|
Rok 1975
Henrik Ibsen
Jan Gabriel Borkman
Przekład: Anna Maria Linke.
Reż. Aleksander Bardini. Scen. Jan Banucha
Premiera 16.IV.1975 r.
|
"Jan Gabriel Borkman" to jedna z mniej znanych i rzadziej grywanych sztuk Ibsena. Napisana w okresie, gdy pisarz przechodził od bezpośredniej krytyki społecznej do symbolizmu, zawiera w sobie elementy obu kierunków. Jest to w najgłębszym tego słowa znaczeniu dramat psychologiczny: Intryga w gruncie rzeczy usuwa się na plan dalszy - na pierwszy zaś wychodzą charaktery i emocje działających postaci.
Problematyka "Jana Gabriela Borkmana" bliska jest w zasadzie innym, utworom Ibsena z okresu krytycznego, zbliża się szczególnie do "Upiorów". Osią akcji jest sprawa hańby, jaka spadła na ród Borkmanów, kiedy głowa rodziny, powszechnie szanowany dyrektor banku, okazał się hochsztaplerem, który sprzeniewierzył powierzone mu pieniądze. Od tego czasu minęły lata, Jan Gabriel Borkman odpokutował swe winy zarówno w więzieniu, jak i w dobrowolnym odosobnieniu domowym - mimo to wszakże cień hańby ciąży na wszystkich członkach rodziny.
Centralną postacią dramatu jest żona Borkmana, kobieta władcza i zamknięta w sobie, nienawidząca męża i przeznaczająca syna do "wielkiej misji", która ma w przyszłości zmazać winy ojca. W zatęchłą, mroczną atmosferę domu Borkmanów wkracza powiew życia, nagle zaczynają tam padać słowa takie jak "szczęście" i "miłość" - to za sprawą młodego Erharda, syna Borkmanów, który odrzuca "misję" na rzecz zwykłego ludzkiego szczęścia - pryska mit o rodowej hańbie.
Oczywiście problematyka dramatu jest i szersza, i głębsza: osobny wątek stanowi tu dramat nie spełnionych marzeń i przegranego życia, reprezentowany zarówno przez Jana Gabriela Borkmana, jak i przez jego przyjaciela - biuralistę Foldala - nieudanego artystę. Istotny jest także motyw obnażenia romantycznego mitu kapitalizmu - w osobie Borkmana.(...)
"Jan Gabriel Borkman" to dramat bogaty, wielowątkowy, pełen wewnętrznego napięcia, typowego dla dramaturgii skandynawskiej tego okresu, pełen psychologicznej prawdy.
W przedstawieniu Teatru Współczesnego w Warszawie wszystkie te walory zostają skrupulatnie wykorzystane. Zaczyna się od scenografii Jana Banuchy, stwarzającej nastrój mrocznego oczekiwania i tłumionych namiętnośc ; poprzez wytrawną, cieniującą najdrobniejsze psychologiczne niuanse, wyraziście określające funkcje teatralne każdej z postaci, reżyserię Aleksandra Bardiniego - aż po znakomite aktorstwo.
"Jan Gabriel Borkman" w Teatrze Współczesnym przywraca zapomniany smak teatru; teatru aktorskiego, gdzie głównym źródłem satysfakcji widza jest obserwacja wspaniałej,
wszechstronnie bogatej gry świetnych aktorów. Tutaj tak się właśnie gra, ale i obsada jest doborowa: Zofia Mrozowska jako Ella, Halina Mikołajska jako żona Borkmana, gościnnie grający Jan Świderski jako Jan Gabriel Borkman, Henryk Borowski jako Foldal(...)
Tej niezwykłej czwórce dzielnie sekunduje pozostały, młody zespół: Zofia Saretok, Joanna Szczepkowska, (bardzo udana, zabawna rola). Krzysztof Kołbasiuk i Łucja Żarnecka. Warto zauważyć, że Joanna Szczepkowska i BI to dopiero studenci PWST: bardzo trafna wydaje się decyzja prof. Bardiniego, aby tak wcześnie oswajać ich ze sceną, tym bardziej, że jest to konfrontacja udana.
Piękne, głęboko poruszające przedstawienie. Cztery wielkie kreacje aktorskie, udane role młodych... Czego więcej trzeba od teatru, którego ambicją jest wciąż nam udowadniać, że w centrum tej sztuki stoi - aktor.
Maciej Karpiński
Sztandar Młodych 24.IV.1975 r.
Kiedy grano u nas tę sztuką Ibsena? Chyba jeszcze w pierwszych latach po jej napisaniu w roku 1896. W każdym razie "Jan Gabriel Borkman" został gruntownie zapomniany i jego wystawienie w Teatrze Współczesnym można uznać za pewnego rodzaju odkrycie. Czy
odkrycie czegoś dla nas dziś istotnie wartościowego i godnego przypomnienia? Odpowiedź nie jest taka prosta.
Warto było zagrać "Borkmana", skoro stało się to okazją do tak znakomitego przedstawienia. Co rola to kreacja. Już samo podziwianie kunsztu aktorskiego sprawia rozkosz. Poza tym sztuka ta brzmi dziś jak melodramat, publiczność lubi melodramaty i nie ma w tym nic złego. Melodramat rodzinny w kręgu ludzi przegranych: zaborcza matka toczy ze swą bliźniaczą siostrą zaciekłą walkę o zatrzymanie przy sobie dorosłego syna, do którego ciocia rości sobie również umotywowane prawa.
Ojciec - właśnie ów Jan Gabriel Borkman - skrachowany dyrektor banku, zamknięty latami w samotni i marzący o powrocie do władzy ponosi karę za największą zbrodnię, jaką popełnił (obok milionowych defraudacji): dla kariery podeptał i zabił uczucie miłości. Syn chce żyć i korzystać z młodości. Wyrwie się z zatęchłego domu spod opieki mamy i cioci, poszuka szczęścia ze starszą od siebie, ale śliczną wdówką o dość swobodnych obyczajach, pozostając zapewne, jako student, na jej utrzymaniu - o czym zresztą w sztuce się milczy - ale niewątpliwie powodowany szczerym uczuciem, którego nie ma zamiaru deptać.
Melodramat jest szlachetny w treści i formie, bądź co bądź wyszedł spod pióra mistrza nie byle jakiego. Znać lwi pazur teatralny Ibsena. Nie tylko w stworzeniu doskonałego materiału dla aktorów. Także w doświadczonym i świadomym efektów rzemiośle dramaturgicznym.(...)
Aleksander Bardini starannie oczyścił sztukę z naturalizmów. Widać to też w ascetycznej scenografii Jana Banuchy, która wydobyła ponurość tego domu czernią i ciemnymi brązami, ograniczając surowość wnętrz tylko do najkonieczniejszych mebli i rekwizytów. Akt czwarty u Ibsena dzieje się na "wolnej przestrzeni" z domem, drzewami, krzakami, zawieją śnieżną, chmurami i księżycem - tu rozgrywa się na pustej scenie, tylko rozpylone białe światło markuje śnieżycę. Reżyser stonował też sentymentalizmy, patetyczną miejscami retorykę tekstu i różne - dla nas dziś - naiwności. Skondensował dramatyczność przeżyć połamanych wewnętrznie stworzeń, potrafił wzbudzić dla nich współczucie i skłonić do zamyślenia nad drogami szczęścia ludzkiego.
"Jan Gabriel Borkman" brzmi dziś inaczej niż za czasów Ibsena, postacie mają nieco inną wymowę. Aktorzy wyciągnęli z tego konsekwencje. Bohater tytułowy dla Ibsena - i współczesnych mu komentatorów - był osobowością imponującą, wspaniałym człowiekiem czynu, którego rozsadza siła twórcza - syn górnika zdobywający władzę, karierę, miliony dla... dobra ludzkości. Dziś stary Borkman nie budzi ani sympatii, ani podziwu.
Jan Świderski obnaża nicość tej postaci. W masce twarzy ma coś odpychającego, grymas pogardy dla innych i zadufanie w własną, niewyżytą siłę, bezduszny i bezczuciowy egoizm w dążeniu do władzy, co podkreśla jeszcze napoleoński ruch zakładania ręki. Tylko chwilami bolesny skurcz wykrzywia twarz, popłoch w oczach ukazuje strach i zwątpienie o sobie, znak, że i jego dręczy dramat zmarnowanego życia. Rola zagrana z prawdziwą wirtuozerią.
Dwie siostry bliźniaczki, skontrastowane, rozdarte wzajemną nienawiścią, złączone sprzecznymi uczuciami ze starym Borkmanem i wspólną, zachłanną miłością do jego syna: Halina Mikołajska i Zofia Mrozowska. Dwie wielkie kreacje wysuwające dramaty tych kobiet na czołowe miejsce w sztuce. Mikołajska, bardzo "skandynawska" w sylwetce, zakrzepła w nieszczęściu, nienawiści do męża, szorstka i przepojona goryczą, z jakimś monumentalnym rysem boleści, Mrozowska cudownie skupiona wewnątrz, kryje dyskretnie poza szychem i elegancją dostatku zawiedzione uczucia i piętno choroby, w każdym słowie wyrazista i przejmująca.
Henryk Borowski tworzy niezapomnianą sylwetkę żałosnego Foldala, jeszcze jednego nieudacznika o zmarnowanym życiu. Zofia Saretok bardzo ładnie i stylowo gra lekkomyślną wdówkę, panią Wilton. W rolach młodych występują młodzi ze szkoły teatralnej. Joanna Szczepkowska dziewczęca córka Foldala i Łucja Żarnecka, pokojówka (obie grają te dwie role na zmianę) okazały się uroczymi zjawiskami scenicznymi. Krzysztof Kołbasiuk bardzo się starał - przy braku doświadczenia aktorskiego - stworzyć przekonującą postać w niełatwej roli syna Borkmanów, Erharda.
August Grodzicki
Życie Warszawy 22.IV.1975 r.
▲
więcej zdjęć ->>>>
Wojsław Brydak
Gra
Reż. Maciej Englert. Scen. Marek Lewandowski.
Premiera 7.VI.1975
|
W niezbyt fortunnym momencie, bo podczas trwania Sezonu Teatru Narodów, weszła na scenę Teatru Współczesnego "Gra" Wojsława Brydaka. Rzadkość pojawiania się współczesnej dramaturgii polskiej na scenach stołecznych - źródło długotrwałych dyskusji - każe z uwagą przyjrzeć się każdemu nowemu zjawisku. "Gra" to z pewnością sztuka oryginalna i ciekawa, zarówno pod względem formy, jak i zawartości myślowej. Wojsław Brydak zgłasza "Grą" akces do tzw. dramaturgii otwartej, pozostawiając realizatorowi stosunkowo dużą swobodę wyboru wariantów, w wielu momentach wręcz puszczając fabularny tok swej sztuki "na żywioł". Z drugiej strony - dąży do przeprowadzenia konsekwentnego wywodu myślowego.
Konsekwentnego - to nie musi znaczyć jednoznacznego. Autor "Gry" unika jednoznaczności, i to - według mnie - wychodzi dramatowi na korzyść. Suma niedopowiedzeń składa się na specyficzną atmosferę tej sztuki, która chyba - zarówno w zamyśle autora, jak i w ostatecznym efekcie - ma być czymś więcej niż tragikomedią. Świadczy o tym zresztą charakterystyczny fakt: od strony dramaturgicznej "Gra" zaczyna się łamać w momencie, zanim wszystko zostaje dopowiedziane do końca, kiedy zamiast - nomen omen - swobodnej gry scenicznej, w której atutami autora są niedopowiedzenie i su-gestia, padają słowa ostateczne. Jak na przykład "śmierć" słowo-klucz sztuki Brydaka.
"Gra" jest bowiem sztuką o śmierci. O powolnym, coraz bardziej uświadomionym umieraniu, przybranym w formę gry, zabawy. Owa ludyczna forma wymyka się jakiejś zdecydowanej ocenie moralnej, od której autor zresztą wyraźnie stroni. Jest on raczej beznamiętnym rejestratorem zabawy, co skłania do mniemania, że "Gra" niedaleka jest gatunku, który nazwałbym "teatrem absurdalnego okrucieństwa". Byłby to jednak zapewne osąd nazbyt jednoznaczny wobec utworu, który tak barda unika wszelkiej jednoznaczności, którego celem jest bardziej rozbudzić moralną i intelektualną dociekliwość, aniżeli postawić gotowe diagnozy.
Sytuacja wyjściowa: quiz, rodzaj zabawy z udziałem publiczności, częstej na rodzimych estradach. Nienaganny konferansjer ze swadą zapraszający kilku mężczyzn z widowni do udziału w "grze", której reguły, cel ani nagroda nie zostają do końca ogłoszone. Świadomość tych reguł dociera do nas - widzów w trakcie trwania "gry" i zaledwie o ułamek chwili wyprzedza samoświadomość bohatera, uczestnika i "zwycięzcy" konkursu, który staje się ofiarą. W warstwie metaforycznej owa "gra" - wskazują na to zarówno jej tajemne reguły, jak i jej przebieg - jest odtworzeniem drogi życia, zdobywania doświadczenia, ambicjonalnej walki, aby "być lepszym" - wszystkiego, co i tak ma swój smutny koniec - niczym "Gra" Wojsława Brydaka.
Zaletą sztuki - szczególnie w pierwszych sekwencjach - jest humor słowny, nieco absurdalny, i sytuacyjny, nieco groteskowy. Zastąpienie komediowości tonem powagi - stanowi zarazem moment obniżenia lotu co odbija się wyraźnie na przedstawieniu - dzieje się to mniej więcej w chwili wkroczenia na salę "oficjeli" i ich przydługich przemówień. W każdym wszakże razie "Gra" stanowi propozycję dramaturgiczną ze wszech miar ciekawą i dziwić się należy, że dopiero po paru latach od czasu swej pierwszej publikacji i prapremiery - pojawia się na scenie warszawskiej.
Przedstawienie w Teatrze Współczesnym reżyserował Maciej Englert - który dowiódł już jako reżyser, że posiada wyczucie tętna współczesności, tudzież tego, że ma dobrze opanowany warsztat inscenizatora. "Gra" w pełni potwierdza obie opinie. Mówiąc wprost:
precyzja i rzetelność, chciałoby się powiedzieć "fachowość", z jaką "Gra" została na scenie zrealizowana, godne są najwyższych pochwał. Tym bardziej, że Englert w żadnym wypadku nie ułatwiał sobie zadania, przeciwnie; uruchomił na scenie dużą i skomplikowaną machinę, z baletem, muzyką, z efektami świetlnymi i dźwiękowymi - i wszystko to działa sprawnie pod jego reżyserską ręką. Zaskakuje również swoją pomysłowością i precyzją wykonania efekt końcowy, którego, rzecz jasna, nie zdradzę, powiem jedynie, że nie powstydziłby się go Grand Guignol w latach swej świetności.
Pierwszym sprzymierzeńcem reżysera jest w przedstawieniu "Gry" Kazimierz Rudzki. Rola Konferansjera wydaje się po prostu dla niego napisana i trudno odróżnić, co jest tekstem autora, co odaktorskim komentarzem, a co zwyczajnie sugestią osobowości Rudzkiego, który potrafi być i kabaretowo zabawny (pierwsza połowa przedstawienia), i nagle zmienić się w groźnego kapłana tajemniczego rytuału. Tym większa szkoda, że na skutek owego załamania się dramaturgii "Gry", o którym była już mowa, pod koniec rola Konferansjera schodzi jakby na plan dalszy i nie zostaje należycie spointowana.
W ogóle przedstawienie ma mocną obsadę aktorską, nawet niewielkie objętościowo role grają wytrawni aktorzy Współczesnego. Najwdzięczniejsze zadanie przypadło grupie uczestników "gry", spośród których Damian Damięcki wysuwa się stopniowo na czoło, by stać się głównym bohaterem dramatu. Bardzo prawdziwie udało się Damięckiemu oddać prostotę i naiwność bohatera, przeradzające się - poprzez strach i bunt - w gorzką świadomość nieuchronności przeznaczenia.
"Gra" w Teatrze Współczesnym to przedstawienie godne uwagi. Mamy tu bowiem do czynienia z rzetelnym, bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej i bez znamion "realizacji z obowiązku", podejściem do utworu rodzimej produkcji współczesnej. Ze strony teatru jest to najlepsza - i jedyna możliwa - wypowiedź w niekończącej się dyskusji o polskiej dramaturgii. Oby nie była głosem wołającego na puszczy.
Maciej Karpiński
Literatura nr 30, 24.VII.1975.
▲
więcej zdjęć ->>>>
Sławomir Mrożek
Emigranci
Przekład: Jerzy Lisowski.
Reż. Jerzy Kreczmar. Scen. Ewa Starowieyska
Premiera 17.XII.1975 r.
|
...rolę orzeźwiającej kąpieli może pełnić klarowny, prosty (kunsztownie) wieczór Mrożka w Teatrze Współczesnym "Emigranci". Zabawa i gorycz. Nawet wiele goryczy i żal do świata, i bunt, i naturalny wstyd, że tak jest w istocie. Ze podobne sytuacje bywają wciąż aktualne, ludzie rzuceni poza ramy swego narodu i społeczeństwa, z tragiczną tęsknotą do przyszłości. Bohaterowie AA i XX różnią się od siebie kulturą, wiedzą, temperamentem, przyzwyczajeniami, prawie wszystkim - ale zbratani beznadziejnością losu emigrantów. [...] Wiesław Michnikowski i Mieczysław Czechowicz finezyjnie, jasno przekazują i śmieszność, i tragizm postaci, sytuacji. Istnieje jeszcze teatr, w którym można się bawić i myśleć, który szanuje autora.
Zofia Jasińska
Tygodnik Powszechny, 18.IV.1976 r.

I choć [...] Jerzy Kreczmar wydobył głównie komediową warstwę sztuki, z obsadą dwóch typowo komediowych aktorów [...]; choć statyczność dyskusji przeważa tu nad dramatycznością spięć wewnętrznych - wychodzi się z przedstawienia pod głębokim wrażeniem: "Emigranci" to dzieło nieprzeciętnego kalibru.
August Grodzicki
Stolica, 22.II. 1976 r.
▲
więcej zdjęć ->>>>
|
|