<<< menu     <<< wstecz


   DOKUMENTACJA
 

Rok 1989

Włodzimierz Wojnowicz

Życie i niezwykłe przygody
żołnierza Iwana Czonkina

Przekład: Wiktor Dłuski
Adaptacja i reżyseria: Maciej Englert
Scenografia: Marcin Stajewski
Ruch sceniczny: Jan Pęczek
Przygot. muzyczne: Irena Kluk-Drozdowska
Prapremiera 27.V.1989

Mądrość głupiego Wani, czyli dole i niedole prostego żołnierza w trybach zaawansowanego stalinizmu, czyli "Życie i niezwykłe przygody żołnierza Iwana Czonkina", mówiąc już ściśle. Utwór dysydenta radzieckiego, od roku 1980 mieszkającego za granicą Włodzimierza Wojnowicza przygotowany na scenę przez Macieja Englerta jest już i będzie z dnia na dzień bardziej hitem sezonu, kolejną udaną premierą Współczesnego.

Udaną, bo ambitną poznawczo i doskonałą teatralnie, tyleż relaksową co poważną, z całą pewnością znowu kasową.[...] Dobre zdarza się rzadko i należy chwalić je wyraźnie, jednoznacznie, nie półgębkiem. Zwłaszcza dobre w teatrze stalinowskich rozrachunków, gdzie tak łatwo o kicz, powierzchowność i stadne chwyty.

Stalinizm w tym teatralnym "Życiu żołnierza Czonkina" ma inną twarz, nie tę do jakich przywykliśmy od niedawna na scenach. Jego grozę oswaja żywioł humoru, prostota życia zwyczajnego, chłopski spryt i przekonanie, że żyć trzeba a jak się już żyje to to jest bardzo ładne. Bo życie to cel i środek, summa i sens.[...]

Adam Ferency ( Czonkin) gra chłopka z ludowej ballady, ostro dosyć ale i, z liryzmem, ciepło. To bardzo ludzki bohater ten Czonkin Wasia, kochanek Niury od, uczciwszy uszy, wieprza.

Jego partnerką jest Marta Lipińska, gra babską dobroć w zaradnym wydaniu kołchoźnicy, która zawsze wyjdzie na swoje. Tez jest liryczna i bywa lekko groteskowa, z ciepłym posmakiem.

Marek Bargiełowski - uczony magazynier, miejscowy intelekt, który wierzy w krzyżówkę pomidora z kartoflem. Rola charakterystyczna, też ciepła jednak.

Krzysztof Wakuliński, śledczy Pewnej Instytucji, tchórz w potrzebie, zdrajca, zero w oficerkach. Świetna rola komediogrozy czy tragifarsy.

Bronisław Pawlik - cudowny portret Żyda z Homla, który ma ten fart, że nazywa się Stalin (i kto mi co zrobi, kto się odważy...). Rola słoneczna, charakterystyczna, charakterystycznością bardzo humanistyczną.

Jerzy Klesyk, Wojciech Wysocki (wieprz Boryś), Marcin Troński, Ryszard Barycz, Mariusz Dmochowski - wymienić by trzeba wszystkich.

To przedstawienie jest sukcesem zespołowym, każdy epizod ma pointę, klimat i ...solistę. I wszystko siedzi w tej farsowej grozie siermiężnego bytowania tamtej epoki, którą dziś straszymy dzieci. Oswojenie stalinizmu, związanie go z tradycją literacką Rosjan, zobaczenie go poprzez ich mentalność, wrażliwość - tym jest opowieść o Czonkinie w pierwszym rzędzie. To oswojenie u Englerta - reżysera i adaptatora - wypada w sposób bardzo zdyscyplinowany teatralnie, świetny warsztatowo i chyba lojalny wobec autora.

Na scenie jest rosyjski chłop i Rosja. Rosyjskość. Ona się z niej przelewa, choć nie ma mowy o szarży, o wygrywaniu jakichkolwiek nastrojów, o przesadzie i łatwiźnie.

Teresa Krzemień,
Odrodzenie nr 25, 24.VI.1989.



"Życie i niezwykłe przygody żołnierza Iwana Czonkina" zaczynają się niezwykle efektownie. Na rozśpiewaną rosyjską wieś spada przypadkiem samolot, którego nie można potem uruchomić. "Aeroplan" - jak mówią mieszkańcy tej wsi znajdującej się gdzieś na krańcu świata. Piosenka wykonana brawurowo przez zespół Teatru Współczesnego i lądowanie samolotu w szczerym polu (na tyle perspektywicznie poszerzonej sceny) pod względem teatralnym jest początkiem mistrzowskim, zabawnym i efektownym. Tak efektownie rozpoczęte przedstawienie przez następne prawie trzy godziny musi dorównać wysoko postawionej poprzeczce i w wielu punktach to się udaje.[...]

Świetnie pomyślane, ze śliczną scenografią Marcina Stajewskiego, z serią znakomitych rozwiązań reżyserskich, brawurowo zagrane ma to przedstawienie zapewnioną publiczność. A recenzenci i krytycy maja wreszcie przedstawienie niegłupie i dobrze zrobione, na którym z przyjemnością wreszcie mogą w teatrze posiedzieć, co zdarza się niestety coraz rzadziej.

A nawet jeśli wielbiciele książki Wojnowicza czekający z niecierpliwością na każdą kolejną scenę (na przykład rozmowa kapitana Milagi z szewcem z Homla - w tej roli tonujący charakterystyczność Bronisław Pawlik) mogą mieć drobne zastrzeżenia i oni mogą z całą pewnością przyznać, że jest to przedstawienie profesjonalnie pomyślane i wykonane, nie tylko śmieszne aż do łez, ale bogate w treść, charakterystyczne typy ludzkie oraz odrobinę poezji, która tak ważna i typowa jest dla wielkiej literatury rosyjskiej.

Agnieszka Baranowska,
Kultura nr 32, 9.VIII.1989.



...Publiczność chodzi więc na Mokotowską i pewnie będzie chodzić, zwłaszcza że po premierze ukazały się na ogół życzliwe recenzje. Nawet Gazeta Wyborcza pisała o "Czonkinie" pod nagłówkiem Warto zobaczyć.

I co o tym myśleć?

Istnieje teoria, że gdy trzy osoby mówią ci: jesteś chory, to choćbyś czuł się najzdrowszy, połóż się na wszelki wypadek do łóżka. Innymi słowy, skoro wszyscy twierdzą, że Englert zrobił, no, może nie arcydzieło, ale w każdym razie dobre, udane przedstawienie, to moje grymasy muszą świadczyć o zawodowej chorobie recenzentów, czyli o malkontenctwie. Trudno, niech będzie, że mam źle pod sufitem albo że się nie znam, albo że ktoś za mną stoi. Ryzykując te i jeszcze inne pomówienia, będę głośno powtarzał, że premiera Wojnowicza we Współczesnym jest porażką. Mam na to dowody w postaci argumentów i odcisków na sempiternie.[...]

Maciej Englert[...] z dobrej powieści Wojnowicza wykroił wymęczoną i dramaturgicznie niesprawną adaptację. Kolejne ogniwa scenicznej wersji istnieją jakby oddzielnie, potęgując z minuty na minutę wrażenie nieopisanej wprost rozwlekłości i nudy.[...] Nudy wiejącej ze sceny przy Mokotowskiej nie mogą rozproszyć nawet jakie takie role, które "wzięte osobniczo" jako pojedyncze scenki, etiudy czy numery nie są pozbawione urody, ale złożone w całość tworzą prawdziwy galimatias stylistyczny. Najlepiej z tego wszystkiego wypada Adam Ferency w roli tytułowej, cóż jednak, skoro całe przedstawienie grane jest od Sasa do lasa.

I jeszcze jedna uwaga, a przed nią cytat z Andrzeja Drawicza umieszczony na pierwszej stronie programu do Czonkina: Dowcipy - powiada Drawicz - potrafią sięgnąć najgłębiej; dowodem Wojnowicz, Jerofiejew i paru innych. Ale to są, jak pisał Dostojewski "żarty głębokiego uczucia". Nie myl tego z głupawymi chichotami; te zwyczajnie blokują myślenie.

I oto paradoks dość przykry; słuszny sąd Drawicza figuruje w programie, na eksponowanym miejscy, zapewne po to, by wyrażać intencje teatru. Tymczasem to, co dzieje się na scenie, mniej przypomina "żarty głębokiego uczucia", a bardziej skłania do "głupawego chichotu", którym od czasu do czasu publiczność przerywa gumowata akcję.

Kto winien - publiczność czy teatr?

Dla publiczności nie znajduję dobrego słowa, bo ta głowę nosi wysoko i tylko czyha, żeby się z warszawska i z europejska naśmiać z azjatyckiej barbarii. Ale i teatr nie jest bez winy, bo wiedząc doskonale o reakcjach publiczności, bez żenady idzie w karykaturę i humorek rodem z pisma satyrycznego Krokodił, co dalibóg z komizmem Wojnowicza mało ma wspólnego. Skoro jednak scena schlebia widowni, a widownia scenie, wszyscy są zadowoleni i może źle robię, że ten błogostan znieważam?

Janusz Majcherek,
Teatr nr 8, VIII.1989.



 

Peter Shaffer

Letycja i lubczyk

Przekład: Gustaw Gottesman i Maja Gottesman
Reż: Maciej Englert. Scen: Ewa Starowieyska
Prapremiera polska 14.XII.1989

Na taki wieczór nie trzeba namawiać. Amatorowi wystarczy obsada: Zofia Kucówna, Maja Komorowska, Bronisław Pawlik... Peter Shaffer jako autor nie musi zniechęcać.
Ditto reżyser Maciej Englert. Wolno się spodziewać dobrej zabawy.[...]

Sprawdziło się. Była gustowna zabawa, świetne role, komedia pomysłowa na tyle, że jakoś nawet nie przeszkadzały kłopoty autora z rozwiązaniem akcji (charakterystyczne, że utwór posiada dwa alternatywne finały). Nie zamierzam recenzować premiery Shaffera we Współczesnym - kto widział, ten zadowolony, inni niech żałują. Niech żałują spotkania z Mają Komorowską. Mówię o niej nie dlatego, żeby inni zawiedli, skądże, z taktownym humorem potraktowała swą rolę Maria Mamona, Bronisław Pawlik z sympatycznym komizmem wcielił się w postać adwokata Bardolpha, a wręcz znakomita była Zofia Kucówna. Panna Charlotta Schoen w jej wersji niech będzie jednym jeszcze dowodem dojrzałej wszechstronności tej artystki, godna zaś szczegółowego opisu jej przemiana z damy oschłej i sztywnej w entuzjastkę zwariowanej psychodramy - z kapitalnym, dodajmy, osłupiałym zadziwieniem po drodze.

A psychodramę, hipnotyczną kreacyjność, wciągającą jak wir, uprawia na scenie Shaffera tytułowa Letycja Douffet. Maja Komorowska. Dzięki niej pojawia się - obok komediowej linii perypetii - także inny gatunkowo ciąg rosnącego napięcia. Z tym pierwszym niesprzeczny, ale jakby odmienny. Letycja Douffet - tak potraktowana, jak to się stało na Mokotowskiej - wychodzi z granic scenicznej "dobrej zabawy", sugestywnie otwiera przed widzami inny teatr. Mamy więc jakby podwojenie teatru, gdyż Letycja odchodzi od scenicznej rzeczywistości komedii na rzecz zupełnie własnego "przedstawiania". Nad osobliwościami takiej sytuacji próbuję się zastanowić. Usuwając z premedytacją na stronę zagadnienie, na ile sam Shaffer tak szczególnie skomplikował świat przedstawiony w tej komedii, ile tu inwencji reżyserskiej, w jakiej to mierze zamysł aktorki. Ja widziałem, słyszałem i po swojemu rozumiałem tylko aktorkę. Pytanie więc o genezę, o to, skąd się to wzięło, zostawmy pedantom. I recenzentom, a ja właśnie recenzji nie piszę.

Wróćmy na Mokotowską. Przedwakacyiny wieczór. Przepełniona, niemiłosiernie przegrzana sala to ważny punkt wyjścia. Przynajmniej dla mnie. To pomieszczenie przypomina prowizorycznością wieczory teatralne z pierwszych lat powojennych (tyle że publiczność jakby się postarzała, lepiej jest też ubrana). Podobnie duszno, podobnie wyczuwalna koncentracja, tłumne spięcie uwagi, aktywnie oczekująca wspólnota, nakierowana na to samo i w tę samą stronę. "To robi teatr" - mawiał mój zmarły przyjaciel Marian Bogusz, a znał się na tym jak mało kto. Z braku takiej zbiorowej, kierunkowej, oczekującej uwagi, spektakle telewizyjne, a i film nigdy nie zastąpią żywej sceny.

Tamtego wieczoru publiczność była taka jak trzeba. Wspólnota oczekiwania ogarniała salę od początku, czuło się to pozytywne magnetyzowanie, gdy tym bardziej się cieszymy, bo cieszymy się razem. Gdy zaś teatr wywiesza flagowy sygnał lekkiego repertuaru a afisz zapowiedział ulubieńców, to człowiek chce potwierdzić własną nadzieję na dobry nastrój i rozrywkę, prawda? I właśnie na Mokotowskiej, w mocnej zbiorowości gorącej sali, okazało się z wolna, że mieliśmy do czynienia nie tylko z dobrą zabawą.

Zewnętrznie tak się to objawiało, że widownia, w miarę rozwoju akcji, wytrącana bywała z naturalnego, komediowego rytmu odbioru spektaklu. Wiemy, na czym taki rytm polega: ludzie oczekują zabawnej sytuacji, powiedzenia, gestu, wiedzą, że coś takiego za chwilę będzie, powinno być, musi być - i cieszą się, zbiorową radością się cieszą, że nadeszło, że obiecane jest. Falowanie wesołego napięcia i rozładowanie w śmiechu, i znowu podekscytowany chwilowy spokój, i nowa fala... Tak było w początkowych scenach Letycji, gdy oglądało się działania tytułowej bohaterki odmienne od zwyczajowych konwencji, odmienne wręcz od zdrowo­rozsądkowej normalności. (Komediowe założenie na tym tu właśnie polega: na konfliktowym zderzeniu odmieńca z normą, na serii komicznych gaf stąd wynikających.) Rytm komediowy utrzymywał się i w dalszych scenach, jakoś do końca przetrwał, ale już z dużymi zakłóceniami, przerywany pauzami skupionego milczenia, a takie gęste milczenie nie bywa w lekkiej zabawie czymś oczekiwanym.

Gdybym sam tak reagował - przeciw sali - na osobę Letycji Douffet, to by trzeba było założyć nagły przypływ melancholii, lub że tak na mnie specjalnie działa Maja Komorowska. Egzystencjalnie, czy ja wiem jak? Ale tak było dookoła, zdecydowanie nie wymyśliłem sam podwójnej odmienności Letycji. Odmienności w ramach komediowego układu od innych, odmienności od rozrywkowych oczekiwań w odbiorze. Inni też zauważyli. Nie wiem, oczywiście, co i jak myśleli, jak to u nich wypadło, może podobnie, pewnie rozmaicie, ja wszelako przeżyłem "awanturę". Coś istotnego, mówiąc gwarą Witkacego, coś, co w teatrze zdarza się nader rzadko. Stąd, po takim wieczorze, dwa co najmniej kłopotliwe pytania, ściśle wynikłe z tego, że mi Letycja Douffet rozbiła łagodnie się zapowiadającą rozrywkę [...]

W zmyślonych światach Letycji wiele komicznego absurdu, szlachetnej naiwności, bezinteresowność towarzyszy tam poczuciu piękna. Jest wszelako i ciemna smuga tragizmu. Patos zagłady. Patos bębnów obwieszczających egzekucję (przejmująca, cudowna Letycja - Komorowska w tej scenie z bębnieniem), egzekucje naszych także nadziei, straconych aspiracji, losowy wyrok na każde czujące indywiduum. Tak, jest piękno porywające szalonego odrywania się od płaskiej ziemi, ucieczka w górę, gest odrzucenia. Szlachectwa duszy Letycji Douffet Maja Komorowska nie wymyśliła. Tkwi to w tekście (autor ponoć pisał tę rolę dla określonej aktorki, zmierzył widać postać sceniczną skalą jej osobowości). Wypełnić przecież taki tekstowy projekt roli można rozmaicie, na różnych poziomach realizacji. Od lirycznie ukolorowanej komiczności "odmieńca" po dramatyzm szlachetnej odmienności.

We Współczesnym, jak sądzę, mieliśmy przykład maksymalnego obciążenia tej roli dramatyzmem. Wersję o takim napięciu tęsknoty, bólu niespełnienia, etosu, że tu jakby nie starczało roli, nawet perfekcyjnie wypełnionej, na taki ładunek ludzkiej prawdy. To się przelewało przez rampę i stąd w pewnych momentach skracał się dystans (komediowa gra wymaga, dla dobra zabawy, określonego dystansu, patrzenia w perspektywie pomniejszającej), postać zaś z utworu Shaffera mówiła do nas i o nas bezpośrednio, w trybie komunikatu właściwie już czysto lirycznego. Dlatego, jak przypuszczam, chwile gęstego milczenia unieruchamiały kilka razy salę. Ludzie poczuli, że dzieje się coś szczególnego.

Pouczający to przypadek głębokiego a także, tak przypuszczam, nieoczekiwanie osobistego wypełnienia roli ludzką konkretnością. Jaka to interpretacja? właściwa? forsowana? zbyt udramatyzowana lub liryczna? Tylko że co by miało być wzorem, do czego przymierzamy? W ostatecznym, scenicznym rezultacie liczy się - jako interpretacja - jakość aktorskiego osiągnięcia.

Na drugie zagadnienie, to o istotności przeżycia własnego, że niespodziewane i aż kłopotliwie poważne, trudno w ogóle odpowiedzieć racjonalnie. Być może dlatego chodzi się do teatru, tak naprawdę dlatego, żeby w jakimś momencie, kiedyś, po dziesiątkach spokojnie oglądanych przedstawień coś się stało, żeby zachwyciło i czas żeby na chwilę przestał odstukiwać beznadziejne i nudne memento. Może trochę nieprzyzwoicie przyznawać się do takich idei. Czy to poważne? Przecież bywa się w teatrze z potrzeby śledzenia nowości i imprez znaczących (co wiem, jako kiedyś krytyk; tak też sądzi publika kulturalnie wyrobiona), wieczór teatralny to swoisty obowiązek, nawet towarzyski, ludzi dbałych o poziom, dla innych to moda, przypadek, nawykowa tradycja, snobizm na sztukę elitarną, szukanie godziwej rozrywki, co jeszcze? Wszystko sensowne powody, teatr jednak każdego może zmylić, zagrozić jakiegoś niewiadomego wieczoru bezpiecznej intymności; człowiekowi nawet z natury - lub ze zmęczenia - opornemu na pokusy sceny może się zdarzyć wpadka.

Piszę to z zażenowaniem jakby - i melancholijnie - przeżycie istotne, takie żywiołowe i niewyrozumowane spięcie własnego ze scenicznym to stan po trosze dwuznaczny, radość nie radość, euforyczne to, ale i głębinowe smutne, bo zachwyt zaraz minie, i życie mija, i wszystko człowiekowi jakoś inaczej wypadło, i w ogóle z wosku są skrzydła zachwycenia, i czy znają Państwo duszącą aż siłę nagłych objawień, zachłyśnięcie się, ogrom jakiemu nie sprostać...

Letycja Douffet przebiła się - nagle mi się zdarzyło - przez ochronny ubiór przyzwoitej zwyczajności. Przyznaję. I ogarnął mętny żal, o te bezsensowne różne dziury w życiorysie, i jeszcze żal, że ich tak mało było, tego zwariowanego podniesienia serca, pokusy odmienności, przenajjaśniejszego dobra i śliczności wszelkiej pełnych labiryn­tów, kończę, patos to samonakręcająca się zabawka.

Stefan Treugutt,
Dialog nr 10, X.1990.



Dwie nagrody główne za kreacje aktorskie [na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych w Kaliszu w dniach 2 –12.V.1990] przyznano Mai Komorowskiej i Zofii Kucównie, które festiwalowa publiczność oklaskiwała po każdej niemal scenie zabawnego przedstawienia według Petera Shaffera "Letycja i lubczyk" (reż. Maciej Englert).

Katarzyna Gruszczyńska
Tygodnik Solidarność nr 23, 8.VI.1990.