół serdeczny wobec bohaterów. Wyzbyty łatwych tez, stawiający pytanie, kto jest tytułowym barbarzyńcą: przyjezdni inżynierowie kolejowi, pełni buty i lekceważenia - czy miejscowi prostaczkowie, niemądrzy, zabobonni i rozplotkowani. Obok wkładającej w miłosne paroksyzmy całą nienawiść wobec prowincjonalnej duchoty Dominiki Ostałowskiej, ciekawe postacie stworzyli wracający do teatru po sukcesach w kinie Andrzej Chyra i Monika Kwiatkowska, subtelnie , z drugiego planu podejmująca bój o ukochanego. W tle mamy galerię świetnie nakreślonych, wyrazistych ról Mai Komorowskiej, Władysława Kowalskiego, Leona Charewicza, Janusza R. Nowickiego, Damiana Damięckiego, Marii Mamony; warto dostrzec debiutantów Sylwię Gliwę i Piotra Nowaka.

(js)
Polityka, nr 26, 24.VI.2000.

więcej zdjęć ->>>>

William Nicholson

ODWRÓT

Przekład: Elżbieta Woźniak
Reż. Maciej Englert. Scen. Marcin Stajewski
Premiera 13.X.2000 na Scenie w Baraku
Aleksandra Rembowska, Teatr XII.2000
Tomasz Miłkowski, Trybuna 25-26.XI.2000
Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita 16.X.2000

Aleksandra Rembowska

MELANCHOLIA MAŁŻEŃSTWA

W oryginale sztuka Williama Nicholsona, której polska prapremiera odbyła się dwa miesiące temu w Teatrze Współczesnym, nosi tytuł The Retreat from Moscow (Odwrót spod Moskwy).

Można by przypuszczać, że mamy do czynienia z dramatem historycznym. Tymczasem rzecz dzieje się współcześnie w rodzinie, w której mąż po ponad trzydziestu latach związku postanawia odejść do innej kobiety. Moskwa pojawia się natomiast w czytanych przez niego z zamiłowaniem pamiętnikach z czasów napoleońskich. Powraca jak refren opis owego zimowego odwrotu żołnierzy, ratujących swe życie za wszelką cenę, poświęcających nawet rannych towarzyszy broni, którzy nie mogąc iść stanowiliby dla reszty zgubne obciążenie. Sytuacja, pozornie odległa, jest nieoczekiwanie metaforą relacji małżeńskich tu i teraz. Edward (Olgierd Łukaszewicz) odchodzi, by zacząć życie od nowa, być sobą, a nie pogrążać się bardziej w złudzeniach o miłości (przynajmniej z jego strony), konfliktach i wzajemnych oskarżeniach. Jeśli oboje mieliby zatonąć, to przynajmniej on się uratuje. Inaczej jest z Alicją (Marta Lipińska). Czuje się zaskoczona, oszukana, zdruzgotana decyzją męża. Fakt rozstania równa się dla niej ze śmiercią. Dramat Nicholsona (autora m.in. scenariuszy filmowych Cienistej doliny czy Gladiatora) napisany jest w duchu, by tak rzec, poetyckiego realizmu. Fragmenty życia codziennego toczącego się wokół stołu z herbatą zmieniają się pod wpływem cytowanych wierszy w liryczną refleksję odrealniającą świat przedstawiony. Tropem tym idzie reżyser spektaklu Maciej Englert. Pozwala, by w scenografii Marcina Stajewskiego pojawił się szary pejzaż drzew za oknem, niczym kontrapunkt dla kuchennej przestrzeni. Do końca też nie wiadomo, czy sceny ostatecznej konfrontacji Alicji i Edwarda - rozprawienia się samej z sobą i jego wyznaniem - są tylko projekcją jej wyobraźni, czy historią widzianą oczami pamięci syna (Jacek Rozenek) stającego w obliczu osobistej klęski, a może dzieją się naprawdę?

Swoją nieobecność na scenie aktorzy znaczą nagłym znieruchomieniem - tak "niewidzialni" są jednocześnie niemymi świadkami wyznań pozostałych. Realistyczna z reguły gra aktorów nabiera, zwłaszcza w przypadku Edwarda Łukaszewicza i Jamiego - Rozenka, subtelnego dystansu i wyciszenia, umożliwiających postaciom ogląd sytuacji z "wewnętrznej" perspektywy.

Centralną osobą dramatu jest bez wątpienia Alicja, której rola stała się dla Marty Lipińskiej prawdziwym polem do popisu. Alicja jest wprost wulkanem emocji, tak pozytywnych, jak negatywnych. Mało tego, ogniskuje w sobie także uczucia innych - męża i syna. Przez dwie i pół godziny, właściwie nie schodząc ze sceny, Alicja Lipińskiej pozostaje w ogniu walki z iście heroiczną determinacją: o utraconą miłość, o zachwianą godność, o prawo do szczęścia. Bywa w tej walce gwałtowna i nieobliczalna, ale też zgnębiona, beznadziejnie samotna w rozpaczy, zagubiona. Ta postać mieni się różnymi odcieniami. Raz odnajdujemy w niej zrzędliwą kurę domową, drobiazgową do niemożliwości, dociekliwością doprowadzającą męża do tępego milczenia, to znów wznoszącą się na wyżyny ducha, znajdującą pociechę w Biblii i poezji. Odrywa się wtedy na chwilę od przytłaczającej prozy życia, nabiera głębszego oddechu i znajduje prawdziwie metafizyczny komentarz dla własnej bezradności i niemocy w wierszach Roberta Frosta, Charlotte Mew, George'a Herberta czy Alana Portera.

Ustawienie ról w przedstawieniu, nie tylko poprzez równomierne rozłożenie racji, ale też użyte środki (dwugłos odpowiadający głosowi wiodącemu), sprawia, że w ostatniej scenie mamy do czynienia z przejmująco brzmiącym tercetem - choć przecież nie unisono, bo każda z partii to osobna melodia: bolesna i wzruszająca.

Aleksandra Rembowska
Teatr XII.2000.


Tomasz Miłkowski

DRAMAT ODWROTU

Po ostatniej premierze na Scenie w Baraku warszawskiego Teatru Współczesnego słało się jasne, jaką linię repertuarową obrał dla niej dyrektor Maciej Englert. Otóż nie ogłaszając żadnych deklaracji ani niczego nie obiecując uczynił tę scenę zwierciadłem kameralnych dramatów rodzinnych.

Przy czym nie ma tu mowy o żadnej ortodoksji formalnej. Autorzy, których utwory wchodzą na Scenę w Baraku, należą do najrozmaitszych szkół, uprawiają rozmaite poetyki, dzieli ich nierzadko stulecie. Wszyscy jednak poddają oglądowi konflikty rozgrywające się w najbliższym kręgu rodzinnym. Niekiedy wzbogacone o inne motywy, czasem tylko do psychologicznej analizy zawężone.

Tak tedy "Odwrót" Williama Nicholsona dołącza do dotychczasowych premier Sceny, układających się w wielobarwny obraz konfliktów rodzinnych, zatrącających o odniesienia polityczno-ideologiczne ("Tango" Sławomira Mrożka), socjologiczne ("Wszystko w ogrodzie" Edwarda Albee'ego), metafizyczne ("Przy stole" Wildera), egzystencjalne ("Nasza mała stabilizacja" Tadeusza Różewicza), poetyckie ("Adwokat i róże" Jerzego Szaniawskiego).

"Odwrót" jest sztuką obyczajową, w której można się dopatrzeć obecności wszystkich tych motywów. Opowiada o sytuacji modelowo banalnej: oto wieloletnie małżeństwo, zbliżające się do okrągłej rocznicy, z odchowanym i samodzielnym już synem, nagle się rozpada. On odchodzi do innej kobiety w poczuciu odnalezienia nareszcie prawdziwej miłości. Ona, zaskoczona i zagubiona, pozostaje sama, z życiem już na zawsze pogruchotanym. Między nimi syn, przeżywający jakiś kryzys, żyjący samotnie, który nie odnalazł jeszcze tej jedynej. To wszystko.

A jednak nie wszystko. Przed banałem, czy też powtórką powielającą typowe rozstanie kobiety i mężczyzny broni tę sztukę... literatura. Ściślej - poezja i pamiętniki. Otóż ona układa antologię poetycką, złożoną z wierszy pisanych pod wpływem porzucenia przez osobę ukochaną. Jego z kolei fascynują wspomnienia żołnierzy napoleońskich, którzy przeżyli apokalipsę odwrotu spod Moskwy. Rozczytuje się w ich wyznaniach, próbuje zgłębić psychikę pokonanych i walczących o przetrwanie. Alicja nie znajduje w oczach męża zrozumienia dla swej poetyckiej pasji, w każdym razie niegdysiejszy czar, jaki nim owładnął, gdy cytowała z pamięci piękne wiersze, już nie działa. Także pasja historyczna Łukasza wydaje się Alicji obojętna. Widać więc, że ich związek kruszeje. Literatura stanowi rodzaj buforu, czy też wzmacniającego rezonatora dramatu przygotowującego rozstanie.

Warto wiedzieć, że nie jest to bufor sztucznie dolepiony do sztuki. Autor wskazuje trop autobiograficzny - to jego matka była prawdziwą entuzjastką poezji i to ona właśnie pracowicie wystukała kiedyś na maszynie do pisania antologię pożegnalnych wierszy miłosnych. Podarowała mu je wtedy, kiedy przeżywał tragedię nieszczęśliwej miłości. Sztuka jest więc swego rodzaju hołdem złożonym matce.

Nicholson jest dobrym majstrem w budowaniu atmosfery. Dowiódł tego swoimi sztukami telewizyjnymi i budowanymi na nich scenariuszami filmowymi, spośród których "Cienista dolina" z Anthonym Hopkinsem zyskała światowy rozgłos. "Odwrót" to druga sztuka tego autora adresowana do teatru żywego planu. Zaledwie rok temu została pokazana w Anglii.

Na Scenie w Baraku "Odwrót" przemawia do widza siłą emocji aktorów, magią poezji i umownym stylem budowania sytuacji sce­nicznych. Grają tylko trzy osoby:
Alicję Marta Lipińska, Edwarda Olgierd Łukaszewicz, a ich syna Jammie'ego Jacek Rozenek, tworząc bogato skonstruowane postaci. Łukaszewicz ukazuje człowieka przeciętnego, który stęskniony za wielkim uczuciem postanawia zerwać z nudną egzystencją - niełatwo jednak przychodzi mu rozstać się z całym dotychczasowym życiem, wyjaśnić sytuację synowi i wytrwać w postanowieniu. Jego radość nowego wyboru mąci cień krzywdy. Lipińska gra początkowo kobietę, której życie jest ułożone i bez skazy - wprawdzie nęka tysięcznymi zarzutami swego męża, ale nie wyobraża sobie życia bez niego, chyba przeczuwając, że coś między nimi wygasło na zawsze. Z prawdziwym dramatyzmem odsłania wnętrze kobiety, której świat w ciągu jednej chwili się zawalił. Dramat przeżywany przez Alicję dzięki aktorce udziela się widowni. Także i Jacek Rozenek budzi zrozumienie. Gra człowieka przygaszonego, z jakąś skrywaną tajemnicą, potem zaś umęczonego konfliktem rodziców, ich rozstaniem i dramatem matki, sugestywnie ukazuje bezradność najbliższych wobec cudzego dramatu. Dramat tych trojga oglądamy oczyma syna - to on na scenie uruchamia postaci (stygnące w geście, gdy przestają uczestniczyć w akcji), ożywia je swoimi wspomnieniami. Dzięki tej stylistyce opowieść owiewa mgła nostalgicznej zadumy.

Warto wybrać się do Współczesnego, aby na Scenie w Baraku obejrzeć tę sztukę, bezpretensjonalną opowieść o codziennych dramatach, będących udziałem wielu ludzi. Polecam ją nie tylko tym, którzy powtórzą za autorem: "Inni to też przeżywali", ale także tym, którzy być może ujrzą na scenie przypowieść o długim odwrocie, w jaki przemienić się może najpiękniejsza miłość.

Tomasz Miłkowski
Trybuna 25-26.XI.2000.


Janusz R. Kowalczyk

ZGORZKNIAŁA DETERMINACJA

Teatr Współczesny w Warszawie jawi mi się jako enklawa artystycznej rzetelności. W jego premierach wszelkie zabiegi formalne wynikają z charakteru utworu. Tak też rzecz ma się z "Odwrotem" Williama Nicholsona w reżyserii Macieja Englerta. Przedstawienie potwierdza, że można dziś jeszcze wystawić prawdziwy teatr psychologiczny. Tak, by wciągał widza w grę napięć i skłaniał do refleksji.

Sztuka Nicholsona, współczesnego brytyjskiego dramaturga jest wiwisekcją tzw. toksycznego związku dwojga ludzi, którzy dramatycznie nie pasują do siebie i nie powinni byli wiązać się małżeństwem. Po 33 latach nauczyciel Edward (Olgierd Łukaszewicz) decyduje się porzucić żonę, bo poznał matkę jednego ze swych niesfornych uczniów, z którą na resztę swych dni postanawia związać losy.

Żona Edwarda, Alicja (Marta Lipińska) przeżywa szok. Choć od dawna pożycie małżeńskie nie układało się szczęśliwie, nigdy nie podejrzewała męża o możliwość podjęcia równie radykalnego kroku. To ona była zawsze mocniejszą stroną w tym związku. Przywykła, że dyktuje warunki. Teraz, jakkolwiek większość argumentów przemawia na jej korzyść, rozpaczliwie nie radzi sobie z zaistniałą sytuacją. Zakładnikiem ostrych spięć bezsilnie szamoczących się ze sobą ludzi, staje się ich syn, 32-letni jedynak Jamie (Jacek Rozenek). Ale ani nie potrafi, ani nie chcę być sędzią któregokolwiek z nich.

Ludzie spotykają się i rozchodzą. Zdawałoby się "nihil novi sub sole". Tym trudniej opowiedzieć tę historię tak, by nie trąciła banałem. Maciejowi Englertowi udało się to idealnie.

Marta Lipińska okazała się wzruszająco ciepła i przejmująco smutna w dziecinnie śmiesznych zabiegach obrony swej godności. Na szczególne podkreślenie zasługuje jednak powierzenie roli Edwarda Olgierdowi Łukaszewiczowi.

To całkowita zmiana emploi nowo pozyskanego dla Teatru Współczesnego aktora. Łukaszewicz znany przede wszystkim z ról wiecznych młodzieńców, bądź niekiedy, dla odmiany, psychopatów, tu po raz pierwszy uosabia człowieka obarczonego sporym bagażem lat i przeżyć, których dojmujący ciężar coraz bardziej mu doskwiera. Obnosi swą zmęczoną twarz i całą, dziwnie pokurczoną, wymiętą sylwetkę, emanującą zgorzkniałą determinacją. Mistrzostwo.

,

Janusz R. Kowalczyk
Rzeczpospolita 16.X.2000.

więcej zdjęć ->>>>