Życie wewnętrzne
Nazwisko: Marek Koterski..., Bożena Belusiak, Razem nr 25, 21.08.1987

Nazwisko: Marek Koterski nie jest powszechnie znane. Teraz widnieje na afiszach Teatru Współczes­nego anonsujących przedstawienie pt.: „Życie we­wnętrzne". Marek Koterski jest zarazem autorem sztuki, jak i reżyserem spektaklu. Autor dość jeszcze młody (ur. 1942 r.) ukończył wrocławską polonistykę, napisał pracę dyplomową na temat: „Dramat a teatr”. Reżyserował w teatrze eksperymentalnym, potem studiował reżyserię w łódzkiej PWSFTViT, zrealizował kilkanaście filmów, w tym również fabularne. Ma na swym koncie sporo różnych publikacji. Słowem, po­jawił się w teatrze człowiek, który ma już za sobą bogatą biografię twórczą. W 1986 roku nakręcił film zatytułowany „Życie wewnętrzne”, tekst „Życia we­wnętrznego” opublikował także w „Dialogu",
lecz wersja, którą można obejrzeć w Teatrze Współczes­nym różni się od poprzednich - została przygotowa­na specjalnie dla tej sceny.

Po tym wstępie obiecywać sobie można wiele.

Najpierw atakuje nas scenografia: ohydna brzydo­ta, brud, wysypisko śmieci, otaczające klatkę tzw. M-3. Życie bohaterów (raczej: antybohaterów) toczy się
w typowym przeciętnym bloku, jakich tysiące.

W M-3 mieszka Mąż i Żona. Żona w stroju niedba­łym, wiecznie przy garach. Mąż
w wytartych dżinsach, koszuli. Małżeństwo w średnim wieku, ludzie czterdziestoparoletni, od życia już zbyt wiele nie oczekują. Ona dość pogodna, bez większych aspiracji.
On krańcowo sfrustrowany. Wściekłość, z trudem hamo­wana, aż kipi, wylewa się,
gdy spotyka kogoś słab­szego, na przykład staruszka-sąsiada, na którym bez­karnie może się wyładować.

Oglądamy siedem dni z życia Męża i Żony. Od poniedziałku do poniedziałku. Jeden dzień nie różni się od drugiego. Powtarza się stale ten sam rytuał. Śniadanie, gazetka,
po to, by sprawdzić telewizyjny program. Wyrzucić śmieci. Obiad, kolacja. Telewizja.

Rozmowy to strzępy zdań pełne przy tym błędów językowych. Złośliwości pod adresem sąsiadów. Ona podekscytowana jest wampirem, którego jakoby wi­duje (prawdopodobnie jest to jedynie produkt wyo­braźni biednej kobietki, aby nieco ożywić szarzyznę życia).
On czasem rzuci jakieś nazwisko, np. Joanna d'Arc, z komentarzem: schizofreniczka.
Tak, jakby jego mogło to dowartościować.

Niekiedy pojawiają się w rozmowach relikty daw­nych systemów wartości, przypomina się o więziach międzyludzkich, rodzinnych - po to, aby po pewnym czasie obnażyć tym wyraźniej stan obecny, komplet­ną destrukcję dawnych więzi. Syn, który wygłasza tyradę o miłości do matki, na koniec wygada się, że właściwie mateczka niczym by go tak nie uradowała, jak swą rychłą śmiercią, bowiem w ten sposób zy­skałby przestrzeń życiową dla siebie, swoje własne M-3, którego nie musiałby dzielić z niekochaną żoną.

Z każdą chwilą nastrój staje się coraz cięższy i doprawdy widz może cieszyć się,
że przedstawienie trwa tylko godzinę i kilkanaście minut. Jedyne jaśniej­sze momenty pojawiają się, gdy Marta Lipińska poka­zuje ludzką twarz tej może bardzo głupiej kobiety, może wyzbytej jakichkolwiek wyższych dążeń, może płaskiej, banalnej, kaleczącej polszczyznę, będącej jednak - mimo wszystko - człowiekiem. Krzysztof Kowalewski nie bronił Męża - i od pierwszego mo­mentu było wiadomo, kim jest ten facet. Właściwie wystarczyło zobaczyć pierwszy poniedziałek i opuś­cić.

 

Deklaracja dostępności