<<< menu     <<< wstecz


   DOKUMENTACJA
 

Rok 1957

Samuel Beckett

Czekając na Godota

Przekł. Julian Rogoziński
Reż. Jerzy Kreczmar. Scen. Władysław Daszewski.
Premiera 25.I.1957.

Po przedstawieniu "Godota" ludzie skaczą sobie do oczu. W teatrze widziałem podczas przerwy kłócącą się zaciekle parę obcych sobie zupełnie widzów, którzy, podsłuchawszy swe opinie, wszczęli dyskusję. Jedni wołają, że to arcydzieło trafiające w najtajniejsze struny ludzkich przeżyć, drudzy, że nuda niezrozumiała. Głosuję za arcydziełem - i myślę, że od tego stwierdzenia mogę dopiero rozpocząć dyskusję o sztuce i przedstawieniu.

Arcydzieło naszych kilku ostatnich lat - gdyż trafia jakoś bardzo celnie w zasadnicze kompleksy zarówno osobiste, indywidualne, jednostkowe, jak i społeczne, jakimi wypełniony jest człowiek połowy dwudziestego wieku. Sztuka irlandzkiego pisarza Samuela Becketta (ur. 1906 w Dublinie), żyjącego od lat we Francji i piszącego po francusku zyskała sobie niebywały rozgłos. 700 spektakli w Paryżu, 18 przekładów!

Sukces finansowy był mierny, gdyż jest to sztuką nie dla tzw. "szerokiej" publiczności. Ale sukces artystyczny - ogromny. Ci, którym się spodobała, stali się entuzjastami Becketta. Znajdują oni bowiem w tej sztuce wizerunek własnych przeżyć, własnych strachów, nadziei, marzeń, niepokojów. Tych wszystkich strumieni psychicznych, które często, mało uświadomione, przepływają przez nasze myśli i pod-myśli. Beckett potrafi je przedstawić, i to bynajmniej nie metaforycznie, nie symbolicznie, lecz bardzo konkretnie, bardzo fizycznie.

Z okazji tej sztuki padają słowa takie jak analiza, wiwisekcja. Że sztuka bezwstydnie obnaża ludzkie niepokoje, urazy, lęki. Ale czyni to bynajmniej nie po linii Freuda. Nic z tych rzeczy! Tu są sprawy związane z całym losem każdego człowieka -. tak szeroko pojętym, że jeden odczyta w sztuce tragedię społeczną, inny tragedię osobistą, trzeci - zawodową... A tak odczytując - jeden powie, że Godot nie nadejdzie nigdy. -Inny przepowiada nadejście Godota, jednak jest pewien, że obaj oczekujący po prostu się cofną, uciekną przed nadchodzącym, by nadal móc na niego tylko czekać. Jest to bezlitośnie pesymistyczny wyrok na człowieka i społeczeństwo. Czy wyrok sprawiedliwy? To inna sprawa. Ale przewód operuje prawdziwym materiałem dowodowym. To pasjonuje.

Jedyny człowiek czynu - to Pozzo, ciemięzca, który i tak na koniec ślepnie, gdy prześladowany przezeń sługa - głuchnie. Jest to sztuka o szaleństwie każdego z nas, nas wszystkich razem - sztuka, pod wpływem której można oszaleć.

Sztuka, w której nie ma żadnej fabularnej akcji w tradycyjnym znaczeniu. A przykuwa naszą uwagę w tym samym stopniu. w jakim znakomita większość żyjących najbardziej lubi mówić o samym sobie. Każdy lubi najbardziej analizować samego siebie. Dlatego ludzie chodzą na tę sztukę, będącą genialnym zaprzeczeniem teatru.

Spektakl w warszawskim Teatrze Współczesnym jest przedstawieniem wysokiej klasy. Jan Kott, który widział "Godota" w Paryżu, w oryginale, napisał, że jest to przedstawienie czystsze stylowo, groźniejsze i bardziej drapieżne w swej wymowie. Przedstawienie warszawskie interpretuje sztukę w kategoriach jakiegoś wielkiego cyrku moralnego, wielkiej groteski. Byłoby ciekawe, gdyby któryś i następnych teatrów polskich (kilka już podjęło próby) grał mniej groteskowo, bardziej realnie. Ciekawe co wyjdzie? W ogóle wszelkie eksperymenty z tą sztuką mogą być pasjonujące - dla artystów i dla widzów.

Reżyser: Jerzy Kreczmar - bardzo ciekawy! Dekoracje - Władysław Daszewski - znakomite. (Dwa akty, jeden różni się od drugiego drzewem pokrytym liśćmi). Aktorzy: Kondrat, Fijewski, Koecher i Mularczyk - wszyscy ponad wszelkie pochwały.
Wielka sztuka - znakomite przedstawienie!

Kazimierz Koźniewski
Przekrój 10.III.1957 r.

PS. To nam teraz da szkołę! Toż naśladowców ,,Godota" wśród młodzieży literackiej będzie więcej niż Hemingway'a i Hłaski razem!

...Ale jak ta sztuka Becketta jest znakomicie scenicznie zrobiona!
Akcji prawie nie ma, a napięcie trwa, nie ma na scenie kobiet a sztuka dyszy namiętnościa, dialog bywa filozoficznv a nie nuży i jest na gorąco uchwytny. Zapewne, gdyby czekali na Godota mniej dobrzy aktorzy i mniej inteligentny reżyser, sztuka stać by się łatwo mogła parodią tego wszystkiego, co tylko doprowadza do skrajnych konsekwencji. Lecz zarówno Kreczmar, Rogoziński i Daszewski, jak Fijewski, Mularczyk, Kondrat i Koecher zrobili wszystko, aby "Czekając na Godota" miało kształt sceniczny, odpowiadający zamysłom autora. W ten sposób gra jest przeprowadzona uczciwie, odwrócenia się od sztuki nic nie ułatwia i zachowane być mogą proporcje za i przeciw.

Rozwijając to stwierdzenie, trzeba dodać: świetność przekładu każe zapomnieć, że mamy do czynienia z utworem, napisanym w oryginale nie po polsku; gra Józefa Kondrata wyraźna w koncepcji, trafna w scenicznym przekazaniu jej widzowi doskonale oddziela jednego włóczęgę od drugiego, tym tragiczniej podkreślając nierozerwalną łączność i ich - w ostateczności - tożsamość: Jan Koecher plastycznie uwydatnia dobroduszne, jakby z kalendarzowych opowiadań wyjęte cechy posiadacza, ów piekielny kontrast z jego antyludzkością, zasługuje też na pochwałę trzygwiazdkowy Chłopiec, umiejący naturalnie, a więc już po aktorsku, wypowiadać swe lakoniczne odpowiedzi.

Tragicznego Lucky'go gra Adam Mularczyk. To życiowa rola tego aktora.
Pojęcia symbolizm, alegoria niezupełnie przystają do sztuki Becketta, której filozoficzne wnioski ukryte są głęboko pod warstwą sytuacyjną konkretu. Mularczyk dobywa wszakże z postaci Lucky'ego tyle cierpienia, rezygnacji, kapitulanctwa, że Lucky staje się jakimś potwornym uogólnieniem. Stąd uczucie palącego wstydu podczas scen upokorzeń tego sclavus saltans (tańczącego niewolnika) i uczucie wzburzonego sprzeciwu przy słuchaniu "myślenia" Lucky'ego. Nie przypominam sobie sceny równie okrutnej i obcej poczuciu humanizmu. To jest naprawdę sztuka schyłku. Mularczyk wygląda przerażająco, a swój wielki monolog wygłasza w taki sposób, że widzom dreszcz przebiega po plecach. Chcieliście zachodu, no to go macie.

A wreszcie Tadeusz Fijewski. Nie od wczoraj zwracamy uwagę na rozwój talentu tego aktora, który umie wygrać i groteskę i dramat, a w rolach tak zwanych małych ludzi porusza się ze swobodą od śmieszności do tragizmu. To są umiejętności wybitnych aktorów. Jako Gogo jest Fijewski zarówno błaznem, rozweselającym nie tylko gawiedź i wisielcem, budzącym odrazę nie tylko ludzi nerwowych jak i łzawą, żałosną ofiarą, budzącą głębokie współczucie. Znowu wypada sięgnąć do oszczędnie używanego określenia: kreacja.

*

Stawiano w rozmowach ze mną z wielu stron pytanie, czy słusznie zagrano u nas sztukę Becketta? czy nie szkoda sił dobrego teatru na wystawienie utworu tak rozkładowego, dekadenckiego? Odpowiedź wydaje mi się nietrudna. By zwalczyć ideowego przeciwnika należy go przede wszystkim poznać, bezwarunkowo - poznać. "Na gębę" przestaliśmy wierzyć najsroższym inwektywom. Sztuka Becketta jest dziełem wysokiej próby talentu. Jej olbrzymie powodzenie w zachodniej Europie też coś mówi (wiele mówi).

A wiemy jak wysoka była cena starochińskiego odseparowywania się od prądów, krążących po współczesnym świecie. Nic więc nie szkodzi, że w stolicy Polski pokazano "Czekając na Godota". Widz nasz jest dostatecznie wyrobiony, by, doceniając formalne uroki, umieć się uodpornić przeciw ich trującym składnikom. Metoda zakazywania owocu zbankrutowała, jak wiemy, już w raju. Czemu nie przeczy, że pod lśniącą skórką owoc bywa nieraz cierpki a wewnątrz robaczywy.

Jaszcz
Trybuna Ludu 6.II.1957 r.

Nuda prawie genialna

Nudę, wstręt i obrzydzenie - wszystkie najgorsze uczucia budzi ten piekielny Godot. Sztuka Becketta poraża, oburza, przygnębia, zanudza, wszystko, co chcecie, ale przede wszystkim istnieje. Nie można się od niej odczepić, zatruwa wyobraźnię, włazi do języka, można godzinami gadać godotem. Jest rzeczywiście do niczego niepodobna i może dlatego działa na zasadzie szoku. Przeżyłem ten wstrząs w Paryżu, blisko rok temu. Marzyłem, żeby wreszcie zobaczyć coś naprawdę nowego. Zobaczyłem i nie mogłem przełknąć.

Znałem jako tako awangardę, zwłaszcza francuską, lat trzydziestych. Bawiłem się nią i bawiłem się w nią. Chętnie pokazywała język publiczności, czasem nawet samej sobie. Była to awangarda ironiczna, groteskowa, przekorna, zbuntowana ale w porównaniu z Godotem dobroduszna. I bardzo racjonalistyczna, nawet wtedy, kiedy jak u Witkacego kusiła metafizycznym dreszczykiem i odwoływała się do tajemnicy istnienia.

Jej racjonalizm był oczywiście perfidny, wywracał do góry nogami konwencje tak moralne, jak estetyczne, szydził z pragmatyzmu i z praw świata raz na zawsze ustabilizowanego. Była to awangarda prowokująca, chociaż jej propozycje intelektualne były bardzo rożne; od końca świata aż do rewolucji społecznej. I dlatego w istocie była to awangarda optymistyczna. Czekała ciągle na Godota, chociaż samego Godota nie brała poważnie. Bawiła się Godotem i bawiła się czekaniem na Godota. Poczciwa awangarda lat dwudziestych i trzydziestych była bardzo zabawna.

O sztuce Becketta można powiedzieć wszystko, poza tym jednym, że jest zabawna. Pierwszy raz widzę sztukę, której artystycznym założeniem jest porażenie widza nudą. I to z całą świadomością. Doprowadzenie nudy do tego stopnia stężenia, że staje się koszmarem, że zaczyna się d z i a ć. Bo w Godocie, nie dzieje się nic, przynajmniej w zwykłym znaczeniu tego słowa. Jest to sztuka bez intrygi i bez kobiet. Głupstwo, że nie ma ich na scenie, nie ma ich w świecie Becketta. Jest to sztuka bez początku i zakończenia, kończy się w miejscu, w którym się zaczyna, dzieje się zawsze i wszędzie. Albo raczej nigdy i nigdzie. "Rzecz dzieje się nigdzie - pisał Alfred Jarry w słynnym "Królu Ubu" - to znaczy w Polsce". U Becketta ,,nigdzie" - to znaczy naprawdę nigdzie.

Występuje w tej sztuce czterech cyrkowców i jedno dziecko. Czterech klownów odgrywa cztery ludzkie postacie. Właśnie odgrywa, bo postacie te są jednocześnie ludźmi i propozycjami filozoficznymi. Ale nic z symbolu, nic z filozoficznego dyskursu, wszystko w przerażającej konkretności. Postacie te mają szczątki życia psychicznego, ciemnego i rudymentarnego, mają swoje tiki i życie fizjologiczne, mają swoją pozycję społeczną i metafizyczną. Ale przede wszystkim są niepowtarzalne. Jak koszmary Swifta l Kafki. Istnieją.

Można powiedzieć jeszcze inaczej: jest to powiastka filozoficzna odegrana przez dwóch wiecznych włóczęgów, człowieka-konia i jego posiadacza. Jadowitość tej powiastki jest absolutna, tak samo w planie metafizycznym jak i społecznym. Didi wierzy w nadejście Godota, czekanie na Godota wypełnia mu życie. Jest ideologiem. Gogo wolałby nic czekać na Godota, ale Didi go do tego zmusza. Gogo nie może zostać sam, jeżeli zostanie sam, będzie obity. Gogo musi się poddać ideologicznemu szantażowi. Czeka na Godota i będzie czekać. Kim jest Godot, nie wiemy? Może być wszystkim i na tym polega ponura wielkość metafory Beckctta. Jedno jest pewne, że Godot nigdy nie przyjdzie. Didi jest nieszczęśliwy, bo wierzy w Godota. Ale gdyby na Godota nie czekał, byłby jeszcze nieszczęśliwszy. Gogo czeka na Godota, chociaż w niego nie wierzy. I także jest nieszczęśliwy. Gogo i Didi odegrali metafizyczna komedię doli ludzkiej.

Człowiek-koń i jego posiadacz odegrają teraz przed oczami dwóch włóczęgów komedię społeczną doli ludzkiej. Są związani jednym sznurem i nie wiadomo, kto jest z nich ofiarą i kto prześladowcą? Nie wiadomo, kto jest z nich bardziej nieszczęśliwy? Jeden ślepnie, drugi głuchnie; czas przestaje dla nich istnieć. Ani pan. ani jego koń nie mają zmartwień ideologicznych. Oni nie czekają na Godota. Nawet o nim nie słyszeli. Na nic nie czekają. Nie stawiają pytań o sens świata. Przyjmują go. Są odrażający. Komedia społeczna została skończona.

Sztuka pesymistyczna - to określenie wydaje mi się jeszcze dość łagodne. Ale czym jest optymizm? Leibnitz twierdzi, że nasz świat jest najlepszy z możliwych. Uznane to było za szczyt osiemnastowiecznego optymizmu. Ale jeśli jest najlepszy z możliwych, można go na pewno pogorszyć. I wobec tego nie wiem, czy teza Leibnitza była naprawdę tak bardzo radosna. Ta uwaga nie przyszla w każdym razie do głowy Wolterowi. Wolał uznać, że świat nie jest najlepszy, ale można się w nim urządzić i spokojnie uprawiać własny ogródek. Ten wolterowski optymizm człowiekowi XX wieku wydać się musi bardzo naiwny. Wie, że świat jest zły i jeżeli chce być optymistą, może najwyżej przyjąć, że można go zmienić. I czeka na Godota. Czeka i coraz mniej wierzy w jego przyjście. Mali chłopcy i wielcy politycy mówią mu co wieczór, że przyjdzie jutro. Czasem nawet czyta o tym w gazetach.

I oto sam zaczynam gadać godotem. Nie mogę wyzwolić się z tej ponurej obsesji. I myślę, że w tym chyba jest jeden z sekretów wściekłego powodzenia sztuki Beeketta. Największy sukces po wojnie. Milion widzów na całym świecie. I porównania z Szekspirem. Żeby jeszcze była to sztuka zajmująca, albo przyjemna, albo szlachetna? Nie. Jest ponura i nudna. I w tym wszystkim prawie genialna. Przez maniacki upór, w którym stawia pytanie: czy czekać na Godota? I przez bezlitosną odpowiedź, że i tak wszystko jedno. Bardzo mnie to martwi ale nic na to nic poradzę. W tym pytaniu i w tej odpowiedzi jest współczesność nie Godota, ale nasza. Po wielkich ideologach zaczynamy żywić się filozoficzną padliną. Jak długo można czekać na Godota? Tak, mój drogi Gogo.

O przedstawieniu warszawskim pisał już Stefan Treugutt. Mogę tylko jedno powiedzieć, ze wydało mi się czystsze stylowo, bardziej drapieżne. groźniejsze w swojej wymowie filozoficznej od paryskiego. A kreację Fijewskiego uważam za jedną z najwspanialszych i najbardziej twórczych spośród wszystkich osiągnięć aktorskich ostatniego pięciolecia. Jerzy Kreczmar trafił wreszcie na swoją sztukę. I dał przedstawienie, które zostaje w pamięci jak zły sen. Chciał tego.

Jan Kott
Przegląd Kulturalny, 21-27.II.1957 r.

Kiedy szedłem do Teatru Współczesnego w Warszawie na Godota, kolega zwracał mi uwagę: "Zupełne puchy. Ludzie wyłażą nawet w czasie spektaklu."
        Informacja okazała się mylna. Sala nabita była do ostatniego miejsca. Z ledwością dostałem jakąś dostawkę. Patrzyłem z najwyższą uwagą nie tylko na scenę; w równym stopniu interesowała mnie widownia. (...) Nikt nie szeleścił papierkami, nikt nie skrzypił krzesłami, nikt do nikogo nie szeptał. Ludzie siedzieli zasłuchani i czujni na każde słowo padające ze sceny.

Jerzy Korczak
Wyboje, nr 11, 12. III.1957 r.


- Coś pan taki przegrany, panie Ziółek
- Wyczekałem się, uważasz pan, tak, że ledwo żyję.
- Na kogo?
- Na Godota.
- Co to za jeden?
- A kto go wie...
- Jak to , czekałeś pan i nie wiesz pan na kogo?
- Nie tylko ja, sześćset osób na sali i pięć na scenie czekało...
- W teatrze znaczy się.
- Rzecz jasna. Sztukie takie wyczekujące grają. Taka więcej satyra, uważasz pan.(...)
- Mówisz pan, że było pełno.
- Młodziaki chodzą w celach naukowych, bo takich publicznych wyrazów byle gdzie pan nie usłyszysz.
- To, tak jak w tem Weselu Wyspiańskiego.
- W Weselu? Wyspiański przeciw tego Godota, to delikatny człowiek, salonowiec, można powiedzieć. Takiej "łaciny" jak tu, to możesz pan tylko od wozaków pod towarową stacją się nauczyć. Ale dla dorosłych nic nie ma.

Wiech
Kulisy, 21.IV.1957 r.

więcej zdjęć ->>>>



 

Thornton Wilder

Nasze miasto

Przekład: Julia Rylska
Reżyseria: Erwin Axer
Współpraca reżyserska: Andrzej Łapicki
Kompozycja przestrzeni i kostiumy: Otto Axer
Premiera 26.XI.1957

Nie zawsze opinia fachowców teatralnych, analizujących subtelnie i ze znawstwem poszczególne elementy jakiegoś przedstawienia, zgadza się z opinią widzów. Niezmiernie często publiczność, lekceważąc "mędrca szkiełko i oko" wali, jak to się mawia, drzwiami o oknami na przedstawienie teatralne, o którym krytyka wyrażała się z przekąsem.

Czy zawsze u źródeł takiego zjawiska leży "zły gust" szerokiej publiczności? Bywa i tak. Ale widownia jest uczulona na pewną harmonijność przedstawienia, na te jego cechy, które pozwalają jej włączyć się całkowicie w orbitę "fikcji teatralnej". Widz przestaje wówczas pamiętać, że ma do czynienia z gra aktorów, z pomysłami reżysera i scenografa; czuje tylko przedziwny dreszczyk emocji i zachwytu i wie, że przedstawienie mu się "podoba". Te uroki teatru czasem nie poruszają krytyka , z natury rzeczy nastawionego bardziej "badawczo" i mniej emocjonalnie.

Przedstawieniem, które nieomal bez wyjątków podbiło publiczność teatralną jest "Nasze miasto" Thorntona Wildera, wystawione w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Krytyka, chwaląc bez zastrzeżeń grę aktorów, mówiła o "taniej filozofijce" sztuki Wildera, ganiła jej "pozorną mądrość", nazywała - z odcieniem lekceważenia - "Nasze miasto" - amerykańskimi "Matysiakami".

W prościutkiej historii o małym miasteczku, o miłości, urodzinach i śmierci w rodzinie państwa Gibbsów i państwa Webbów - starał się Wilder zawrzeć odpowiedź na pytanie: jaki jest sens owego wiecznego przemijania ludzi i zdarzeń, które składa się na nasze życie? Być może, odpowiedź na to pytanie nie jest ani precyzyjna, ani głęboka, wielu zaś wyda się wręcz nieprzekonywająca. Ale przedstawienie urzeka jakimś głębokim wdziękiem, poezją rzeczy codziennych i prostych. I nawet jeśli mamy takie czy inne zastrzeżenia do samej sztuki - to co się dzieje na scenie, przykuwa bez reszty naszą uwagę. Jest w tym coś z koncertu doskonałej orkiestry: żaden ton nie brzmi fałszywie, instrumenty są precyzyjnie zestrojone, posłuszne wrażliwej pałeczce dyrygenta.

To oczywiście zasługa zarówno aktorów: Zofii Mrozowskiej, Tadeusza Łomnickiego, Kazimierza Opalińskiego, Stanisławy Perzanowskiej, Władysława Krasnowieckiego i wszystkich niemal odtwórców większych i mniejszych ról, jak i reżysera, Erwina Axera, który "Nasze miasto" zapisać może na pewno na długiej liście swych sukcesów reżyserskich.

Dekoracje i rekwizyty - jeśli nie wspominać o prawie nie istniejących, a przez to bardzo zabawnych meblach - są nieobecne. Życzył sobie tego autor, a widz przyjmuje jego koncepcję początkowo ze zdziwieniem, potem zaś z aprobatą.

D.
Kobieta i Życie, 1.I.1958 r.

więcej zdjęć ->>>>