Hamlet
„Hamlet” czyli źle się z Szekspirem nie dzieje., Bożena Kupis-Kucharska, http://kupis-kucharska.blog.onet.pl, 17.09.2012

Maciej Englert, reżyser i dyrektor Teatru Współczesnego w Warszawie, wystawił „Hamleta” dokładnie w czterysta lat po tym, jak Szekspir napisał swoją ostatnią sztukę w 1612 roku i wrócił do Stratfordu, by już go nie opuścić aż do śmierci. Nawet jeśli to przypadek, to chyba jedyny, bo w tym spektaklu nic nie dzieje się przypadkiem. Reżyser trafił w punkt, z jednej strony w tytułowej roli obsadzając chyba najpopularniejszego obecnie aktora młodego pokolenia - Borysa Szyca. Z drugiej zaś, ukłonił się lekko i z kurtuazją klasyce, zgrabnie unikając zapachu stęchlizny niczym ze starej, pełnej moli szafy. Ale że Maciej Englert czuje i rozumie anglojęzyczny dramat, udowodnił na deskach swojego teatru już nie jeden raz.

Hamlet Borysa Szyca nie przebiera arystokratycznymi nóżkami. To swój chłopak, którego ma się ochotę poklepać po plecach i powiedzieć –„no, chłopie, zrób ty porządek z tym wszystkim, bo ci mamuśka ze stryjciem królestwo w skarpetkach puści”. Szyc doskonale żongluje swoimi umiejętnościami aktorskimi. Jak ma zadrwić, to zadrwi, jak ma wzruszyć-wzruszy, a jak ma komuś przysolić, to aż kurz idzie. Nie kokietuje, nie podskakuje, jest po prostu młodym człowiekiem z wszystkimi cechami młodości - butnością, głową pełną ideałów i rozczulającą bezradnością. Ma się zresztą na kim podeprzeć, bo świetnie mu partnerują Horacy, Laertes i Bernardo. Dołączę do tej doborowej kompanii obie panie, to znaczy Gertrudę i Ofelię (chyba najbardziej „ofeliową”, jaką kiedykolwiek oglądałam na innych niż angielskie sceny, a trochę tego było).

Drugą najważniejszą postacią po Hamlecie jest król Klaudiusz, cała przyczyna kłopotów. Klaudiusz w interpretacji Andrzeja Zielińskiego sprawia na pierwszy rzut oka wrażenie lekko zagubionego i kameralnego. Jednak to tylko złudzenie-w gruncie rzeczy to socjopata, którego jedynym pomysłem na życie było zaciukać braciszka i przykryć się jedną kołderką z apetyczną bratową. Jawnie, a nie po kątach, jak to pewnie miało miejsce za życia władcy. Teraz snuje się po komnatach, próbując powiedzieć coś mądrego, ale co tylko w głowie wyhaftuje, to się w słowach przemienia w kolejne bezeceństwo. Nawet modlitwa, to mniej żal nad czynem, a bardziej ubolewanie nad sobą–„na kiego grzyba mi to było”.

Reżyser tak pokierował spektaklem, że żaden z aktorów nie rysuje swojej postaci grubą i bezczelną krechą, o co łatwo w przypadku choćby takiego bohatera jak Poloniusz. Alec Guiness, sławny aktor szekspirowski, powiedział kiedyś, że Poloniusza chce grać każdy. Nie wiem czy akurat Sławomir Orzechowski chciał, wiem natomiast, że dobrze iż zagrał. Bawi, ale nie kradnie show, a gdy Hamlet ciągnie go na kotarze niczym misia z oberwanym uchem, to nawet trochę żal tego nadgorliwego ojca Ofelii.

Dodając do tego epizodyczne, ale bardzo ważne role - nie jestem w stanie wymienić tu wszystkich, choć muszę wspomnieć wspaniałego Janusza Michałowskiego i jego Ducha - świetne, nowoczesne (ale bez przesady) kostiumy, wyważoną i ciekawą scenografię, popisowe sceny pojedynku, kłaniam się nisko Maciejowi Englertowi i jego zespołowi i proszę o więcej.

Parafrazując Hamletowskie „być albo nie być we Współczesnym”, powiem, gdzie tam powiem, zakrzyknę –być koniecznie! Biorąc pod uwagę niedawne inscenizacje Szekspira w Polsce (litościwie nie wspomnę nazwisk reżyserów), taka okazja już się może nie powtórzyć, czego oczywiście ani dramatopisarzowi, ani sobie nie życzę.

Deklaracja dostępności