<<< menu     <<< wstecz


   DOKUMENTACJA
 

Rok 1959

Max Frisch

Biedermann i podpalacze

Przekład: Irena Krzywicka i Jan Garewicz
Reżyseria: Erwin Axer przy współpracy Andrzeja Łapickiego
Dekoracje i kostiumy: Otto Axer
Ilustracja muzyczna: Zbigniew Turski
Premiera 23.IV.1959

Do wilii pana Biedermanna przychodzą podpalacze. Wyglądają bardzo niewinnie, jeden jest bezrobotnym zapaśnikiem, drugi byłym kelnerem. Pan Biedermann daje im jeść, nawet pozwala im spać na własnym strychu. Chce wierzyć, że to nie są podpalacze. Ale dwaj młodzi ludzie wcale się nie krępują. Nawet nie udają. Na strychu pana Biedermanna magazynują beczki z benzyną.

Biedermann nie dzwoni na policję, nie alarmuje strażaków. Podpalacze są na jego własnym strychu, są swoi i można ich oswoić. Wtedy nie zrobią nic złego. Najwyżej spalą parę kamienic obok. Ale pan Biedermann nie oswoił podpalaczy, raczej podpalacze oswoili pana Biedermanna. Jadł im niemal z ręki. Nawet im pożyczył zapałki. Potem wybuchł pożar. Spalił się w nim pan Biedermann i jego żona, i jego pokojówka, i stołowe srebra, i willa.[...]

Wystawiony został ten "Biedermann i podpalacze" znakomicie. Rewelacją wieczoru był Czechowicz w roli bezrobotnego zapaśnika. Ma on warunki fizyczne znakomite i bardzo rzadkie wśród młodzieży aktorskiej. Jest duży, bardzo ludowy, ma twarz i ciało do grania. Ma gest, rodzaj humoru, osobowość aktorską bardzo współczesną i bardzo autentyczną.[...]

Łapicki jest z roli na rolę coraz cieńszy, coraz lepszy, coraz bogatszy. Ma urzekającą skalę głosu, dystynkcję i nową intelektualną jadowitość. Jego przedzierżgnięcia w epilogu z pseudo-kardynała w łysego Belzebuba i patologicznego kelnera były aktorskimi majstersztykami.

Jan Kott,
Przegląd kulturalny nr 18, 30.IV.1959

więcej zdjęć ->>>>




Thornton Wilder

Pośredniczka matrymonialna

Przekł.: Józef Brodzki. Reż. Jerzy Kreczmar.
Dekoracje i kostiumy: Piotr Potworowski
Muz. Zbigniew Turski. Układ tańca Witold Borkowski Premiera 10.VII.1959

Podobnie jak "Nasze miasto", "Pośredniczka" jest poświęcona zwykłym losom bardzo przeciętnych ludzi. Tyle, że pewną awangardowość zastąpiło tu odwołanie się do tradycyjnej farsy. Takie samo zostało za to moralizowanie. Podobnie jak w "Naszym mieście" akcja od czasu do czasu zamiera, a jedna z postaci wygłasza dłuższe expose do widowni i w całym szeregu dość niewinnych paradoksów podaje ziarenko zwykłej mądrości życiowej.

Każdy z nas powinien mieć jedną wadę, poucza Stack w chaplinowskim meloniku Tadeusza Fijewskiego, i pielęgnować powinien tę wadę bardzo pieczołowicie. A cnoty niech sobie skromnie kiełkują z boku. Słyszymy dalej, że złodziej jest wprost nieodzowny dla sprawnego funkcjonowania machiny społecznej; że pieniądze powinny krążyć z rąk do - restauracji, oper, kawiarń; że nie należy przeszkadzać zakochanym w pobieraniu się i że dobrze jest mieć w życiu jakąś przygodę. Ten ostatni morał jest zresztą ogólnym wnioskiem całości. Bardzo miłe morały.

Przy pierwszych scenach odnosi się wrażenie, że oglądamy jeden z bardziej demaskatorskich dramatów społecznych Shawa: ustylizowany po molierowsku kupiec, dwaj zagonieni i zadręczeni subiekci, bardzo głupia Ermengarda, której nie pozwalają wyjść za malarza histeryka. Do tego pośredniczka matrymonialna, wyszukująca narzeczone kupcowi w zamian za pieniądze na jakiś proces. Coś jak p.Warren? Ale to złudzenie trwa krótko.

Wilder czym prędzej wyprawia swych bohaterów do miasta na poszukiwanie przygód. Legalnie lub nielegalnie zamykają wszyscy swoje domy i sklepy, aby odświętnie wystrojeni spotkać się w myśl konwencji farsowej - znów wszyscy razem w wytwornej restauracji "Harmonia". Jest po drodze dużo perypetii, chowania się po szafach i przebierania - wszystkie akcesoria farsowe idą w ruch. Ale ważne z tego wszystkiego jest tylko to, że zaczyna się przygoda. Jedyna w życiu przygoda tych ludzi. Z marionetek poruszanych jednym sznureczkiem wyłaniają się ludzie. Pularda, bażant i szampan dokonują cudu? Raczej dokonuje go atmosfera niecodzienności, nadzwyczajności. Wilder potocznemu obrazowi życia nadał nagle intensywności, poezję i wymiary przekraczające jego zwykłe znaczenie. I to za pomocą jakże finezyjnej prostoty! Wystarczyły do tego środki bardzo dyskretne: króciutka melodyjka, zakochany subiekt, zeschły liść przechowywany w książce. A przede wszystkim dużo taktu, humoru i elegancji.

Tytułową bohaterkę, panią Dolly Levi, gra z wdziękiem Antonina Gordon-Górecka, jej mimika i gesty są piękne, intonacja z jaką mówi "cholera" kwitując swe niefortunne oświadczyny - wprost nieoceniona. Władysław Krasnowiecki, bardzo wyrazisty w swej charakterystyczności Horacy Vandergelder, i tak się zresztą dostaje pod jej uroczy pantofelek. Zbuntowaną modystkę, śliczną wdówkę - Irenę Molly, gra z werwą Barbara Drapińska. Jej partnerem jest Kornel Hackl. Edmund Fidler potraktowal tę rolę z dużym ciepłem i subtelnie wycieniował wszystkie niuanse między lekką groteską a pełnym poezji sentymentalizmem.

Pozostali: Wiesław Michnikowski (Barnaba Tucker), Elżbieta Wieczorkowska (Panna Van Huyen), Zofia Merle (Minnie Fay) i inni tworzą pełen uroku charakterystyczny światek sztuki. A Tadeusz Fijewski, któremu rola Malaczi Stacka bardzo leży w stworzonym przezeń typie jest, trochę lirycznym wydrwigroszem, trochę pijakiem i trochę porte-parole autora.

Marta Piwińska,
Sztandar Młodych 24.IX.1959

Jedna neutralna dekoracja Piotra Potworowskiego daje ramy kameralne dla wszystkich czterech obrazów, które kapitalnie ożywiają groteskowe kostiumy i maski aktorów.

Jerzy Kreczmar jako reżyser odbarwił całość z elementów realistycznych i ujął ją w kształcie wizji karykaturalnie groteskowych, nie krępując się - i słusznie - normą prawdy życiowej, czy nawet podobieństwa do niej.

Na szczyty komizmu i groteski maską twarzy, gestem i tonacją głosu wspiął się tu przede wszystkim Tadeusz Fijewski w roli doświadczonego życiowo Malaczi Stacka.

Kapitalny typ pośredniczki matrymonialnej - pani Dolly, obdarzonej frenetyczną wymową, miarkującej roztropne dawki usypiających środków wobec swojej ofiary matrymonialnej - stworzyła Antonina Gordon-Górecka.

Para świetnych subiektów kupca Vandergeldera byli Edmund Fidler i Wiesław Michnikowski. Doskonały typ ponuraka - golibrody stworzył Kazimierz Rudzki.

Jan Nepomucen Miller,
Głos Pracy 12.IX.1959

więcej zdjęć ->>>>



 

Leon Kruczkowski

Pierwszy dzień wolności

Reżyseria: Erwin Axer
Dekoracje i kostiumy: Wojciech Krakowski
Prapremiera 17.XII.1959

Światową prapremierą jest przygotowane przez Teatr Współczesny wystawienie sztuki Leona Kruczkowskiego "Pierwszy dzień wolności"[...]

Obsada:Tadeusz Łomnicki (Jan), Janusz Bylczyński (Michał), Kazimierz Rudzki (Hieronim), Tadeusz Pluciński (Paweł), Zbigniew Zapasiewicz (Karol), Stanisław Daczyński (Doktor), Aleksandra Śląska (Inga), Kalina Jędrusik (Luzzi), Józef Kondrat (Anzelm), Kazimierz Opaliński (Grimm).

Teatr 15.XII.1959

17 bm. na przedstawieniu sztuki Leona Kruczkowskiego "Pierwszy dzień wolności" w Teatrze Współczesnym obecni byli członkowie Biura Politycznego KC PZPR: I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka, Józef Cyrankiewicz, Edward Ochab i Adam Rapacki oraz wiceprezes Rady Ministrów Zenon Nowak. Na widowni znajdowali się również przedstawiciele korpusu dyplomatycznego.

Po zakończeniu przedstawienia, wśród owacji zebranych, Władysław Gomółka wraz z innymi członkami Biura Politycznego KC PZPR, złożył serdeczne gratulacje obecnemu na sali autorowi - Leonowi Kruczkowskiemu.

Zespół aktorski, występujący w sztuce, otrzymał piękny kosz kwiatów.(PAP)

Życie Warszawy 18.XII.1959

Są w nowej sztuce Kruczkowskiego sceny o dużym napięciu dramatycznym, zwłaszcza w III akcie. Do nich należy scena zbuntowanej i uciekającej Ingi, zagrana przez Śląską w sposób wstrząsający. Są także sceny rozwleczone, na przykład monolog przed "Galeteą" w postaci manekina krawieckiego. Cóż.... nie mniej głośni dramatopisarze, jak na przykład Korniejczuk, pozwalali sobie na podobne monologi z czaszką ( mam na myśli sztukę "Płaton Krieczet"). Jest to rezultat zbyt skrupulatnej chęci wypowiedzenia się do końca. Rzeczą teatru było podkreślić sytuacje bardziej dramatyczne, zaś stuszować (nawet bez skreśleń) bardziej ...nudne. Niestety, reżyser wiele rzeczy porozwlekał, nie tyle w tekście, co w sytuacjach.

Zupełnie nieuzasadniona była rezygnacja z kurtyny w sztuce całkowicie realistycznej, psychologicznej i rozgrywanej w ścianach pokoju. To pretensjonalne silenie się na domieszkę "współczesności", tej w cudzysłowie, rozbijało tempo. Na próżno reżyser starał się dać tempo umownego teatru obrazom, które scenograf osadził w rysach grubego autentyzmu.

Niemniej obok wymienionej już Śląskiej, zapamięta się wszystkie kreacje aktorskie.

Łomnicki w najtrudniejszej, tragicznej roli Jana, który najprzód jest gorączkującym i przygnębionym rannym, zagubionym w lesie życia, później stara się o rację odzyskanej wolności w postaci prawa do wyboru postępowania i wreszcie musi zrezygnować z wszechobejmującego świat przebaczenia - zaznaczył dokładnie zmienność ludzkich odruchów w świetle okoliczności.

Bylczyński i Kalina Jędrusik-Dygatowa, jako Michał i Lorchen (sic!), grali w sposób naturalny dwoje ludzi o zniszczonym życiu, spotykających się na ruinie dotychczasowego świata, z tym, że Bylczyński po męsku tonował ekspresję, Jędrusik po kobiecemu ją akcentowała.

Rudzki jako porucznik Hieronim, przekazał całą nerwowość i inteligencję tego człowieka prawidłowych odruchów i jasnych wniosków.

Pluciński i Zapasiewicz prawidłowo imitowali rodzajowe postacie spragnionych życia młodych podporuczników, zaś Daczyński wycyzelował do najdrobniejszych szczegółów postać doktora niemieckiego, który po przewaleniu się nad jego głową frontu, został sam w miasteczku i korzysta z ochrony byłych jeńców wracających z oflagu przed gwałtem grożącym jego córkom.

Dziecięcą postać Lorchen zagrała wzruszająco, osóbka oznaczona trzema gwiazdkami, zaś Kondrat i Opaliński stworzyli postacie niemal portretowe Polaka Anzelma i Niemca Grimma, którzy z całkowicie innych pozycji dochodzą do tej samej konkluzji, że są wypadki, gdy posłuszeństwo dyscyplinie przynosi nie tylko zgubę, ale nie pozwala także wybrnąć ze zbrodni.

Jerzy Zagórski,
Kurier Polski 22.XII.1959

Jan Brzechwa       
Receptury i recenzje.

Żyjemy w epoce receptur. Normują one w znaczną część naszego życia. Mamy receptury na zrazy po nelsońsku, na jednorodzinne domki, na plany wydawnicze. Istnieje też ustalona receptura w dziedzinie recenzji teatralnych. Na ogół recenzja składa się z trzech części:

1. KRÓTKIE STRESZCZENIE SZTUKI

Jest to zabieg w samej swojej istocie zabójczy. Streszczenie sprowadza się do uproszczonego schematu. Natomiast na utwór literacki składa się wiele elementów, których ani streścić, ani opisać własnymi słowami nie sposób. Forma utworu literackiego, jego wewnętrzny nurt, jego metaforyka i aluzyjności, instrumentacja języka, harmonia frazy, błyskotliwość myśli i rola słowa, a więc to wszystko co nazywamy indywidualnością pisarską autora, co stanowi artystyczną wartość dzieła, nie może w streszczeniu znaleźć swego odbicia. Streszczenie banalizuje i wulgaryzuje utwór, zabija jego smak. Pamiętamy co bryki szkolne potrafiły zrobić z "Pana Tadeusza". Pamiętamy jak na długie lata odrzucały nas od literatury. Odarty z artystycznego powabu utwór przypomina oskubanego bażanta, w którym już nikt nie domyśla się jego ptasiej urody. Streszczenie utworu literackiego możliwe jest tylko dlatego, że pisarz tworzy go z materiału używanego również w mowie potocznej. Ale w istocie rzeczy ma ono tyleż wspólnego z samym dziełem co, dajmy na to, streszczenie symfonii albo opis rzeźby. Streszczony "Hamlet" mógłby robić wrażenie makabrycznej szmiry. Recenzja powinna zachęcać do obejrzenia sztuki, gdy sztuka jest dobra. Nie łudźmy się. Widz teatralny kieruje się opinią przyjaciół i sąsiadów. O powodzeniu przedstawienia decydują nie recenzje, lecz fama.

2. ROZBIÓR SZTUKI

Zabierając się do rozbioru sztuki recenzent stara się zabłysnąć własnym światłem. Z przebiegłością detektywa i zręcznością chirurga preparuje utwór pod względem psychologicznym, społecznym, politycznym. Stawia diagnozę i przystosowuje do niej wyniki sekcji. Ustala co pisarz myślał i co chciał powiedzieć. Stwierdza, czym utwór nie jest i jaki powinien być. Bez zapału, z belferską sumiennością przykłada lupę do poszczególnych wycinków preparatu, nie dostrzegając żywego kształtu dzieła. Czytelnik recenzji dowiaduje się o sztuce tyleż, co wielbiciel Lollobrygidy dowiedziałby się o jej urodzie ze zdjęcia rentgenologicznego. I tu rozbiór utworu przypomina mi czasy szkolne. Rozbieraliśmy arcydzieła literatury z uczuciem, jak gdybyśmy patroszyli piękną lalkę. Pozostawały trociny podobne do tych, którymi recenzenci raczą miłośników teatru.

3. OCENA GRY AKTORÓW

Do tej funkcji służy arsenał środków zaczerpniętych z wiekowych tradycji. Częstokroć, jeśli nie przeważnie wielomiesięczną pracę aktora kwituje się jednym zdawkowym frazesem. Czytelnik recenzji dowiaduje się , że Iksiński ładnie mówił tekst, a Igrekowska rozgrzała się w drugim akcie. Nieraz postać sztuki identyfikuje się z jej wykonawcą. Jeśli postać ma złe skłonności, podejrzewa się o nie również aktora. Jeden z recenzentów napisał: "tęsknoty te można by podejrzewać u Jana, a nawet jeszcze u Łomnickiego".

Wzięło się to stąd, że Łomnicki grał rolę Jana. Przypomina się nam okres miniony, kiedy przyznawano nagrody aktorom za to, że grali role pozytywnych bohaterów, a pominięto świetna kreację Eichlerówny, gdyż pani Warren miała zaszarganą przeszłość. Widza teatralnego razi tez nieraz apodyktyczność ocen i wątpliwe znawstwo recenzentów skoro, dajmy na to, jeden z nich nie zawahał się napisać, że "Kalina Jędrusik zagrała Luzzi nieporadnie."

Jakie to szczęście, że nie jestem aktorem i nie pisuję sztuk teatralnych.

Wszystkie te gorzkie rozważania przyszły mi na myśl, gdy poszedłem na sztukę Kruczkowskiego "Pierwszy dzień wolności".

Pisano o niej różnie. Na pozór, zdawałoby się, pochlebnie. Nawet z pewną pompą. Ale bez entuzjazmu, którego sztuka jest warta. Naprzód ukazały się błyskawiczne wywiady PAP’u przeprowadzone z premierowymi gośćmi podczas antraktu. Wypowiedzi były ogólnikowe i zdawkowe. Poprzedzały recenzje, a więc nikt nie miał jeszcze własnego zdania. Później dopiero popłynęła fala recenzji. Ktoś stwierdził, że nowy dramat Kruczkowskiego jest w stopniu wyższym niż poprzednie - publicystyczny. Ktoś inny zauważył, że gdyby go zapytano wprost, czy sztuka ta jest dobra, znalazłby się w dużym kłopocie. Inni zastanawiali się nad tym, co reprezentują poszczególni bohaterowie sztuki, jaki jest sens polityczny, w jakiej postaci jawi się Kruczkowskiemu Sprawiedliwość, na czym polega możliwość wyboru, czemu Axer "ograniczył dramat, a wyostrzył jego wyraz"(sic!)

Przeczytałem te wszystkie dyrdymałki i całkowicie zniechęcony poszedłem do teatru.

Po przedstawieniu miałem ochotę stanąć w oknie i wołać do przechodniów:

- Obywatele! Nie zważajcie na recenzje teatralne! Nie dawajcie zasugerować się recepturom. Zaufajcie własnej wrażliwości. Idźcie do teatru! Obejrzyjcie na własne oczy żywy kształt pięknego dzieła sztuki! Przeżyjcie głębokie wrażenia artystyczne! Nie wierzcie mędrkom pozbawionym entuzjazmu!

Tak pragnąłem wołać do tych wszystkich, których podobnie jak mnie recenzje z "Pierwszego dnia wolności" napełniły sceptycyzmem.

I przypomniały mi się czasy, kiedy znakomity krytyk Bieliński po przeczytaniu pierwszego utworu Dostojewskiego pobiegł do niego wśród nocy, aby wyrazić mu swój zachwyt i uznanie.

Dziś żyjemy w epoce recept. Receptury zabijają fantazję i entuzjazm. Krytycy oglądają się jeden na drugiego, żeby nie strzelić gafy, żeby się nie zagalopować. A inni? Chętniej widzą cudze klęski niż sukcesy. Są jeszcze ludzie typu rachmistrzów. Ci obliczają tylko, ile Kruczkowski zarobi na nowej sztuce.

A wszystko to dzieje się w kraju, gdzie żył, działał i pisał o teatrze wielki Boy, mędrzec.

Musimy uczyć się od początku samodzielnego myślenia i odczuwania. Musimy przywrócić w sobie zdolność do entuzjazmu. Entuzjazm należy do spraw ludzkich. A czuć i mówić po ludzku to rzecz bardzo piękna.

Jan Brzechwa,
Przegląd Kulturalny nr 4, 21.I.1960