<<< menu     <<< wstecz


   DOKUMENTACJA
 

Rok 1961

Johann Wolfgan Goethe

Ifigenia w Taurydzie

Przekł. Edward Csató
Reż. Erwin Axer. Scen. Otto Axer.
Premiera 1.II.1961 r.


Przedstawienie "Ifigenii" Goethego w Teatrze Współczesnym stanowi, moim zdaniem, najpiękniejsze, najbardziej bezsporne poświadczenie, uprawniające te scenę do jej nazwy. Kto wie, czy spośród wszystkich realizowanych tutaj dotąd spektakli dźwiękiem, najbliższym nam, najbardziejtrafiającym w naszą współczesność nie rozbrzmiewa harmonia tej sztuki, tak oczywiście klasycznej.

Leonia Jabłonkówna
Teatr nr 6, 16-31.III.1961 r.

Byłem niedawno po raz drugi na "Ifigenii" w Teatrze Współczesnym. Jest to przedstawienie chyba jedno z najlepszych jakie w ostatnich latach widziało się w Warszawie, przede wszystkim ze względu na to, że panuje tutaj absolutna harmonia między tłumaczem (Csató), reżyserem (Axer) i wspaniałą piątką wykonawców z Mrozowską na czele.

Jacek Frühling
Sztandar Młodych 20.II.1961 r.

Jeszcze raz sprawdza się zasadnicza sprawa, że dobry teatr to jest aktor plus literatura. Kto woli: literatura plus aktor. Wspaniały dramat Goethego w doskonałym, bardzo teatralnym przekładzie Edwarda Csato znalazł w Teatrze Współczesnym znakomitych interpretatorów. Mrozowska, Łomnicki, Borowski i inni stanowią niezapomniany zespół. Poza literaturą i aktorem nie ma w tym wspaniałym spektaklu nic: ani jednego mebla, ani jednego rekwizytu. A człowiek wychodzi z przedstawienia wstrząśnięty. Wstrząśnięty i oczyszczony. Cudowny finał goethowski( cały w C-dur) przyprawia o łzy i bicie serca.

Dyskretna reżyseria Axera nie narzuca się w niczym, nie ma ani jednego "pomysłu", ani jednej "interpretacji". Co za ulga! Aktorzy wychodzą na pusta scenę i mówią swoje role. Ale jak mówią, jak potrafią i żyć, i mówić, i wkładać swe piękne postacie w sceniczne rzeźby.

Dawno nie mieliśmy takiego przedstawienia.

(zb)
Twórczość nr 6, VI.1961.

Przedstawienie "Ifigenii w Taurydzie" w Teatrze Współczesnym w Warszawie jest nadzwyczaj "czyste" w stylu. Już sam widok odsłoniętej sceny, pozbawionej kurtyny, a przedstawiającej gaj święty przed świątynią Artemidy, swymi surowymi lecz jasno się tłumaczącymi liniami usposabia do wysłuchania w skupieniu i powadze całej tragedii. U wszystkich aktorów zachwyca nieskazitelna dykcja, dzięki czemu nie ginie ani jedno słowo tekstu, podanego w nowym a doskonałym przekładzie Edwarda Csato, nawet gdy tempo wypowiedzi jest tak szybkie, jak w scenie obłędu Orestesa. Przekład jest pełen prostoty, ani nie archaizuje ani zbytnio nie uwspółcześnia, jest pięknie rytmizowany, o doskonale wyrażonej równowadze między końcówkami trochaicznymi a jambicznymi, co, jak wiadomo, w języku polskim nie jest bynajmniej rzeczą łatwą.[...]

Zofia Mrozowska jest najdoskonalszym wcieleniem Ifigenii, jakie sobie możemy wyobrazić. Piękna twarz o klasycznych rysach i wielkich wyrazistych oczach, szlachetnie osadzona głowa, smukła sylwetka o ruchach płynnych i harmonijnych, prześliczny głos, nie tracący dźwięcznego brzmienia nawet w momentach najwyższego napięcia, gra wyrazista, lecz pełna szlachetnego umiaru i prostoty, składały się na całość tak uroczą, tak skończoną, iż widz, zwłaszcza jeśli jest filologiem klasycznym, musiał myśleć, że artystka jest predestynowana do wcielania najpiękniejszych postaci kobiecych w tragediach trzech wielkich tragików attyckich.

Orestes w wykonaniu Tadeusza Łomnickiego miał siłę wyrazu, dynamizm i napięcie tragiczne rzadko spotykane. W scenie obłędu, choć Erynie nie pojawiają się na scenie, czuło się wyraźnie ich złowroga obecność.[...]

Zbigniew Zapasiewicz [w roli Pyladesa] był mądry i rozważny, w odróżnieniu od nieszczęsnego, obłąkanego przyjaciela, nie pozbawiony przy tym młodzieńczego wdzięku i żywości.

Henryk Borowski w trudnej roli króla Toasa umiał wyrazić w sposób niezmiernie plastyczny miotające nim żądze zemsty i pragnienie, aby do końca okazać się dobrym i sprawiedliwym.[...]

Wreszcie Józef Kondrat nie był zwykłym bezosobowym "wysłannikiem" czy powiernikiem królewskim, lecz potrafił nadać swemu Arkasowi rysy indywidualne i nader interesujące.

Gabriela Pianko
Meander, RokXVI - Zeszyt 5/61.




 

Georges Schehadé

Historia fryzjera Vasco

Przekład: Kazimierz Braun
Reżyseria: Jerzy Kreczmar
Dekoracje i kostiumy: Piotr Potworowski
Muzyka: Zbigniew Turski
Premiera 22.III.1961

Ambicją Teatru Współczesnego jest prezentowanie publiczności stołecznej sztuk współczesnych, które zdobywają sobie rozgłos w świecie. Tym należy tłumaczyć chęć wystawienia utworów Ionesco, Behana i Pintera, tym także tłumaczy się próba ukazania sztuki piszącego po francusku Libańczyka, Georgesa Schehadé. "Historię Vasco" wystawił przed kilku laty w Paryżu Jean-Louis Barrault, któremu Schehadé zawdzięcza w znacznej mierze swą sławę.[...]

Przedstawienie warszawskie ma sporo zalet. Jerzemu Kreczmarowi udało się przede wszystkim precyzyjnie odczytać myśl autora. Szczególnie trzeci i czwarty obraz trafiają doskonale do świadomości widzów, są jasne i przejrzyste. Na wielkie pochwały zasługuje znakomita oprawa plastyczna Piotra Potworowskiego. Jego dekoracje są wprawdzie raczej dwuwymiarowe, bardzo malarskie, słabsze w konstrukcji, ale niektóre obrazy oddają znakomicie nastrój niesamowitego snu, w jakim sztuka się rozgrywa. Świetnie skomponowane w kolorach kostiumy, łącznie z śliczną białą plamą parasola Vasco. Trafna jest także w nastroju i dźwięku konkretna muzyka Zbigniewa Turskiego.[...]

Są w tym spektaklu dwie świetne role, o których warto powiedzieć nieco więcej: to Wiesław Michnikowski w roli tytułowej i Aleksander Bardini, jako generał Mirador. Michnikowski bardzo chaplinowski, z wąsikiem i lirycznym uśmiechem, prawdziwy człowiek z kwiatkiem. Bardini, generał Mirador, jak z karykatury, a jednocześnie jak z życia. Miał coś z postaci niemieckich oficerów z monoklem w oku, jakie tworzył na ekranie niezapomniany Eryk von Stroheim, ale miał jeszcze coś więcej: zamyślenie człowieka, który stojąc na szczycie machiny wojennej wie o niej znacznie więcej od swoich podkomendnych, zrozumiał jej bezsens, tragiczny i głupi. Jego monolog, rozmowa z Septembrem i z Vascą, to chyba najlepsza część przedstawienia.

Cóż jeszcze? Kilka pysznych epizodów: Stanisława Perzanowska, wiedźma, jak rzadko, zupełnie inna niż zwykle. Tadeusz Surowa, Janusz Bylczyński, Stanisław Bieliński. I duża niespodzianka: Tadeusz Pluciński w bardzo dobrej, charakterystycznej roli sierżanta Caquot. Okazuje się, że Pluciński, to znakomity komik. Trzeba go tylko właściwie obsadzić.

Warto zobaczyć? Na pewno tak. Choć niejedno tu nuży, czy nawet chwilami nudzi, to jednak są fragmenty, które wynagradzają to z nawiązką.

Roman Szydłowski
Trybuna Ludu 24.III.1961.


Na pewno sztuka Schehadé nie jest łatwa i jednoznaczna. Przeraźliwie szeroki wachlarz interpretacji - od pacyfizmu po mistykę symbolistów - mógłby doprowadzić do rozpaczy kogoś, kto chciałby szukać w niej logicznych schematów. Bo sztuka Schehadé tym się przede wszystkim różni od przeważającej większości współczesnych dramatów, że nie jest udramatyzowaną rozprawą historiozoficzną czy filozoficzną, lecz dramatem poetyckim. Nie tyle tłumaczy sens świata, co konstruuje jego poetycką wizję. Sens liryczny zwrotu "u korzeni wody" jest w niej ważniejszy niż jego sens racjonalny.

W "Historii Vasco" znaki, obrazy wyzwalają się od znaczeń, komentarz liryczny nie da się przełożyć na kategorie racjonalne. W dramacie gra wyzwolona poetyka snu, jak w obrazach Chagalla. Zresztą po co przywoływać aż Chagalla, jeśli na scenie oglądamy wyzwoloną poetykę snu w scenografii Potworowskiego?[...]

Wiesław Michnikowski w roli Vasco ominął z wirtuozerią wszystkie naturalistyczne rafy swojej roli. Bał się nie tracąc wdzięku, był bezradny ale nie bezmyślny i czesał jak fryzjer, ale fryzjer z bajki, nie z zakładu kosmetycznego. Bawił tym trochę smutnym, chaplinowskim zagubieniem w wielkich sprawach, naiwną łatwowiernością i nie zapominał, że nie jest postacią z dramatu obyczajowego, lecz ze snu.

Marta Piwińska
Teatr nr 11, 1 - 15. VI.1961.




 

Jerome Kilty

Kochany kłamca

Przekład: Irena Babel
Reż: Aleksander Bardini. Scen: Władysław Daszewski.
Premiera: 20.V.1961

Sztuka jest świetna; w swojej budowie jednocześnie niesłychanie anachroniczna i bardzo współczesna. Czterdzieści lat; między jednym epizodem a drugim rok, dwa, cztery, sześć jak w owych "historyach" odgrywanych przed Molierem. Ramą, akcją, intrygą, wszystko jedno jak to się nazwie jest tylko czas, który mija. Tylko to, że bohaterowie dialogu się starzeją; że muszą umrzeć! I w tym jest nagla i niepokojąca nowoczesność tej sztuki. I jeszcze chyba w jej niespójności. Nic z dobrze ułożonej fabuły. Pani Cambell ma mężów, jednego, potem drugiego, Shaw ma żonę; mówi się o nich, potem przestaje mówić, są w tym dramacie, biorą w nim pewien udział, są jego postaciami, potem wypadają z akcji, aż znowu wrócą we wspomnieniu.

I do tego teatr w teatrze. Shaw z aktorką odbywa próby z "Pigmaliona". Na scenie.

Ta pozornie prosta biografia sceniczna ma budowę bardzo wyrafinowaną. Ma nawet swoją stronę pirandellowską. Sztuka zrobiona jest z listów. Ale listy stają się powoli jednym z jej głównych tematów, Shaw i aktorka coraz częściej piszą do siebie o listach, jakie ze sobą wymieniali. Piszą do siebie konsekwentnie i uparcie, nie dlatego, że się kiedyś kochali, ale dlatego, że do siebie pisali, że mają swoje dawne listy. Pisujmy listy.

Listy te zaczynają mieć coraz większą wartość, i to bynajmniej nie sentymentalną; listy te, listy oczywiście Shawa, zaczynają mieć coraz większą wartość handlową. Pani Cambell pisze pamiętniki, chce je opublikować. Shaw boi się nie tyle kompromitacji, ile po prostu ośmieszenia, a pirandellowska strona staje się niespodziewanie balzakowską. Aktorka się starzeje, nie dostaje wielkich ról, zaczyna grozić jej nędza. Jej jedynym kapitałem są wspomnienia, wspomnienia to właśnie listy Shawa. Dawni kochankowie znaleźli się w sytuacji, w której ich miłość jest już tylko towarem handlowym. Dla pani Cambell, bo może sprzedać listy Shawa; dla Shawa, bo może z pani Cambell zrobić postać sceniczną. I zrobił;
Wsadził ją do jednej z ostatnich swoich komedii, do "Wielkiego kramu". Oboje się zestarzeli; oboje mogą tylko żyć ze swojej przeszłości. Mogą; nie! Muszą.

Z tej czterdziestoletniej korespondencji wyłaniają się powoli prawdy o wiele okrutniejsze i bardziej jadowite niż ze wszystkich sztuk Shawa razem wziętych. [...] Z każdej kwestii, z każdego fragmentu listu przebija jego niewyczerpana, naprawdę piekielna żywotność. Słuchając listów tego osiemdziesięcioletniego starca wydawało mi się chwilami, że to głos Fausta. I może tak było naprawdę, może G.B.S. był ostatnim wcieleniem Fausta.

Sztuka odegrana została znakomicie. Andrzej Łapicki nie przyprawił sobie brody, ani Antonina Gordon-Górecka nie próbowała się zamienić w wielką aktorkę z początków stulecia. Jeżeli słowa "grać" i "pokazywać" pozwalają rzeczywiście odróżnić różne style aktorskie, to Górecka i Łapicki "pokazywali" panią Cambell i Shawa. Były krótkie chwile, w których Łapicki nagle się garbił, miał jakieś dwa, trzy gesty z portretu starego Shawa, potem wracał do siebie. Pokazywał Shawa; grał własną inteligencją, urokiem, indywidualnością. Górecka była od Łapickiego cieplejsza i może jeszcze cieńsza w tym , co jest "grą". Scenę Elizy z "Pigmaliona" rozegrała ponad wszelkie pochwały. Była może tylko trochę za małą indywidualnością. Wolałbym Stellę drapieżniejszą.

Znakomita była również reżyseria. W pierwszej odsłonie, właśnie w czasie owej próby "Pigmaliona", na scenę weszła powoli z widowni młoda dziewczyna. Stanęła obok Łapickiego, Łapicki na nią spojrzał, uśmiechnął się, jakby witał miłą, choć nieproszoną osobę, potem dalej prowadził rozmowę z Górecką. Dziewczyna chwilę postała i powoli somnambulicznym krokiem znikła w prawej kulisie.[...] Widzowie się naprzód poruszyli; potem uznali te scenę za zupełnie normalną. Teatr nas już przyzwyczaił do wszystkiego, już nic nas nie jest w stanie zadziwić. Kupimy bez zmrużenia oka każdy chwyt reżyserski. Ale tym razem tym pirandellowskim chwytem posłużyło się samo życie. Wydarzenie to powinno przejść nie tylko do anegdotycznej historii teatru, ale również do jego estetyki. W każdym razie najwyższy podziw należy się Góreckiej i Łapickiemu, którzy nie starcili zimnej krwi. Podziwiam ich!.

Jan Kott
Przegląd Kulturalny 1.VI.1961.




 

Françoise Sagan

Zamek w Szwecji

Przekład: Anna i Jerzy Lisowscy
Reż. Andrzej Łapicki. Scen. Otto Axer.
Premiera 26.VII.1961

Z programu do przedstawienia:

Jan Kott

GDZIE LEŻY TEN ZAMEK?

Spotkałem niedawno pewnego znakomitego erudytę, który opowiedział mi zadziwiającą i aż nieprawdopodobną historie całego ciągu kradzieży literackich. Od Sade'a do Saganki.

Bo cała ta historia zaczyna się jeszcze w XVIII wieku. Markiz de Sade, jak powszechnie wiadomo, napisał powieść "Eleonora czyli Zamek hrabiego Falsena". Powieść ta nigdy nie ukazała się w druku, ale jej rękopis krążył długo z rąk do rąk, aż zaginął w połowie XIX wieku. Wiadomo jednak, że jej bohaterem był słynny hrabia Falsen, ambasador szwedzki w Paryżu, znany ze swojej siły, okrucieństwa i wynalazków. Wynalazł on mianowicie pewien rodzaj snopowiązałek, o których szeroko rozpisywali się fizjokraci w Wielkiej Encyklopedii. W Paryżu hrabia Falsen poznał słynną Eleonorę, która uchodziła za nieślubna wnuczkę Ninon de Lanclos i Jana Sobieskiego i słynęła w salonach Regencji zarówno ze swojej urody jak i libertynizmu. Zakochał się w niej z miejsca. I tu zaczyna się powieść.

Hrabia Falsen, niestety, był żonaty, a żaden z Falsenów od czasów wojen polsko-szwedzkich nigdy się nie rozwodził. Postanowił wobec tego swoją pierwszą żonę doprowadzić do samobójstwa, nazwał ją Ofelią i kazał jej odgrywać w komnatach zamku nad Loarą sceny z Shakespeare'a. Ofelia lekko zwariowała, ale samobójstwa nie chciała popełnić. Wobec tego okrutny Falsen wpadł na demoniczny pomysł, żeby Ofelii wyprawić fikcyjny pogrzeb. Biedaczka musiała z okien zamkowych patrzeć, jak odprowadza ją na rodzinny cmentarz pod zamkiem mąż, wszyscy znakomici krewni i przybyła z Paryża piękna Eleonora.

Wkrótce potem okrutny wynalazca snopowiązałek poślubił Eleonorę i zamieszkał z nią w zamku. Ale hrabia Falsen zaczął się wkrótce nudzić i ze swoją drugą żoną. Wiosną wylewała Loara i przez długie tygodnie zamek był całkowicie odcięty od świata. Piękna Eleonora zaproponowała mężowi okrutną zabawę. Od dawna jej paryscy wielbiciele ubiegali się o zaproszenie do zamku. Odtąd co roku, na parę tygodni przed wiosennymi roztopami, przybywał do zamku jeden ze świetnych paryskich kawalerów. Falsen zajmował się snopowiązałkami, albo polował i młody człowiek nie odstępował Eleonory ani na chwilę. Eleonora nie była trudna, ale rankiem po każdej z miłosnych nocy, opowiadała kochankowi o nieludzkiej sile męża i jego straszliwym okrucieństwie. Czasami znów zabierała go na spacer i pokazywała na cmentarzyku pod zamkiem mogiły młodych ludzi, którzy zapłacili śmiercią za uroki pobytu u gościnnej hrabiny. To byt dopiero początek zabawy.

Obłąkana Ofelia zjawiała się w najbardziej nieodpowiednich momentach, kulawa siostra hrabiego ostrzegała młodzieńca przed zazdrością swego brata. W tej całej grze uczestniczył jeszcze stary i wierny sługa. Falsen na oczach gościa rzucał się, na niego z ogromnym kijem i bił, aż do utraty przytomności. Potem stary sługa udawał trupa. Młody człowiek po tygodniu tak urozmaiconego pobytu myślał już tylko, by cichcem opuścić zamek. Niestety, wylały już wody Loary i odwrót był odcięty. Eleonora dalej bawiła swego kochanka opowiadaniami o okrucieństwie męża. W końcu piękny kawaler z Paryża wsiadał do jedynej łódki, która była w zamku i próbował przeprawić się przez Loarę. Ale łódka była dziurawa. Na cmentarzu przybywała nowa mogiła.

Powieść Sade'a najprawdopodobniej przełożona została z rękopisu na niemiecki, bo jej tłumaczenie, jak zaświadczają współcześni, miał w swoim ręku Strinberg i powierzył je Przybyszewskiemu. Przybyszewski wykorzystał ten temat, zamek zamienił na dwór polski, paryskiego kawalera na młodo-polską dziewczynę i dla odmiany potopił swoich bohaterów pod kruchym lodem wielkiego stawu przy dworku. Dramat "Śnieg", bo o nim tutaj mowa, niesłusznie był uważany dotąd za dzieło oryginalne. Ale dramat ten ma dwie wersje, z których pierwsza, o wiele bardziej drastyczna, pozostała w rękopisie. Nie wiadomo już w jaki sposób, ale rękopis ten miał z kolei w swoim ręku Witkacy. Udziwnił go nieco, przerobił po swojemu, wprowadził postać głuchej babki, stuletniej staruszki, zwolenniczki Wiener-Kreisu, hrabiemu kazał udoskonalać traktory, a młodemu człowiekowi rozmawiać z Eleonorą o Chwistku i formistach. Stary sługa po śmierci wraca przez okno. Tak powstał dramat Witkacego pt. "Agnostyczna Eleonora czyli Szwedzki sadyzm".

Dramat ten, niestety, także pozostał w rękopisie. Jedyną kopię, jaka ocalała, miał w ręku Sandauer, szybko przełożył na belgijski i wysłał do Francji. Rękopis ten zaginął na poczcie. Jakim sposobem dostała go do swoich rąk Saganka, mój uczony erudyta nie potrafił mi wyjaśnić. Jest jednak rzeczą zupełnie pewną, że jej sztuka "Zamek w Szwecji", grana z tak niesłabnącym powodzeniem na wielu scenach europejskich od dwóch lat, jest zwykłym literackim plagiatem z Sade'a, od którego za pośrednictwem Strindberga ściągnął temat Przybyszewski, a potem Przybyszewskiego z kolei okradł Witkacy.

Bo sztuczka ta, która pozornie wydaje się melodramatem z życia wyższych sfer jest na prawdę uroczą igraszką, w której wyszydzone zostały i sparodiowane sytuacje i motywy literackie. Jest wyrafinowaną zabawą, zrobioną bez pudła i ironicznie, lekko i po mistrzowsku. Jest literaturą czystą, bo parodia jest literaturą czystą.

Jan Kott

******************           


W nagrodę, proszę wycieczki, jutro pódziemy na "Zamek w Szwecji"

rys: Lech Zahorski



Nie wiem, co Kott rozumie przez literaturę czystą. Parodia może być równie dobrze przedrzeźnianiem pewnego motywu literackiego jak i polemiką z nim w oparciu o nowy system wartości. "Mahagonny" i "Opera za trzy grosze" były parodią operetki mieszczańskiej w oparciu o nowy system wartości ideowych i artystycznych. Były "wyrafinowaną zabawą, robioną bez pudła i ironicznie", ale jednocześnie dziełami przełomowymi w muzyce, teatrze i w literaturze.

Nie można tego przy najlepszej woli powiedzieć o "wyrafinowanej zabawie" Franciszki Sagan. Ta zabawa jest bowiem tylko dość bezmyślnym przedrzeźnianiem bogatego motywu literackiego, w którym b o n s m o t s z kalendarza zbyt mało różnią się od oryginalnych myśli autorki. Zabrakło układu odniesienia, potrzebnego do wielkiej parodii, która jest zawsze jakąś formą polemiki z parodiowanym pierwowzorem. Układu odniesienia, który u nas mają "urocze igraszki" np. Witkacego czy Mrożka.

Nie widzę szczególnego powodu do lansowania w naszym obszarze dzieła teatralnego Franciszki Sagan tylko dlatego, że jest "uroczą igraszką", chociaż chętnie oglądam igraszki w teatrze. Z tej zabawy nic nie wynika, i dlatego zapewne jest tak strasznie nudna.

Andrzej Wirth
Nowa Kultura 6.VIII.1961.



Pustka tej sztuki jest tedy po swojemu dydaktyczna, budująca a ta zupełnie obłąkana historia o zamku maniaków erotomanów, jeżeli nawet nie jest najlepszym przykładem literatury dla młodzieży - to jest przecież pokarmem zdrowszym od jakiegoś "Quo Vadis".

Stefan Treugutt
Przegląd Kulturalny 10.VIII.1961.



Hm. Co dla kogo zdrowsze - są różne żołądki. Znałem gościa, który łykał muchy i bardzo sobie to chwalił. Osobiście literacko dosyć cenię pisarstwo pani Sagan, kontynuujące ostry a klarowny "mały realizm" szkoły Maupassanta. Jednak - "zdrowsza strawa duchowa" i "budująca pustka"? Hm. O ile słyszałem, w sztuce "Zamek w Szwecji" wszyscy na krzyż i w innych kombinacjach robią to, nad czym już Boy ubolewał, że nie ma na to w polskim języku przyzwoitego słowa. Treugutt mówi, że godziwsze i moralnie zdrowsze od "jakiegoś" "Quo Vadis".

Uhm. Są różne moralności: jeden wyznaje tezy markiza Sade, drugi Gandhiego, jeden woli Pitigrillego od Dantego, drugi Dekobrę od Engelsa. Nikogo nie gwałcimy, tyko po dobroci radzimy: nie chodzić w upał po słońcu, kolego Treugutt, to duże ryzyko, szkodzi niewidocznie dla poszkodowanego, ale skutecznie. I myśli się budzą takie różne i zachcianki, ciągoty i łaskotki.... I w ogóle ta "pustka dydaktycznie budująca". A Sagankę czytać, owszem - tylko aby w cieniu!

Kisiel
Tygodnik Powszechny 20.VIII.1961.



...Nie sprawiła nam niespodzianki Françoise Sagan. "Zamek w Szwecji" - to francuska lekkość dialogu, nastrój Sodomy, intelektualne zero. Temat: [...] małżeństwo, zdrady, miłostki. Tylko atmosfera amoralna zagęszczona o kilka stopni, specyficznie wysublimowana. Środowisko: połączenie starej arystokracji szwedzkiej i bywalców nocnego życia Paryża na tle nierzeczywistej scenerii XVIII w. (Bohaterzy przebierają się w historyczne kostiumy dla dogodzenia pani domu, zwariowanej na punkcie tradycji - akcja 1960 r.).

W tym niesamowitym zamku nagromadzono wszystko, co tylko było pod ręką z gorszących sytuacji, zdrady małżeńskie, bigamię, kazirodztwo, różne odcienie tej miłości, perwersyjne zabawy aż do morderstwa włącznie. Moralne błoto tak gęste, że aż nieprawdopodobne, a nad nim pojawiają się i znikają bańki mydlane błyskotliwych powiedzonek. Rzecz ociera się o szmirę, blisko, tak blisko, że aż musimy uciec się do przypuszczenia - parodia? I ta myśl, to koło ratunkowe komedii. Chwycił się tego reżyser i ocalił przedstawienie. Wielkie, ironiczne przymrużenie oka na cały tekst, zabawa w parodię romansideł. [...]

Chcąc jednak oddać teatrowi co teatralne, należy stwierdzić, że spektakl warszawski "Zamku w Szwecji" to popis zręczności Teatru Współczesnego, a szczególnie A.Łapickiego jako reżysera i aktora (Sebastian). On poddał parodystyczny ton całości przedstawienia i sam znakomicie go prowadził. Świetnie podporządkowała się tej tonacji również H.Kossobudzka (Agata), K.Jędrusik (Ofelia). Mikołajska (Eleonora) stworzyła ciekawą sylwetkę perwersyjnej żony, ale na tle ogólnego tonu wypadła może zbyt serio; nie zaszkodziłaby większa doza szarży. Dekoracje dowcipne i pomysłowe. Teatr Współczesny włożył tyle starań w przygotowaniu tej błahostki - chyba tylko po to, aby pokazać, że nic, co teatralne, nie jest nam obce.

Zofia Jasińska
Tygodnik Powszechny 27.VIII.1961.

więcej zdjęć ->>>>